1) Powieść przygodowo-historyczna Epopeja polsko-indiańska (w częściach) 2) Inne (m.in. artykuły historyczne) 3) Ciekawostki ****************************** Akcja powieści rozgrywa się w XVI wieku, głównie na terenie Polski i obecnych Stanów Zjednoczonych... Powieść jest umiejscowiona w konkretnym okresie historycznym, wiele elementów jest prawdziwych, ale i wiele jest wymyślonych przez autora. Zapraszam do lektury (wcześniejsze części i inne posty znajdziecie w archiwum)
Moja lista blogów
par
ZOSTAŃ BOHATEREM POWIEŚCI, OPOWIADANIA itd
-------------- ZOSTAŃ BOHATEREM POWIEŚCI, OPOWIADANIA itd
------------------------------------------------------------------------------------------------------------
Istnieje możliwość napisania powieści, opowiadania itd - gdzie możesz być kim sobie tylko zapragniesz (np. władcą, rycerzem, słynnym podróżnikiem itd), czas i miejsce akcji (dowolne: przeszłość, teraźniejszość, przyszłość - np. starożytność, średniowiecze, czasy współczesne) - (opcja płatna). Będziesz miał realny wpływ na swojego bohatera - kontakt z autorem. Powieść może być opublikowana np. na tym blogu. Szczegóły do ustalenia - kontakt mailowy: limmberro@op.pl
Polecany post
Historia - Skąd Hitler wziął swastykę?
Swastyka – ogólnie znak ten kojarzy się całemu światu jako symbol nazizmu i zła. Paradoksalnie wcześniej oznaczał całkiem coś innego! Swast...
wtorek, 30 września 2014
sobota, 23 sierpnia 2014
Historia - Skąd Hitler wziął swastykę?
Swastyka – ogólnie znak ten kojarzy się całemu światu
jako symbol nazizmu i zła. Paradoksalnie wcześniej oznaczał całkiem coś innego!
Swastyka symbolizowała dobry los i ogólnie szczęście, pomyślność… Przez tysiąclecia!
Najstarsze znane swastyki pochodzą z Indii i Azji
Środkowej (3000-2500 p.n.e.), w Europie symbol ten pojawił się w pierwszym
tysiącleciu p.n.e. (np. greckie monety z VI-V wieku p.n.e. oraz w Skandynawii).
Również żydowskie synagogi były ozdobione mozaikami przedstawiającymi swastyki
(Palestyna i Afryka Północna). Na kontynencie północnoamerykańskim znak ten był
obecny u Indian Nawajo (Nawahowie), którzy swastykę umieszczali na kocach i
ubraniach…
W Polsce swastyka także była popularna… Pojawiała się np.
w herbach rodów szlacheckich (XIV-XV wiek), a w okresie późniejszym, np. w
dwudziestoleciu międzywojennym używana była w wojsku polskim: emblematy i
odznaki.
Swastyki popularne były także w
lotnictwie fińskim (lata 1918-1944).
Znane są swastyki prawo i lewoskrętne. Prawoskrętna
najczęściej symbolizowała słońce, jasność, ruch i rozwój, kojarzyła się ze
szczęściem, pomyślnością. Lewoskrętna najczęściej łączona jest z kobiecością.
Swastyka była więc powszechnie znana niemal na całym
świecie… Dlaczego więc Adolf Hitler właśnie ją wybrał na symbol nazizmu? Są
różne hipotezy, jak zawsze, gdy nie wiadomo dlaczego…
Jedną z
teorii są przypuszczenia włoskiego publicysty i pisarza Vittorio Messoriego, że
przyszły wódz III Rzeszy mógł ten symbol wybrać po licznych odwiedzinach
zakrystii opactwa w austriackim Lambach. Znajduje się tam grobowiec opata
Theodoricha von Hagena (zm. 1869 r.), którego herbem była właśnie swastyka. W
latach 1897-1898 do przyklasztornej szkoły podstawowej uczęszczał Hitler, który
był ponadto ministrantem i musiał spędzać dużo czasu w zakrystii.
Inną hipotezą jest to,
że Hitlerowi podsunięto pomysł swastyki i znak ten po prostu mu się spodobał.
Podobno zmienił tylko kierunek ramion na prawoskrętne, żeby były zgodne z
kierunkiem zegara… Niemiecka dokładność…
Podobnych historii jest wiele… Z pewnością trzeba wziąć pod uwagę fakt, że
na początku XX wieku nie było internetu, a stopień ogólny wiedzy społeczeństwa był
znacznie niższy niż obecnie… Osobiście uważam, że wybór swastyki jako symbol
III Rzeszy był przypadkowy… Być może po pewnym czasie pojawiły się informacje o
tym gdzie i kto używał ten znak, ale wtedy już było za późno na zmiany… Być
może uznano, że wprowadzone zmiany zupełnie wystarczą by symbol uznać za wystarczająco
oryginalny… Biały krąg oznaczał czystość rasową, czerwone tło moc narodu
niemieckiego, a czarna swastyka to znak walki z Żydami i komunistami… Hitler
jako błyskotliwy mówca mógł dorobić do tego okazjonalną ideologię (swastyka od
starożytnych Ariów i koniec!), powszechnie znane było jego upodobanie do
odwoływania się do historii i interpretowanie jej na własne potrzeby.
Nie trzeba chyba tłumaczyć, że w trakcie II wojny światowej swastyka stała
się najbardziej znienawidzonym znakiem na ziemi. Do tej pory nie jest mile
widziana… Szczególnie na terenie Niemiec, gdzie zakaz eksponowania symboli nazistowskich jest bardzo rygorystycznie przestrzegany… Najbardziej
poszkodowani odnośnie używania swastyki są Hindusi zamieszkali w Europie,
którzy nie chcą ograniczenia swoich praw (obrządki religijne) i stawili
zdecydowany opór wobec pomysłu rozszerzenia zakazu używania swastyki na terenie
całej Unii Europejskiej. I mają rację, oni używają swastykę przez kilka tysięcy
lat, a naziści raptem dwadzieścia kilka lat…
Podsumowując, swastyka długo jeszcze kojarzyć się będzie z nazizmem, gdyż ich
piętno zostało odciśnięte zbyt głęboko… Nie wiadomo ile lat musi jeszcze upłynąć, żeby
znak ten był ponownie utożsamiany ze szczęściem, pomyślnością i dobrym losem. Zwłaszcza w Europie…
środa, 13 sierpnia 2014
Epopeja polsko-indiańska (74)
Statek „Nefretete” zakotwiczył właśnie w Hamburgu…
- Zabawimy tu dzień, może dwa – informował Macudowski –
Spraw mam kilka do załatwienia… Wszyscy, poza wartą, mają wolne… Można iść na
miasto i zabawić się, co kto chce… Jutro w południe wszyscy mają być z
powrotem, bo jak sprawy załatwię do tego czasu to odpływamy. Nie będę na nikogo
czekał!
Po kilku dniach rejsu, nikt nie zamierzał spędzać więc czasu
na pokładzie, lecz wszyscy ruszyli na miasto…
- Idziesz Agnieszko? – zapytał zbir Chochoł Agnieszki
Krzemieńskiej.
