bpe

Par

Polecany post

Historia - Skąd Hitler wziął swastykę?

Swastyka – ogólnie znak ten kojarzy się całemu światu jako symbol nazizmu i zła. Paradoksalnie wcześniej oznaczał całkiem coś innego! Swast...

sobota, 23 sierpnia 2014

Historia - Skąd Hitler wziął swastykę?

Swastyka – ogólnie znak ten kojarzy się całemu światu jako symbol nazizmu i zła. Paradoksalnie wcześniej oznaczał całkiem coś innego! Swastyka symbolizowała dobry los i ogólnie szczęście, pomyślność… Przez tysiąclecia!





Najstarsze znane swastyki pochodzą z Indii i Azji Środkowej (3000-2500 p.n.e.), w Europie symbol ten pojawił się w pierwszym tysiącleciu p.n.e. (np. greckie monety z VI-V wieku p.n.e. oraz w Skandynawii). Również żydowskie synagogi były ozdobione mozaikami przedstawiającymi swastyki (Palestyna i Afryka Północna). Na kontynencie północnoamerykańskim znak ten był obecny u Indian Nawajo (Nawahowie), którzy swastykę umieszczali na kocach i ubraniach…




W Polsce swastyka także była popularna… Pojawiała się np. w herbach rodów szlacheckich (XIV-XV wiek), a w okresie późniejszym, np. w dwudziestoleciu międzywojennym używana była w wojsku polskim: emblematy i odznaki. 






Swastyki popularne były także w lotnictwie fińskim (lata 1918-1944).

Znane są swastyki prawo i lewoskrętne. Prawoskrętna najczęściej symbolizowała słońce, jasność, ruch i rozwój, kojarzyła się ze szczęściem, pomyślnością. Lewoskrętna najczęściej łączona jest z kobiecością.

Swastyka była więc powszechnie znana niemal na całym świecie… Dlaczego więc Adolf Hitler właśnie ją wybrał na symbol nazizmu? Są różne hipotezy, jak zawsze, gdy nie wiadomo dlaczego…

Jedną z teorii są przypuszczenia włoskiego publicysty i pisarza Vittorio Messoriego, że przyszły wódz III Rzeszy mógł ten symbol wybrać po licznych odwiedzinach zakrystii opactwa w austriackim Lambach. Znajduje się tam grobowiec opata Theodoricha von Hagena (zm. 1869 r.), którego herbem była właśnie swastyka. W latach 1897-1898 do przyklasztornej szkoły podstawowej uczęszczał Hitler, który był ponadto ministrantem i musiał spędzać dużo czasu w zakrystii.




Inną hipotezą jest to, że Hitlerowi podsunięto pomysł swastyki i znak ten po prostu mu się spodobał. Podobno zmienił tylko kierunek ramion na prawoskrętne, żeby były zgodne z kierunkiem zegara… Niemiecka dokładność…

Podobnych historii jest wiele… Z pewnością trzeba wziąć pod uwagę fakt, że na początku XX wieku nie było internetu, a stopień ogólny wiedzy społeczeństwa był znacznie niższy niż obecnie… Osobiście uważam, że wybór swastyki jako symbol III Rzeszy był przypadkowy… Być może po pewnym czasie pojawiły się informacje o tym gdzie i kto używał ten znak, ale wtedy już było za późno na zmiany… Być może uznano, że wprowadzone zmiany zupełnie wystarczą by symbol uznać za wystarczająco oryginalny… Biały krąg oznaczał czystość rasową, czerwone tło moc narodu niemieckiego, a czarna swastyka to znak walki z Żydami i komunistami… Hitler jako błyskotliwy mówca mógł dorobić do tego okazjonalną ideologię (swastyka od starożytnych Ariów i koniec!), powszechnie znane było jego upodobanie do odwoływania się do historii i interpretowanie jej na własne potrzeby.