- Ile razy mam mówić, że obecnie jestem Angielką
Agnes Flint! – warknęła kobieta.
- Dobrze już, dobrze… Zapomnieć nie można?
- Ty zawsze zapominasz!
- Czyli nie idziesz?
- Idę! Ale nie z tobą!
- Aha, rozumiem…
Chochoł wyszedł z pokoju, nie krył zdziwienia zachowaniem
kobiety…
- Nie rozumiem co się z nią dzieje! Zabrać taką na statek,
oddać łóżko w kajucie i jeszcze zła jakaś! A co tam! Nie ma co się przejmować,
taki piękny dzień trzeba spędzić na lądzie! Hej Dziobak!
- Tak?
- Idziemy na miasto?
- Pewnie, że tak! Daj mi chwilę!
- Dobra! Czekam na dole!
- Dobra! Czekam na dole!
Chochoł ruszył, gdy nagle zza zakrętu wybiegł czeski
stajenny Bomblicek (daleki kuzyn stajennego Bąbla z I wyprawy) i z całym
impetem wpadł na zbira…
- Co robisz gamoniu?! – złościł się Chochoł.
- Prze… Przepraszam!
- Myślisz baranie jeden, że przepraszam wystarczy?
- Yyy… A co mam jeszcze zrobić?
- Po mordzie dostać!
- Ja? Ale za co?
- Przez ciebie łajzo mam teraz brudne ubranie!
- Jak to przeze mnie?
- A przez kogo niby?! Nie dość, że mnie wywróciłeś szelmo
jedna to jeszcze bezczelnie się awanturujesz!
Chochoł ruszył w kierunku Bomblicka z pięściami… Stajenny
zaczął uciekać...
- Nie! Panie nie! Przepraszam jeszcze raz! Zrobię co zechcesz tylko oszczędź mnie biednego!
- Teraz za późno!
Zbir złapał Bomblicka…
- Nie! – darł się stajenny – Nie, wielmożny panie, nie!
- Przestań się drzeć jak baba!
- Nie rób mi krzywdy, proszę! Zrobię co zechcesz, tylko mnie
oszczędź!
- Co zechcę mówisz?
- Tak, panie mój wielmożny!
- Teraz nic mi nie przychodzi do głowy… Masz szczęście, że
mi przeszło trochę… Zmykaj! Ale w swoim czasie upomnę się o to do czego się
zobowiązałeś!
- Dobrze panie, dobrze!
Chochoł puścił stajennego, postanawiając na odchodne
wypłacić mu jednak solidnego kopniaka... Kilka chwil później był już na lądzie
i z Dziobakiem zniknęli w małej uliczce…
Bomblicek jeszcze chwilę odczuwał siłę kopniaka zbira…
- Poczekaj! Jeszcze cię kiedyś załatwię!
W tym samym momencie z kajuty wyszła Angielka …
- Stajenny?! Co tutaj robisz?!
- Yyy…
- Podglądałeś?
- Nie! Przysięgam!
- Jak powiem Chochołowi to marny twój los nicponiu!
- Nie!!! Tylko nie jemu! Już mnie prawie pobił!!! Nie!
- Pobił cię? Za co?
- W sumie to za nic…
- Jak za nic? Znam go, aż taki narwany nie jest!
- Za nic! Doskonale pani mówi po polsku…
- Uczę się…
Agnieszka przez chwilę pomyślała, że może dokuczy Chochołowi
i wybierze się na miasto z Bomblickiem, ale jak szybko pojawił się ten pomysł
tak szybko został zduszony…
- Idzie pani na miasto? – zapytał nagle stajenny, który
wpadł na podobny pomysł, żeby też
dokuczyć zbirowi.
- Idę.
- A mogę iść z panią?
- Nie!
- Ale dlaczego? Proszę!
- Nie i jeszcze raz nie!
- Ale…
- Nie!!!
Macudowski był jeszcze w swojej kajucie, gdy wszedł do niej
Wojciech Kaliski…
- Co chciałeś Wojtusiu?
- Mówiłeś, żebyśmy poszli zabawić się na miasto…
- No tak, ty też idź, poszalej trochę. Nie wiadomo ile dni
żeglugi jeszcze przed nami…
- Chcę iść!
- To idź.
- Nie mam za co poszaleć! Nie dałeś mi jeszcze żadnego
wynagrodzenia! Mówiłeś, że po co mi złoto na statku…
- A musisz iść?
- Tak!
- No dobrze, poczekaj, przebiorę się tylko i zaraz wyjdę.
- Dasz mi jakieś pieniądze?
- Zobaczymy. Na razie poczekaj.
Kaliski wyszedł zły z kajuty, postanowił że nie odpuści!
- Macudowski będzie musiał mi w końcu zapłacić! - mówił pod nosem – Co za drań! Wszystkich okrada,
nawet moich rodziców, a mi za służbę nie chce zapłacić!
Macudowski wyszedł po kilku minutach, rzucił Kaliskiemu
monetę…
- Wystarczy Wojtusiu?
Kaliskiego omal nie rozniosło, ale powstrzymał się i
zawołał:
- Nie wystarczy! Za mało!
- Oj Wojtusiu, Wojtusiu, ale ty chciwy się zrobiłeś!
- Jak chciwy? Za tę marną monetkę nawet pół obiadu w
karczmie nie dostanę!
- Zróbmy inaczej! Ja zabiorę cię na obiad, dołączysz do
mojej obstawy. Chwaścior i Zębiszon też z nami idą.
- Aha.
- Oddaj monetę!
- Jak to?
- Skoro idziesz ze mną to ja zapłacę za obiad!
- Ale miałem poszaleć też!
- Poszalejesz, już ja ci załatwię, że poszalejesz!
Kaliski był przygnębiony, denerwowało go to, że Macudowski
nie płaci mu pensji…
- Głowa do góry Wojtusiu! – zawołał Macudowski – Myślisz, że
ja nie potrafię się bawić? Idziemy załatwić sprawy, a potem zafunduję ci taki
wieczór, że do śmierci go nie zapomnisz! Kobiety, wino i śpiew razy dwa!
Kolejność dowolna!
Kaliski i zbirzy spojrzeli po sobie zdziwieniem, po czym
ruszyli za Macudowskim, który żwawo wysforował naprzód… Po pewnym czasie
natrafili na człowieka śpiącego z lutnią
na środku ulicy…
- Człowieku! – zawołał Macudowski – Czemu śpisz na ulicy?
Ludzie przejść nie mogą!
- Eeeee? – rozdarł się rozbudzony.
- Złaź z drogi, bo cię oćwiczyć każę!
- Eeee….
- Zębiszon! Usuń tego barana z drogi, bo sam to zrobię!
Zbir ruszył we wskazanym kierunku, ale człowiek z lutnią
najwyraźniej przestraszył się, dał znać, że sam usunie się z drogi…
Gdy przeszli rozległa się muzyka, tak piękna, że Macudowski
zatrzymał się i słuchał…
Gdy lutniarz przestał Macudowski wrócił i zapytał:
- Kim jesteś?
- Eeee?
- Nie umiesz nic innego? Pytam kim jesteś?
- Iwan Zbereznikow.
- Rusin?
- Rosjanin.
- Co tu robisz w Hamburgu?
Zbereznikow uśmiechnął się tylko…
- Powiedzmy, że jestem rosyjskim poszukiwaczem przygód.
- Pięknie grasz Iwanie. Czy śpiewasz także?
- Śpiewam.
- Przyłącz się do nas.
- A wy to kto?
- Polacy. Jestem zacny Macudowski, płyniemy w nieznane, bo
taki mam … kaprys.
- Musisz być bogaty, skoro pozwalasz sobie na płynięcie w
nieznane…
- Jestem zamożny…
Kaliski słysząc to dostał ataku kaszlu…
- A temu co?
- Przeziębić się musiał… To co idziesz z nami?
- Nie mam w tej chwili nic innego do roboty, więc… Zgoda!
Na statku zostało tylko kilku wartowników nad którymi
dowództwo miał szlachcic Sebastian Sokoliński… Z nudów przechadzał się po
pokładzie, w pewnym momencie zatrzymał się koło kuchni i zaintrygował go hałas
stamtąd nadchodzący… Wszedł do środka i zobaczył dwie kobiety krzątające się po
kuchni…
- Czeszki!
- Co chciałeś? – zapytała Dominika Guzikova – Dzisiaj
kuchnia nieczynna!
- A wy czemu nie poszłyście na miasto?
- A co my miasta nie widziały? – wtrąciła się Sabina Sviderkova
– A ty po co tutaj przyszedł?
- A tak…
- Aha…
- A co wy w tej kuchni robicie, skoro same powiedziałyście,
że nieczynna?
- Knedliki na jutro szykujemy… Dużo z tym roboty, więc już
dzisiaj sobie zaczęłyśmy. Jutro będzie
lżej.
- A ty… - zwrócił się Sokoliński do Guzikovej – Nie poszłabyś
ze mną na pokład, pochodzić po nim?
Guzikova nie zdążyła odpowiedzieć, raz że była zdziwiona
nieoczekiwaną propozycją szlachcica, dwa że ubiegła ją Sviderkova…
- A zmykaj waćpan już stąd! Amorów się zachciało? A ja sama
będę knedliki robiła?!
Sokoliński wyraźnie zawstydzony pożegnał się i wybiegł z kuchni…
- A co ty tak z tej kuchni jak z procy wylatujesz? – zawołał
zdziwiony Krystian Szałajdowski.
- Normalnie idę…
- Tak, tak.
- A ty co? Nie poszedłeś na miasto?
- Nie chcę mi się, ale mam pękatą flaszeczkę wina! Zapraszam
do siebie, bo przecież sam pić nie będę!
- Na służbie jestem...
- Oj tam, oj tam!
- No tak.
- Bo sam wypiję!
- Idziemy!
Agnes Flint (Agnieszka Krzemieńska) przechadzała się po
centrum Hamburga, gdy w pewnym momencie natrafiła na młodą dziewczynę siedzącą
w pobliżu kościoła… Dziewczyna uśmiechała się, Agnieszka nie wiedziała czy do
kogoś czy może do niej… W końcu zrozumiała, że do niej, podeszła bliżej…
- Co się do mnie uśmiechasz, co?
Dziewczyna popatrzyła chwilę na Agnieszkę, następnie dała do
zrozumienia, że nic nie rozumie i ponownie na jej ustach rozbłysnął radosny
uśmiech…
- Kurczę, faktycznie… - rzekła do siebie Agnieszka – Nie jesteśmy
w Polsce, tylko w Hamburgu… Tylko, że ty mi na Germankę nie wyglądasz… Jak się
nazywasz?
- Rodaccio. Evelina Rodaccio – odparła dziewczyna, bardziej
domyślając się o co chodzi Krzemieńskiej niż rozumiejąc.
- Włoszka? – ucieszyła się Polka – Doskonale! Znam trochę
włoski!
Znajomość języka włoskiego faktycznie nie okazała się bardzo
mocna, ale pozwoliła na jakąś, umiarkowaną co prawda, ale zawsze komunikację. W
trakcie rozmowy okazało się, że Włoszka od tygodnia poszukuje swojego stryja z
którym przybyła do Hamburga… Straciła już dawno nadzieję, ale nie uśmiech… W
końcu Agnieszka zaproponowała Włoszce, żeby z nią poszła na statek…
- Jak ten twój stryj już od tygodnia nie wraca to nie ma co
czekać…
- Oszczędności mi się już też powoli kończą…
- No widzisz, musisz iść ze mną. Pomogę ci!
- Dobrze!
Obie wracały na pokład, wieczór już zbliżał się nieubłaganie…
- Ciekawe co Chochoł na to… - zastanawiała się w myślach
Agnieszka…
Zbir Chochoł tymczasem od wielu godzin bawił się karczmie „U
Helgi”… Dotarli tam razem ze zbirem Dziobakiem, a wkrótce potem dołączył do
nich zbir Jamróz… Najwięcej ochoty do zabawy przejawiał właśnie ten ostatni,
energia go wręcz rozpierała… Tańczył, skakał, Niemki biły mu brawo…
- Dziobak? – zaczął rozmowę Chochoł
- Co jest?
- Nie zastanawia cię czemu w tej karczmie są same kobiety?
- No, nie patrzyłem dokładnie…
- Same baby są! – syknął Chochoł – i do tego stare i brzydkie!
Nie jest to podejrzane?!
- No, w sumie trochę tak…
- Trochę? A ten – Chochoł wskazał na Jamroza – tańczy i
skacze przed nimi jakby to jakieś młódki były!Co on oczu nie ma?!
- Widziałeś ile on wypił?
- To wiele tłumaczy, ale nie wszystko…
- Co o tym wszystkim myślisz?
- Trzeba Jamroza ratować! Nie pijemy już więcej!
- Łatwo powiedzieć! Te baby co chwilę przychodzą i nalewają!
- Będziemy wylewać! O, tam jest jakieś wiaderko…
- Coś mi się wydaje, że musimy pośpieszyć się z tym
ratowaniem Jamroza!
- Czemu?
- Zobacz co się dzieje!
Jamróz wciąż wesoło podrygiwał po sali, ale już nie sam, bo
trzy Niemki zaczęły tańczyć wokół niego…
- Dziobak! Działajmy! Póki nie będzie za późno!
To mówiąc Chochoł wypadł na środek sali i tanecznie zbliżał
się do Jamroza… Dziobak posuwał się tuż za nim…
Pozostałe Niemki widząc to żwawo ruszyły ku nim, powstało
małe zamieszanie, które wykorzystali Chochoł z Dziobakiem. Ciągnąc za sobą
ogromnie pijanego Jamroza szczęśliwie opuścili karczmę… W końcu wzięli go na
ręce i szybko oddalali się od karczmy…
Nie byli jeszcze daleko, gdy ujrzeli, że z karczmy zaczęły
wybiegać Niemki i biec w ich kierunku…
- Rany boskie! – zawołał Dziobak – Wiejemy!
We dwójkę pewnie by bez większych problemów uciekli, ale
musieli jeszcze taszczyć nieprzytomnego Jamroza, który właściwie całkowicie „odpłynął”…
- Nie damy rady z nim! – darł się Dziobak – Doganiają nas!
- Przecież go nie zostawimy z tym niemieckim babciom!