Nie trzeba chyba tłumaczyć, że w trakcie II wojny światowej swastyka stała się najbardziej znienawidzonym znakiem na ziemi. Do tej pory nie jest mile widziana… Szczególnie na terenie Niemiec, gdzie zakaz eksponowania symboli nazistowskich jest bardzo rygorystycznie przestrzegany… Najbardziej poszkodowani odnośnie używania swastyki są Hindusi zamieszkali w Europie, którzy nie chcą ograniczenia swoich praw (obrządki religijne) i stawili zdecydowany opór wobec pomysłu rozszerzenia zakazu używania swastyki na terenie całej Unii Europejskiej. I mają rację, oni używają swastykę przez kilka tysięcy lat, a naziści raptem dwadzieścia kilka lat…

Podsumowując, swastyka długo jeszcze kojarzyć się będzie z nazizmem, gdyż ich piętno zostało odciśnięte zbyt głęboko…  Nie wiadomo ile lat musi jeszcze upłynąć, żeby znak ten był ponownie utożsamiany ze szczęściem, pomyślnością i dobrym losem.  Zwłaszcza w Europie…










środa, 13 sierpnia 2014

Epopeja polsko-indiańska (74)

Statek „Nefretete” zakotwiczył właśnie w Hamburgu…

- Zabawimy tu dzień, może dwa – informował Macudowski – Spraw mam kilka do załatwienia… Wszyscy, poza wartą, mają wolne… Można iść na miasto i zabawić się, co kto chce… Jutro w południe wszyscy mają być z powrotem, bo jak sprawy załatwię do tego czasu to odpływamy. Nie będę na nikogo czekał!

Po kilku dniach rejsu, nikt nie zamierzał spędzać więc czasu na pokładzie, lecz wszyscy ruszyli na miasto…

- Idziesz Agnieszko? – zapytał zbir Chochoł Agnieszki Krzemieńskiej.
- Ile razy mam mówić, że obecnie jestem Angielką Agnes Flint! – warknęła kobieta.
- Dobrze już, dobrze… Zapomnieć nie można?
- Ty zawsze zapominasz!
- Czyli nie idziesz?
- Idę! Ale nie z tobą!
- Aha, rozumiem…

Chochoł wyszedł z pokoju, nie krył zdziwienia zachowaniem kobiety…

- Nie rozumiem co się z nią dzieje! Zabrać taką na statek, oddać łóżko w kajucie i jeszcze zła jakaś! A co tam! Nie ma co się przejmować, taki piękny dzień trzeba spędzić na lądzie! Hej Dziobak!
- Tak?
- Idziemy na miasto?
- Pewnie, że tak! Daj mi chwilę!
- Dobra! Czekam na dole!

Chochoł ruszył, gdy nagle zza zakrętu wybiegł czeski stajenny Bomblicek (daleki kuzyn stajennego Bąbla z I wyprawy) i z całym impetem wpadł na zbira…

- Co robisz gamoniu?! – złościł się Chochoł.
- Prze… Przepraszam!
- Myślisz baranie jeden, że przepraszam wystarczy?
- Yyy… A co mam jeszcze zrobić?
- Po mordzie dostać!
- Ja? Ale za co?
- Przez ciebie łajzo mam teraz brudne ubranie!
- Jak to przeze mnie?
- A przez kogo niby?! Nie dość, że mnie wywróciłeś szelmo jedna to jeszcze bezczelnie się awanturujesz!

Chochoł ruszył w kierunku Bomblicka z pięściami… Stajenny zaczął uciekać...

- Nie! Panie nie! Przepraszam jeszcze raz! Zrobię co zechcesz tylko oszczędź mnie biednego!
- Teraz za późno!

Zbir złapał Bomblicka…

- Nie! – darł się stajenny – Nie, wielmożny panie, nie!
- Przestań się drzeć jak baba!
- Nie rób mi krzywdy, proszę! Zrobię co zechcesz, tylko mnie oszczędź!
- Co zechcę mówisz?
- Tak, panie mój wielmożny!
- Teraz nic mi nie przychodzi do głowy… Masz szczęście, że mi przeszło trochę… Zmykaj! Ale w swoim czasie upomnę się o to do czego się zobowiązałeś!
- Dobrze panie, dobrze!