- Jak na babcie to szybko biegają! Schowajmy go w krzakach,
potem wrócimy!
- Nie! Dostrzegą go i będzie po nim! Bierz go i uciekaj, ja
je zatrzymam!
Chochoł podniósł z ziemi kij, czekał chwilę, a gdy podbiegły
Niemki zaczął nim machać tak jakby chciał się nim od nich opędzać… Niemki
rozbiegły się, w pewnym momencie zbir poczuł potężny cios na szczęce… Aż ukląkł…
- To wy tak ze mną? Teraz dopiero zatańczymy! – zawołał wściekle – Nie wypadało
mi bić kobiet, ale jak wy tak ze mną!
Chochoł chwycił najbliższą Niemkę i cisnął nią o ścianę
budynku… Pozostałe zatrzymały się, ale za chwilę ruszyły do szturmu na zbira…
Chochoł dzielnie machał rękoma i co chwilę jakaś Niemka lądowała na ziemi… Po
kilku minutach została tylko jedna… Kobieta wyglądała strasznie, taki babochłop…
Była wyższa od Chochoła, chociaż zbir
był dość wysoki, dwa razy cięższa i prawie dwa razy starsza…
- No chodź! – zachęcał ją Chochoł.
Niemka zbliżała się, zbir wyprowadził cios, ale kobieta
zrobiła unik i skontrowała go potężnym sierpem po którym wylądował na ziemi…
- A to pewnie wcześniej też ty… - przypomniał sobie pierwszy
cios podczas walki.
Zbir ledwie podniósł się z ziemi, a już znowu zainkasował
kolejny cios, tym razem z kolana… Następnie Niemka rzuciła się na niego i
zaczęła go okładać pięściami jak popadnie… Chochoł odepchnął ją nogami i…
rzucił się do ucieczki, zwłaszcza że z karczmy zaczęły biec w ich kierunku
następne kobiety…
- Nie ma sensu! – uciekał tłumacząc się sam do siebie –
Najważniejsze, że oni są już bezpieczni…
Biegł tak i biegł, aż przestał słyszeć odgłosy pościgu…
Zatrzymał się na chwilę by odpocząć, gdy nagle zza rogu wyszedł Macudowski…
- O! Chochoł! Co tu robisz?
- Wracam powoli na statek, a wy?
- My też! Bawiliśmy się świetnie, prawda Wojtusiu?
- Prawda…
Kaliski był wściekły! Cały wieczór spędził asystując
Macudowskiemu w załatwianiu różnych spraw, potem dopiero poszli do jakiejś
gospody, w której Macudowski zamówił dzban wina… Tylko jeden! Tłumaczył się
tym, że zapomniał sakiewki! Kaliski miał tego dość! Wszyscy z załogi bawili się
pewnie doskonale, ale nie on!
Etykiety:
morze,
Niemki,
Polacy w Hamburgu,
Polacy w Niemczech,
powieść na blogu,
skąpy szef,
statek,
statki,
XVI wiek w Niemczech
wtorek, 12 sierpnia 2014
niedziela, 3 sierpnia 2014
Epopeja polsko-indiańska (73)
Późnym wieczorem doszło do spotkania Jana Pratelickiego z
wodzem Apaczów Mescalero Śmiałym Lisem. Bez większych problemów uzgodnili
szczegóły jutrzejszej „małej bitwy” nad Tęczowym Potokiem…
Stanęło na tym, że skoro świt wyjść naprzeciw siebie
ma po dwudziestu wojowników z każdej ze stron, zakazane jest używanie broni
palnej i łuków. Poza tą walką obie strony zobowiązały się do nie podejmowania
żadnych wrogich kroków do końca dnia…
Noc szybko minęła… Punktualnie o wschodzie słońca Pratelicki
na czele wybrańców pojawił się nad Tęczowym Potokiem… Wraz z nim stawili się:
polscy szlachcice: Rafał Kobyłecki, Robert Pachocki, Jan Podkański, Kazimierz
Barowski, dwóch Tatarów, dwóch Polomanczów, dwóch Germanopaczów, dwóch
Kozakezów i ośmiu Komanczów, ale przebranych tak, żeby nie uchodzić za
przedstawicieli tego plemienia… Naprzeciw nim wyszedł Apacz Mokre Drzewo i 19
Indian, poza dwoma Paunisami, byli to też Apacze.
Obie grupy patrzyły na siebie w napięciu i czekały na
wyraźny sygnał od Śmiałego Lisa oznajmiający rozpoczęcie walki… Wódz Mescalero
nie spieszył się z sygnałem, co wykorzystał młody Mokre Drewno wysuwając się
przed swoją grupę i głośno wołając:
- Niedługo skalp wodza odszczepieńców zawiśnie u mojego
pasa! – prowokował Pratelickiego – Mam nadzieję, że nie uciekniesz jak kojot z
pola bitewnego?
Pratelicki uśmiechnął się, ale wiedział, że musi
odpowiedzieć…
- Mokre Drewno gada więcej od starych bab! Prawdziwi
wojownicy walczą, a nie wciąż gadają!
Młody Apacz miał już coś odpowiedzieć, ale Śmiały Lis dał w
tym samym momencie sygnał do rozpoczęcia walki… Obie grupy z impetem ruszyły
chcąc jak najszybciej zaatakować przeciwnika… Pierwsi do siebie doskoczyli Mokre
Drewno i Pratelicki, żaden już nie był skory do rozmowy, teraz każdy z nich
chciał jak najszybciej poczuć krew wroga… Młody Indianin z pasją rzucił się na
Polaka, ale po kilkunastu zamachach tomahawkiem poczuł, że trafił na godnego
rywala… Pratelicki przewidział taki scenariusz i przez pierwsze minuty walki
skupił się wyłącznie na obronie, chcąc zmęczyć Apacza, następnie błyskawicznie
przeszedł do ataku i tylko znakomity refleks ocalił Mokre Drewno od potężnego
ciosu, który niechybnie rozpłatałby mu głowę… Od tej chwili Apacz postanowił
walczyć zdecydowanie bardziej ostrożnie…
Obok w sporych opałach znalazł się Pachocki, który został
zaatakowany z furią przez dwóch wrogów, a wynikało to z tego, że jeden z
Apaczów natychmiast zabił Tatara… Rywalami Polaka byli dwaj doświadczeni
wojownicy Apaczów: Twarda Czaszka i Wielki Grzbiet…
- Panie Pachocki! Radzisz sobie? – wołał znajdujący się
kilkanaście metrów dalej Kobyłecki.
- Póki co… Tak! Ale nie wiem jak będzie dalej! Atakuje mnie dwóch
drani…
- Widzę! Postaram się szybko pokonać swojego Apacza i
przyjdę z pomocą!
- Czekam, mam nadzieję, że zdążysz!