Chochoł puścił stajennego, postanawiając na odchodne wypłacić mu jednak solidnego kopniaka... Kilka chwil później był już na lądzie i z Dziobakiem zniknęli w małej uliczce…

Bomblicek jeszcze chwilę odczuwał siłę kopniaka zbira…

- Poczekaj! Jeszcze cię kiedyś załatwię!

W tym samym momencie z kajuty wyszła Angielka …

- Stajenny?! Co tutaj robisz?!
- Yyy…
- Podglądałeś?
- Nie! Przysięgam!
- Jak powiem Chochołowi to marny twój los nicponiu!
- Nie!!! Tylko nie jemu! Już mnie prawie pobił!!! Nie!
- Pobił cię? Za co?
- W sumie to za nic…
- Jak za nic? Znam go, aż taki narwany nie jest!
- Za nic! Doskonale pani mówi po polsku…
- Uczę się…

Agnieszka przez chwilę pomyślała, że może dokuczy Chochołowi i wybierze się na miasto z Bomblickiem, ale jak szybko pojawił się ten pomysł tak szybko został zduszony…

- Idzie pani na miasto? – zapytał nagle stajenny, który wpadł na podobny pomysł, żeby  też dokuczyć zbirowi.
- Idę.
- A mogę iść z panią?
- Nie!
- Ale dlaczego? Proszę!
- Nie i jeszcze raz nie!
- Ale…
- Nie!!!

Macudowski był jeszcze w swojej kajucie, gdy wszedł do niej Wojciech Kaliski…

- Co chciałeś Wojtusiu?
- Mówiłeś, żebyśmy poszli zabawić się na miasto…
- No tak, ty też idź, poszalej trochę. Nie wiadomo ile dni żeglugi jeszcze przed nami…
- Chcę iść!
- To idź.
- Nie mam za co poszaleć! Nie dałeś mi jeszcze żadnego wynagrodzenia! Mówiłeś, że po co mi złoto na statku…
- A musisz iść?
- Tak!
- No dobrze, poczekaj, przebiorę się tylko i zaraz wyjdę.
- Dasz mi jakieś pieniądze?
- Zobaczymy. Na razie poczekaj.

Kaliski wyszedł zły z kajuty, postanowił że nie odpuści!

- Macudowski będzie musiał mi w końcu zapłacić!  - mówił pod nosem – Co za drań! Wszystkich okrada, nawet moich rodziców, a mi za służbę nie chce zapłacić!

Macudowski wyszedł po kilku minutach, rzucił Kaliskiemu monetę…

- Wystarczy Wojtusiu?

Kaliskiego omal nie rozniosło, ale powstrzymał się i zawołał:

- Nie wystarczy! Za mało!
- Oj Wojtusiu, Wojtusiu, ale ty chciwy się zrobiłeś!
- Jak chciwy? Za tę marną monetkę nawet pół obiadu w karczmie nie dostanę!
- Zróbmy inaczej! Ja zabiorę cię na obiad, dołączysz do mojej obstawy. Chwaścior i Zębiszon też z nami idą.
- Aha.
- Oddaj monetę!
- Jak to?
- Skoro idziesz ze mną to ja zapłacę za obiad!
- Ale miałem poszaleć też!
- Poszalejesz, już ja ci załatwię, że poszalejesz!

Kaliski był przygnębiony, denerwowało go to, że Macudowski nie płaci mu pensji…

- Głowa do góry Wojtusiu! – zawołał Macudowski – Myślisz, że ja nie potrafię się bawić? Idziemy załatwić sprawy, a potem zafunduję ci taki wieczór, że do śmierci go nie zapomnisz! Kobiety, wino i śpiew razy dwa! Kolejność dowolna!

Kaliski i zbirzy spojrzeli po sobie zdziwieniem, po czym ruszyli za Macudowskim, który żwawo wysforował naprzód… Po pewnym czasie natrafili na człowieka śpiącego  z lutnią na środku ulicy…

- Człowieku! – zawołał Macudowski – Czemu śpisz na ulicy? Ludzie przejść  nie mogą!
- Eeeee? – rozdarł się rozbudzony.
- Złaź z drogi, bo cię oćwiczyć każę!
- Eeee….
- Zębiszon! Usuń tego barana z drogi, bo sam to zrobię!