Kobyłecki jednak przeliczył się oczekując, że szybko poradzi
sobie z rywalem… Jego przeciwnikiem był słynny Paunis Wielkie Czoło, który był
zaprawiony w walce jak mało kto, przy tym walczył bardzo dobrze w
defensywie i ciężko było go zaskoczyć…
Po kwadransie sytuacja na polu bitwy wyglądała podobnie jak
na początku… Z jednej strony zginęło dwóch Apaczów, a z drugiej śmierć poniósł
Tatar i Kozakez… Zaczynało dawać o sobie zmęczenie, nikt się bowiem nie
oszczędzał, jeden błąd mógł zadecydować o utracie życia… Z minuty na minutę
zwiększała się przewaga grupy Pratelickiego, niemal równocześnie padło martwych
kilku Apaczów… Pachocki, mimo przewagi swoich, wciąż zmagał się z dwoma wrogami…
Można powiedzieć, że wysiłek tego człowieka dał początek sukcesowi w bitwie…
Apacze zgromadzeni wokół Tęczowego Potoku mieli coraz
bardziej markotne miny, bowiem coraz bardziej jasna stawała się porażka ich
reprezentantów w „małej bitwie”… Wielkie buczenie rozległo się w chwili, gdy
Pratelicki tomahawkiem rozpłatał głowę Mokremu Drewnu… Chwilę później Pachocki
przebił serce Twardej Czaszce… Dominacja przeciwnika nie mogła spodobać się
Apaczom… Widział to wszystko wódz Śmiały Lis i dał znać swoim ludziom by
panowali nad swoimi emocjami… Chwilę później Kobyłecki zabił Wielkie Czoło…
Nadzieje Apaczom dało jeszcze zwycięstwo ich reprezentanta, Czarnego Dzika nad
drugim z Tatarów, a chwilę później ten sam wojownik zabił jeszcze Germanopacza
Czerwonego Łosia… Ryk radości Apaczów brzmiał tylko chwilę, bowiem dosłownie
kilka sekund później Czarny Dzik został ugodzony w serce przez Kobyłeckiego…
Jeszcze kilka minut i porażka Apaczów stała się faktem… Zwycięstwo było
wielkie, straty nieznaczne – śmierć poniosło dwóch Tatarów, jeden Kozakez i
jeden Germanopacz… 16 przeżyło… Apacze musieli znieść gorycz porażki,
najchętniej natychmiast rzuciliby się na wrogów… Śmiały Lis wyszedł w pole w kierunku
Pratelickiego, pogratulował mu zwycięstwa… Polak czuł, że wódz gratuluje mu
szczerze, ale jednocześnie wiedział, że Apacze nie spoczną by pomścić
dzisiejszą zniewagę… Czyli było jasne, że już jutro otwarcie wystąpią przeciw
nim… Apacze wciąż nie wiedzieli ilu Komanczów jest z nimi, ale było to już
drugorzędną sprawą w porównaniu z chęcią rewanżu za dzisiejszą porażkę…
Tymczasem pod Górą Niedźwiedzią…
- Jutro rano rozpoczniemy wielką ofensywę! – grzmiał konkwistador
Jose Manuel Bakuleros – Zabijemy ich wszystkich! Jednego tylko oszczędzimy, by
nam drogę do złota pokazał! Gdy już to zrobi i on zakończy swój marny żywot!
- Tam są kobiety i dzieci… - wtrącił się Pablo Vincento
Magieros – Je te karzesz zabić?
- Tak! Po co komu dzicy? Przez nich życie straciło wielu
naszych ludzi, musimy się zemścić!
Kwadrans później do obozu Hiszpanów wjechała grupa pościgowa
wysłana za dezerterami…
- Przykro mi Jose Manuelu – odparł Juan Carlos Soldado – nie
udało nam się pojmać dezerterów…
- Aha… Powiesić!
- ? – zdziwił się Jose Fortezes – Chcesz powiesić ich
wszystkich?
- Nie. Tylko dowódcę grupy, nieudacznika!
- Panie Bakuleros! Starałem się! Zgubiliśmy trop! Nie znamy
terenu! Co miałem robić? – tłumaczył się zrozpaczony Soldado.
- Dobrze, zmieniam zdanie – odparł Bakuleros – Podczas jutrzejszego
szturmu pójdziesz w pierwszym szeregu!
Tymczasem dezerterzy z oddziału Bakulerosa: Hiszpan Carlos
Miguel Veron i Włoch Rafael Borciotto po zgubieniu grupy pościgowej postanowili
jakiś czas odpocząć…
- Czas odpocząć wreszcie drogi Carlosie! – westchnął Borciotto.
- Odpoczywaj, czas na pożegnanie!
- Nie rozumiem…
- Zbyt długo już przebywamy w swoim towarzystwie Rafaelu,
czas rozłączyć się!
- Ale po co? Razem mamy większe szanse na przeżycie…
- To ty tak twierdzisz… Żegnaj!
Veron zniknął w zaroślach…
- Żartowniś z tego Verona … - powiedział sam do siebie Borciotto
– Ledwie żywy jestem po tylu dniach jazdy, a temu jeszcze żarty w głowie…
Minęło kilka godzin, a Veron wciąż nie wracał…
- Chyba jednak nie żartował… - zasmucił się Borciotto – Cóż,
trzeba będzie sobie radzić samemu… Może wróci jeszcze jutro z podkulonym ogonem…
Tymczasem porwany włoski medyk Gianluca Faracini znalazł się
w wiosce tajemniczych Indian… Traktowali go dobrze, więc nie bał się o życie,
ale bariera językowa nie pozwalała dowiedzieć się czemu właściwie został
porwany… Rano po Faraciniego przyszło dwóch wojowników… Zaprowadzili go do
wigwamu, który wyróżniał się wielkością na tle pozostałych wigwamów w wiosce…
Musiał więc należeć do kogoś ważnego… wodza lub szamana… W środku Faracini
ujrzał leżącego na niedźwiedzich skórach starszego mężczyznę…
- Rakataka! – zawołał jeden z wojowników i z szacunkiem padł
na kolana… To samo zrobił drugi Indianin… Faracini wciąż stał, ale momentalnie
poczuł silne kopnięcie od tyłu, więc szybko zrozumiał, że musi też paść na
kolana…
- Takanaka! – zawołali dwaj wojownicy na widok młodego
Indianina, który soczystym kopniakiem zmusił Faraciniego do padnięcia na kolana…
Włoch domyślił się w lot, że kopiący Indianin musi być także
kimś ważnym… Prawdopodobnie mógł być synem leżącego na skórach starszego
Indianina… Medyk przypuszczał, jak się potem okazało słusznie, że starszy
Indianin był wodzem, a ten co go kopnął jego synem… Jego rozmyślania przerwały
słowa młodszego… Obaj wojownicy w między czasie wyszli z wigwamu…
- Te! – rozpoczął Indianin – Rakataka (pokazał na starszego)
inaka velo manaka! A kaka Takanaka (tu pokazał na siebie, następnie na swój
toporek) figaka mukaka!
Faracini nie do końca zrozumiał… Wiedział już jak nazywają się obaj Indianie, domyślał się, że starszy jest chory i pewnie młodemu
chodziło, żeby go uleczyć, a jak nie… to toporek… Wszystko jasne!
Młodszy Indianin wyszedł z namiotu pozostawiając Faraciniego
sam na sam z chorym Indianinem… Włoch długo zastanawiał się jaką terapię
zastosować, zwłaszcza że nie miał zbytnio możliwości porozmawiania z pacjentem…
To znaczy raz spróbował, ale usłyszał tylko…
- Rakataka! A kuku kaka!