Zbir ruszył we wskazanym kierunku, ale człowiek z lutnią najwyraźniej przestraszył się, dał znać, że sam usunie się z drogi…

Gdy przeszli rozległa się muzyka, tak piękna, że Macudowski zatrzymał się i słuchał…
Gdy lutniarz przestał Macudowski wrócił i zapytał:

- Kim jesteś?
- Eeee?
- Nie umiesz nic innego? Pytam kim jesteś?
- Iwan Zbereznikow.
- Rusin?
- Rosjanin.
- Co tu robisz w Hamburgu?

Zbereznikow uśmiechnął się tylko…

- Powiedzmy, że jestem rosyjskim poszukiwaczem przygód.
- Pięknie grasz Iwanie. Czy śpiewasz także?
- Śpiewam.
- Przyłącz się do nas.
- A wy to kto?
- Polacy. Jestem zacny Macudowski, płyniemy w nieznane, bo taki mam … kaprys.
- Musisz być bogaty, skoro pozwalasz sobie na płynięcie w nieznane…
- Jestem zamożny…

Kaliski słysząc to dostał ataku kaszlu…

- A temu co?
- Przeziębić się musiał… To co idziesz z nami?
- Nie mam w tej chwili nic innego do roboty, więc… Zgoda!

Na statku zostało tylko kilku wartowników nad którymi dowództwo miał szlachcic Sebastian Sokoliński… Z nudów przechadzał się po pokładzie, w pewnym momencie zatrzymał się koło kuchni i zaintrygował go hałas stamtąd nadchodzący… Wszedł do środka i zobaczył dwie kobiety krzątające się po kuchni…

- Czeszki!
- Co chciałeś? – zapytała Dominika Guzikova – Dzisiaj kuchnia nieczynna!
- A wy czemu nie poszłyście na miasto?
- A co my miasta nie widziały? – wtrąciła się Sabina Sviderkova – A ty po co tutaj przyszedł?
- A tak…
- Aha…
- A co wy w tej kuchni robicie, skoro same powiedziałyście, że nieczynna?
- Knedliki na jutro szykujemy… Dużo z tym roboty, więc już dzisiaj sobie zaczęłyśmy.  Jutro będzie lżej.
- A ty… - zwrócił się Sokoliński do Guzikovej – Nie poszłabyś ze mną na pokład, pochodzić po nim?

Guzikova nie zdążyła odpowiedzieć, raz że była zdziwiona nieoczekiwaną propozycją szlachcica, dwa że ubiegła ją Sviderkova…

- A zmykaj waćpan już stąd! Amorów się zachciało? A ja sama będę knedliki robiła?!

Sokoliński wyraźnie zawstydzony pożegnał się i  wybiegł z kuchni…

- A co ty tak z tej kuchni jak z procy wylatujesz? – zawołał zdziwiony Krystian Szałajdowski.
- Normalnie idę…
- Tak, tak.
- A ty co? Nie poszedłeś na miasto?
- Nie chcę mi się, ale mam pękatą flaszeczkę wina! Zapraszam do siebie, bo przecież sam pić nie będę!
- Na służbie jestem...
- Oj tam, oj tam!
- No tak.
- Bo sam wypiję!
- Idziemy!

Agnes Flint (Agnieszka Krzemieńska) przechadzała się po centrum Hamburga, gdy w pewnym momencie natrafiła na młodą dziewczynę siedzącą w pobliżu kościoła… Dziewczyna uśmiechała się, Agnieszka nie wiedziała czy do kogoś czy może do niej… W końcu zrozumiała, że do niej, podeszła bliżej…

- Co się do mnie uśmiechasz, co?

Dziewczyna popatrzyła chwilę na Agnieszkę, następnie dała do zrozumienia, że nic nie rozumie i ponownie na jej ustach rozbłysnął radosny uśmiech…

- Kurczę, faktycznie… - rzekła do siebie Agnieszka – Nie jesteśmy w Polsce, tylko w Hamburgu… Tylko, że ty mi na Germankę nie wyglądasz… Jak się nazywasz?
- Rodaccio. Evelina Rodaccio – odparła dziewczyna, bardziej domyślając się o co chodzi Krzemieńskiej niż rozumiejąc.
- Włoszka? – ucieszyła się Polka – Doskonale! Znam trochę włoski!

Znajomość języka włoskiego faktycznie nie okazała się bardzo mocna, ale pozwoliła na jakąś, umiarkowaną co prawda, ale zawsze komunikację. W trakcie rozmowy okazało się, że Włoszka od tygodnia poszukuje swojego stryja z którym przybyła do Hamburga… Straciła już dawno nadzieję, ale nie uśmiech… W końcu Agnieszka zaproponowała Włoszce, żeby z nią poszła na statek…

- Jak ten twój stryj już od tygodnia nie wraca to nie ma co czekać…
- Oszczędności mi się już też powoli kończą…
- No widzisz, musisz iść ze mną. Pomogę ci!
- Dobrze!

Obie wracały na pokład, wieczór już zbliżał się nieubłaganie…

- Ciekawe co Chochoł na to… - zastanawiała się w myślach Agnieszka…

Zbir Chochoł tymczasem od wielu godzin bawił się karczmie „U Helgi”… Dotarli tam razem ze zbirem Dziobakiem, a wkrótce potem dołączył do nich zbir Jamróz… Najwięcej ochoty do zabawy przejawiał właśnie ten ostatni, energia go wręcz rozpierała… Tańczył, skakał, Niemki biły mu brawo…

- Dziobak? – zaczął rozmowę Chochoł
- Co jest?
- Nie zastanawia cię czemu w tej karczmie są same kobiety?
- No, nie patrzyłem dokładnie…
- Same baby są! – syknął Chochoł – i do tego stare i brzydkie! Nie jest to podejrzane?!
- No, w sumie trochę tak…
- Trochę? A ten – Chochoł wskazał na Jamroza – tańczy i skacze przed nimi jakby to jakieś młódki były!Co on oczu nie ma?!
- Widziałeś ile on wypił?
- To wiele tłumaczy, ale nie wszystko…
- Co o tym wszystkim myślisz?
- Trzeba Jamroza ratować! Nie pijemy już więcej!
- Łatwo powiedzieć! Te baby co chwilę przychodzą i nalewają!
- Będziemy wylewać! O, tam jest jakieś wiaderko…
- Coś mi się wydaje, że musimy pośpieszyć się z tym ratowaniem Jamroza!
- Czemu?
- Zobacz co się dzieje!

Jamróz wciąż wesoło podrygiwał po sali, ale już nie sam, bo trzy Niemki zaczęły tańczyć wokół niego…

- Dziobak! Działajmy! Póki nie będzie za późno!

To mówiąc Chochoł wypadł na środek sali i tanecznie zbliżał się do Jamroza… Dziobak posuwał się tuż za nim…

Pozostałe Niemki widząc to żwawo ruszyły ku nim, powstało małe zamieszanie, które wykorzystali Chochoł z Dziobakiem. Ciągnąc za sobą ogromnie pijanego Jamroza szczęśliwie opuścili karczmę… W końcu wzięli go na ręce i szybko oddalali się od karczmy…
Nie byli jeszcze daleko, gdy ujrzeli, że z karczmy zaczęły wybiegać Niemki i biec w ich kierunku…

- Rany boskie! – zawołał Dziobak – Wiejemy!

We dwójkę pewnie by bez większych problemów uciekli, ale musieli jeszcze taszczyć nieprzytomnego Jamroza, który właściwie całkowicie „odpłynął”…

- Nie damy rady z nim! – darł się Dziobak – Doganiają nas!
- Przecież go nie zostawimy z tym niemieckim babciom!
- Jak na babcie to szybko biegają! Schowajmy go w krzakach, potem wrócimy!
- Nie! Dostrzegą go i będzie po nim! Bierz go i uciekaj, ja je zatrzymam!