Medyk próbował rozebrać Indianina by zobaczyć czy
przypadkiem nie jest on ranny, ale poskutkowało to tylko tym, że stary zaczął
drzeć się głośno, po czym wpadł do wigwamu Takanaka i Faracini znowu zarobił
kopniaka w plecy…
- Nie ma co! Jak tu leczyć?
Skoro nie mógł za bardzo zdiagnozować choroby postanowił
działać profilaktycznie, czyli leczyć ziołami… Rozpalił szybko małe ognisko,
pierwsze co zrobił to naparzył mieszankę ziół przyspieszających sen… Gdy już
Indianin zasnął, medyk zabrał się szybko do dzieła, oglądnął pacjenta, ale
nigdzie nie znalazł żadnych ran…
- To chyba ze starości… - rzekł do siebie – Co robić?
Lewatywa! Nie zaszkodzi… Potem inne zioła!
Zabiegi Faraciniego trwały już dwa dni… Takanaka wchodził do
wigwamu co kilka godzin, ale już nie kopał Włocha… Stary spał cały czas, młody
Indianin ograniczał się więc do sprawdzenia czy żyje… Nie omieszkał za każdym
razem wskazać na toporek, dając wyraźnie do zrozumienia medykowi co go czeka na
wypadek śmierci starego…
Niedaleko wioski tajemniczych Indian kręcił się inny Włoch Camille Steckozini...
- Bakuleros nie przejmuje się tym, ale ja cię odnajdę rodaku! - mówił sam do siebie - Czuję, że jesteś gdzieś w pobliżu...
Niedaleko wioski tajemniczych Indian kręcił się inny Włoch Camille Steckozini...
- Bakuleros nie przejmuje się tym, ale ja cię odnajdę rodaku! - mówił sam do siebie - Czuję, że jesteś gdzieś w pobliżu...
poniedziałek, 28 lipca 2014
Epopeja polsko-indiańska (72)
Floryda…
Bachula prowadził związane kobiety: Kate Italian i Malwę
Topollani… (powiązane z częścią 61). Szedł po śladach, aż doszedł do … jaskini.
- Tu pewnie schowałyście skarb Belicareza!
- Nic ci nie powiemy dziwolągu! – żachnęła się Kate.
Bachula nie odparł nic, wszedł szybko do jaskini…
- Myślisz, że znajdzie? – zapytała Malwa.
- Musiałby być ślepy, gdyby nie znalazł… Przecież skrzynia
leży centralnie pod ścianą…
- No tak! Gdzie ten Tom?! Zawsze gdzieś polezie, gdy jest
potrzebny!
Po kwadransie Bachula wyszedł z jaskini ciągnąc za sobą coś
ciężkiego…
- No to moje panie! Pierwsze zadanie wykonane!
- Skoro posiadłeś już kosztowności Belicareza to może nas
wypuścisz? – zapytała Malwa.
- Żartujesz sobie. Skarb i my wszyscy wracamy na Kubę!
Malwa miała już coś odpowiedzieć, ale Kate dała jej znak, że
nie ma to sensu…
- Spróbujemy go uwieść? – zaproponowała Malwa.
- Jest stary i brzydki… - odpowiedziała z niechęcią Kate.
- Wolisz wrócić do tego drania Belicareza? Nie wiadomo co z
nami zrobi…
Rozmowę kobiet przerwało wołanie…
- Hej! Ty dziadzie jeden! Zostaw moje kobiety!
- To Tom! – ucieszyła się Kate.
Głos dochodził z góry, ale nie było nikogo widać… Bachula
błyskawicznie odskoczył od skrzyni i szybkimi susami pędził w górę…
- No, nie wiem… - zmartwiła się Malwa – czy Tom da sobie z
nim radę. Ten staruch jest niezwykle silny i szybki, jakaś moc jest w nim…
Za chwilę rozległy się odgłosy walki, która trwała niespełna
kilka minut, a zaraz potem wrócił Bachula…
- Ty draniu! – naskoczyły nań kobiety – Zabiłeś go!
- Jeszcze chyba żyje… ale pewnie niedługo…
- Malwa! – syknęła cicho Kate – Nie dajmy mu satysfakcji…
Nie odzywamy się do dziada… Żadnego uwodzenia! Już wolę tego wstrętnego
admirała!
Kilka godzin później wszyscy znaleźli się niedaleko plaży…
- Już wieczór… - powiedział Bachula – Przenocujemy tutaj, a
rano popłyniemy na Kubę… Admirał ucieszy się bardzo na widok swojego skarbu, no i z faktu ujęcia cyrkowców-złodziejaszków... Ha ha ha
Tymczasem ranny Tom Michael leżał wciąż nieprzytomny…
Tajemnicze dwie postacie podniosły go z ziemi i zabrały ze sobą…
Etykiety:
Drakula,
Epopeja,
Indianie,
Indianie na Florydzie,
Polacy na Florydzie,
Polacy w Ameryce,
powieść historyczna,
powieść przygodowa,
Seminole,
Wampir,
Winnetou,
XVI wiek
poniedziałek, 14 lipca 2014
Epopeja polsko-indiańska (71)
Kuba…
- Wszyscy szukają tych tancerek – powiedział na wstępie admirał
Javier Hernandez Belicarez –Zapraszam do gabinetu Juanie Carlosie…
- Nie mogę zatem udać się do domku na plaży by je zobaczyć? –
zapytał de la Montero.
- Lepiej nie, zaczekaj trochę…
- Zapłaciłem ci admirale!
- Tak, wiem. Uzbrój się w odrobinę cierpliwości, za duże
zamieszanie powstało. Sama Januaria kilka razy dziennie pyta mnie o te
tancerki.
- No, ale przecież mógłbym tam udać się po kryjomu…
- Poczekaj, proszę cię Juanie Carlosie. Zaczekaj aż sprawa
nieco ucichnie…
- Dwa dni! Dwa dni i chcę je odwiedzić!
Obie porwane tancerki: Angelina Dudeiros i Sievioretta
przetrzymywane były w domku na plaży i starannie pilnowane przez zaufanych
żołnierzy Belicareza: Hilario i Ignacio.
- Już prawie tydzień nas tu trzymają! – wściekała się
Dudeiros – Kto mógł nas porwać?
- Pewnie za jakiś czas się okaże … - odparła ze spokojem
Sievioretta.
- Musimy uciekać! Słyszysz?! – zawołała Angelina.
- Pilnują nas…
- Musimy coś wymyślić! Nie mam zamiaru tu dłużej siedzieć!
- Na zewnątrz jest dwóch uzbrojonych drabów… Jak uciekniesz?
- Kim oni są?
- Nie mam pojęcia!
Dziewczyny długo jeszcze tak rozmawiały, tymczasem na
zewnątrz pilnujący ich żołnierze także wdali się w rozmowę…
- Żadnych wieści od admirała… Nie dziwi cię to Hilario?
- Trochę…
- Może by tak jeden z nas wrócił do zamku po nowe
instrukcje?
- Zwariowałeś? Chcesz, żeby nas Belicarez zabił? Kazał
pilnować do odwołania to pilnujmy!
- Może i masz rację…
- Mam!
Tymczasem kilkanaście kilometrów dalej pojawiła się grupa
ludzi, którzy w żaden sposób nie pasowali do XVI wiecznych realiów … Nie mogli
pasować, bowiem byli z XX wieku… Był to sturmbannfuhrer Otto Bauer z grupą
esesmanów, którzy zostali wysłani z misją zdobycia nowej broni… Profesor
Loewenbringer musiał popełnić jakiś błąd w obliczeniach, bowiem zamiast
wylądować w 1974 roku kabina czasu trafiła do 1526 roku. Niemal 450 lat
wcześniej niż planowano… (nawiązanie do 64 części).
- Obersturmfuhrer! Do mnie! – rozkazał dowódca.
- Jestem! – błyskawicznie zgłosił się doń Hermann Roede.
- Gdzie jesteśmy?
- ??? Też chciałbym to wiedzieć…
- Weź dwóch ludzi i sprawdź najbliższą okolicę!
Dwie minuty później Roede biegł już z Schymannem i
Halberstamem, żeby wypełnić rozkaz. Wrócili po godzinie…
- Nic nie znaleźliśmy, żadnych śladów…
- Nic? Żadnych ludzi, budynków?
- Nic!
- Ciekawe… Gdzie my do diabła trafiliśmy? Niemożliwe, żeby
przez 30 lat (major nie wiedział jeszcze, że misja trafiła nie do 1974 roku…)
świat tak się zmienił… W sumie to nie wiemy przecież jak długo trwała wojna…
Idziemy całą grupą, w końcu musimy znaleźć jakichś ludzi i budynki!
Niemcy posuwali się wolno, cały czas zachowując najwyższą
ostrożność i ciszę…
- Achtung! – szepnął nagle najdalej wysunięty Zimmermann –
Mały dom przed nami!
Niemcy momentalnie padli na ziemię… Dwóch ludzi zaczęło
czołgać się w tamtym kierunku… Kwadrans później wrócili…
- Dwóch dziwnie ubranych ludzi kręci się przed tym domem…
- Co znaczy dziwnie ubrani?
- Tak, jakby z jakiegoś teatrzyku…
- Mają broń?
- Jakieś śmieszne pukawki…
- Dziwne to wszystko. Dobrze się spisałeś Hausmann! Weź
Neumanna, Bringsheima i Kastermeira! Tylko ich nie zabijajcie, żywych pojmać!
Wymieniona czwórka zaczęła czołgać się w kierunku domu,
chwilę później pozostali poszli w ich ślady…
Kilka minut później Hilario i Ignacio zostali obezwładnieni…
Hiszpanie byli w szoku, przerażały ich zwłaszcza karabiny maszynowe Niemców…
- Kim jesteście? – zapytał major Bauer.
Hiszpanie spojrzeli po sobie, ale nic nie zrozumieli…
- Schymann!
W tym samym momencie Hilario został uderzony pięścią w twarz
i stracił przytomność…
- Ile razy mam ci mówić, że nie aż tak mocno! – zdenerwował się
Bauer.
- Przepraszam panie sturmbannfuhrer…
- Ty! – major zwrócił się do Ignacio – Gadaj kim jesteście,
bo też oberwiesz!
Hiszpan nic nie zrozumiał, bał się za to strasznie…
- Czego wy od nas chcecie? Kim jesteście?
Bauer przysłuchiwał się wypowiedzi, po czym zapytał Roede…
- Co to za dziwny język? Roede znasz podobno wiele języków…
- Hmm… Dziwnie brzmi… Jakby hiszpański lub portugalski… Ale
nie do końca…
- 30 lat minęło… Niby nie wiele, a jednak… Zapytaj go kim
są.
Roede spełnił rozkaz i zwrócił się do więźnia po hiszpańsku…
Tamten trochę zdziwiony, ale większość zrozumiał…
- Jesteśmy żołnierzami
admirała Javiera Hernandeza Belicareza!
- Hiszpanie?
- Tak! Jesteśmy Hiszpanami! Dlaczego nas pojmaliście? Kim wy
w ogóle jesteście? Żądam uwolnienia!
- Milcz! My zadajemy pytania!
Ignacio wciąż awanturował się, więc Bauer zawołał…
- Schymann!
I kolejny więzień stracił przytomność…
- Człowieku! Lżej! – zdenerwował się major.
- Przepraszam… Jakiś delikatny trafił się…
- Przeszukać dom! – zawołał major.
Chwilę później z domu zostały wyprowadzone dwie kobiety…
- A to kto znowu? – zdziwił się Bauer – Roede zapytaj je
który mamy rok!
Kobiety były bardzo przestraszone widokiem esesmanów…
Porucznik Roede musiał kilka razy powtarzać pytanie zanim do nich dotarło…
- 1526 – odparła Sievioretta.
- Uciekajmy! – rzuciła się nagle do ucieczki Dudeiros, ale
szybko została pochwycona…
Major dał znać porucznikowi, żeby na chwilę poszli na bok…
- Dobrze przetłumaczyłeś? Przecież jakby to była prawda to
jesteśmy w XVI wieku!
- To by tłumaczyło te ich stroje i broń…
Rozmowę przerwał krzyk kobiet… Okazało się bowiem, że
przerwę na rozmowę dowódców chciał wykorzystać Flothedonner, który chwycił
Dudeiros i wbiegł z nią do środka, a tam szybko rozerwał jej ubranie i… Dowódcy
wbiegli za nim…
- Flothedonner! Nie waż się!
Szeregowy natychmiast odskoczył od kobiety i szybko wybiegł
z domu… Dowódcy także wyszli na zewnątrz… Porucznik pozwolił by Sievioretta
weszła do wewnątrz…
- Niech nikt nie waży się tknąć tych kobiet! –grzmiał major Bauer
– Jeżeli ktoś złamie rozkaz zostanie rozstrzelany!
* Sturmbannfuhrer - major
** Obersturmfuhrer - porucznik
* Sturmbannfuhrer - major
** Obersturmfuhrer - porucznik
Etykiety:
Apacze,
Arapaho,
Czejeni,
Dziki Zachód,
Epopeja,
Floryda,
Indianie,
Karol May,
Kawa,
Kiowa,
Komancze,
Konkwista,
Kuba,
Old Schatterhand,
Paunisi,
Polacy na Dzikim Zachodzie,
Przepisy,
Szoszoni,
Winnetou
piątek, 4 lipca 2014
środa, 18 czerwca 2014
poniedziałek, 2 czerwca 2014
Epopeja polsko-indiańska (70)
Bezludna wyspa…
Bezludna już tylko z nazwy, bo jak pamiętamy z 68 części statek
wiozący II polską wyprawę wysadził na niej kilka osób: Kozaków Pastuszenkę i
Baliczenkę, Tatara Mijagibeja, członka firmy sprzątającej Morawca i
szlachciankę Kingę Kabatowską. Na tej samej wyspie wcześniej Hiszpanie
zostawili kucharza I polskiej wyprawy Janusza Rysia, w między czasie pojawił
się tubylec, którego Janusz przygarnął i nazwał Pinio…
I właśnie Pinio wracając z połowu ryb zauważył moment, gdy
na plażę wysadzano wspomniane osoby, widział też polski statek… Pobiegł szybko
do Rysia, by mu o tym powiedzieć…
- Pana Jana! Pana Jana! – wołał zbliżając się do chaty
Rysia.
- Ile razy gamoniu mam powtarzać?! – denerwował się Janusz –
Żadne „pana Jana”, lecz Panie Januszu!
- Panie Janusza! Panie Janusza!
- Skaranie boskie z tym tępakiem! Choć już teraz lepiej…
Gdzie ryby? Znowu wracasz z pustymi rękoma?! Skórę zaraz wygarbuję to
popamiętasz!
- Panie Janusza! Pełno ludzia!
- Jakiego ludzia?
- Pełno ludzia na plaża!
- Hiszpanie?
- Ja nie wiedzieć… Pana Janusza musi sama iść i widzieć! Ja
się bać!
- Czego baranie jeden? Prowadź! – Ryś ruszył, ale zatrzymał
się na chwilę i spojrzał w kierunku chaty - Pieszczoch! Pilnuj domu! Niedługo
wracamy.
Pinio prowadził Rysia w kierunku, gdzie widział polski
statek i ludzi z niego wysiadających na brzeg. Jakie było jego zdziwienie, gdy
dotarli na miejsce…
- No i gdzie ten statek matole? – denerwował się kucharz.
- To na pewna ta miejsca! Muszą gdzieś iść…
- Jak ty gadasz? Kto cię polskiego uczył bęcwale?
- Pana Janusza…
- Nawet się nikomu do tego nie przyznawaj, bo spaliłbym się
ze wstydu! Ciebie to nawet Jan Długosz polskiego by dobrze nie nauczył, za tępy
jesteś! Masz szczęście, że cię lubię. Idziemy zobaczyć, bo jak faktycznie ktoś
tu był to jakieś ślady musiał zostawić albo ci się przewidziało…
- Kto to być Długosz? Ja nie być tępy…
- Ty być tępy! Długosz to był taki znany polski kronikarz…
- Co to być kronikarz?
- I tak nie zrozumiesz, ale dobrze… powiem ci później. Teraz
idziemy zobaczyć te ślady. Prowadź, gdzie ich widziałeś…
Pinio zaprowadził Janusza w miejsce gdzie widział ludzi na
plaży i faktycznie od razu zobaczyli ślady…
- Miałeś rację gamoniu… Idziemy za tropem!
Po krótkim podążaniu za tropem obaj usłyszeli głosy…
- Cicho! – szepnął Ryś, a za chwilę powiedział głośniej
bardzo zdumiony... – Jeśli się nie mylę to ich rozumiem!
Trudno, żeby było inaczej, gdyż rozmowa prowadzona była w
języku polskim… Właściwie był to język mieszany, z pogranicza polsko-ruskiego… Janusz
podkradł się bliżej by przysłuchać się rozmowie…
- My to co innego… - mówił Kozak Pastuszenko – Nas potraktowano
jak buntowników, ale ty Baliczenko czemu zostałeś?
- Ja? Miałem już dość tej morskiej podróży! A tu mi się
podoba!
- Ale to tylko wyspa! Jesteśmy tutaj uwięzieni!
- Będzie dobrze… Poczekaj! – Baliczenko spojrzał w stronę
zarośli – Tam coś jest! Zwierzę albo człowiek!
Ryś zorientował się, że nieznajomi spostrzegli go, więc nie
wiele się namyślając wyskoczył z ukrycia…
- O! Szelmy, Hultaje! Co tu robicie?
Kozacy byli tak zaskoczeni, że w pierwszej chwili
zaniemówili… Więcej przytomności umysłu zachował Mijagibej, który ruszył na
kucharza z szablą… Ryś nie czekał, aż
Tatar zamierzy się na niego, ale pierwszy zdzielił go drągiem. Mijagibej padł
nieprzytomny na ziemię…
- Zaraz, czekajcie! – zawołał Baliczenko – Przecież on mówi
po polsku! Spokój! Nie denerwuj się człowieku, siadaj z nami do ogniska i mów
skąd się tutaj wziąłeś!
Ryś uspokoił się nieco, widząc pojednawcze sygnały podszedł
bliżej, cały czas jednak zachowując dystans…
- Zaraz z wami usiądę, ale muszę znać dać moim ludziom – kłamał kucharz
– żeby nie ruszyli na was albo nie usiekli z łuków…
- A… To nie sam jesteś… - przerwał mu Pastuszenko.
- Nie! – odparł Ryś – Jestem królem tej wyspy!
- A kim są twoi ludzie? – zapytał Morawiec, który wcześniej
siedział cicho przy ognisku.
- Miejscowi. Gdy przybyłem na tę wyspę toczyłem z nimi
walki, ale w końcu zobaczyli, że nie ma ze mną żartów – kłamał jak z nut Ryś –
i zrobili mnie swoim królem.
- Ale skąd się tutaj wziąłeś? – dopytywał się Baliczenko.
- A wy? – odpowiedział pytaniem na pytanie kucharz.
Baliczenko nie chciał przyznać się, że zostali wyrzuceni ze
statku II wyprawy… W sumie nie on, ale pozostali… Błyskawicznie jednak wymyślił
odpowiednią historię…
- Płynęliśmy na hiszpańskim statku, ale popadliśmy w
konflikt z załogą i nas tu dranie wysadzili…
- Ha ha ha! – roześmiał się Ryś – To prawie tak samo jak ja…
- To znaczy jak tak samo? – zdziwił się Kozak.
- No mnie tutaj też Hiszpanie przywieźli…
- Jak to?
- A tak to! Najpierw siedziałem u nich w lochu, a potem
hultaje uznali, że mnie tutaj zostawią…
- Niesamowite! – zdumiał się Morawiec.
- Ale skąd się wziąłeś w hiszpańskim lochu? – zapytał Pastuszenko.
- Jak to skąd? Brałem udział w polskiej wyprawie i mnie te
hiszpańskie barany uwięziły…
- A co się stało z pozostałymi?
- Tego nie wiem dokładnie, ale pewnie żyją, bo wcześniej
wysiedli…
- A ty czemu nie wysiadłeś wcześniej?
- Za dużo pytań zadajecie! – zdenerwował się Ryś –
Powiedzmy, że się zasiedziałem! Dobra! Idę do siebie! Powiem moim ludziom, żeby
was nie atakowali, a jutro zobaczymy co z wami zrobię.
- Jak to co z nami zrobisz? – zdziwił się Morawiec.
- Idę! Jutro dwie godziny po świcie przyjdę znów!
Ryś oddalił się szybko, przy ognisku zapanowało ożywienie…
- Słyszeliście co on powiedział? – denerwował się Morawiec –
Zobaczy jutro co z nami zrobi…
- Dziwny człek, ale musimy uważać. Jest królem tych
dzikusów, więc musimy się z nim liczyć – podsumował Baliczenko.
- Jest nas czterech, a tych dzikich może być cała masa –
dodał Pastuszenko – Trzeba będzie się z tym dziadkiem ułożyć jakoś. Morawiec!
Zobacz co z tym Mijagibejem! Żyje chyba, bo się rusza…
Morawiec podszedł do Tatara, który powoli dochodził do
siebie po uderzeniu drągiem…
Subskrybuj:
Posty (Atom)