Chochoł podniósł z ziemi kij, czekał chwilę, a gdy podbiegły Niemki zaczął nim machać tak jakby chciał się nim od nich opędzać… Niemki rozbiegły się, w pewnym momencie zbir poczuł potężny cios na szczęce…  Aż ukląkł…

- To wy tak ze mną? Teraz dopiero zatańczymy! – zawołał wściekle – Nie wypadało mi bić kobiet, ale jak wy tak ze mną!

Chochoł chwycił najbliższą Niemkę i cisnął nią o ścianę budynku… Pozostałe zatrzymały się, ale za chwilę ruszyły do szturmu na zbira… Chochoł dzielnie machał rękoma i co chwilę jakaś Niemka lądowała na ziemi… Po kilku minutach została tylko jedna… Kobieta wyglądała strasznie, taki babochłop… Była wyższa od Chochoła, chociaż zbir  był dość wysoki, dwa razy cięższa i prawie dwa razy starsza…

- No chodź! – zachęcał ją Chochoł.

Niemka zbliżała się, zbir wyprowadził cios, ale kobieta zrobiła unik i skontrowała go potężnym sierpem po którym wylądował na ziemi…

- A to pewnie wcześniej też ty… - przypomniał sobie pierwszy cios podczas walki.

Zbir ledwie podniósł się z ziemi, a już znowu zainkasował kolejny cios, tym razem z kolana… Następnie Niemka rzuciła się na niego i zaczęła go okładać pięściami jak popadnie… Chochoł odepchnął ją nogami i… rzucił się do ucieczki, zwłaszcza że z karczmy zaczęły biec w ich kierunku następne kobiety…

- Nie ma sensu! – uciekał tłumacząc się sam do siebie – Najważniejsze, że oni są już bezpieczni…

Biegł tak i biegł, aż przestał słyszeć odgłosy pościgu… Zatrzymał się na chwilę by odpocząć, gdy nagle zza rogu wyszedł Macudowski…

- O! Chochoł! Co tu robisz?
- Wracam powoli na statek, a wy?
- My też! Bawiliśmy się świetnie, prawda Wojtusiu?
- Prawda…

Kaliski był wściekły! Cały wieczór spędził asystując Macudowskiemu w załatwianiu różnych spraw, potem dopiero poszli do jakiejś gospody, w której Macudowski zamówił dzban wina… Tylko jeden! Tłumaczył się tym, że zapomniał sakiewki! Kaliski miał tego dość! Wszyscy z załogi bawili się pewnie doskonale, ale nie on!


niedziela, 3 sierpnia 2014

Epopeja polsko-indiańska (73)

Późnym wieczorem doszło do spotkania Jana Pratelickiego z wodzem Apaczów Mescalero Śmiałym Lisem. Bez większych problemów uzgodnili szczegóły jutrzejszej „małej bitwy” nad Tęczowym Potokiem… 

Stanęło na tym, że skoro świt wyjść naprzeciw siebie ma po dwudziestu wojowników z każdej ze stron, zakazane jest używanie broni palnej i łuków. Poza tą walką obie strony zobowiązały się do nie podejmowania żadnych wrogich kroków do końca dnia…

Noc szybko minęła… Punktualnie o wschodzie słońca Pratelicki na czele wybrańców pojawił się nad Tęczowym Potokiem… Wraz z nim stawili się: polscy szlachcice: Rafał Kobyłecki, Robert Pachocki, Jan Podkański, Kazimierz Barowski, dwóch Tatarów, dwóch Polomanczów, dwóch Germanopaczów, dwóch Kozakezów i ośmiu Komanczów, ale przebranych tak, żeby nie uchodzić za przedstawicieli tego plemienia… Naprzeciw nim wyszedł Apacz Mokre Drzewo i 19 Indian, poza dwoma Paunisami, byli to też Apacze.

Obie grupy patrzyły na siebie w napięciu i czekały na wyraźny sygnał od Śmiałego Lisa oznajmiający rozpoczęcie walki… Wódz Mescalero nie spieszył się z sygnałem, co wykorzystał młody Mokre Drewno wysuwając się przed swoją grupę i głośno wołając:

- Niedługo skalp wodza odszczepieńców zawiśnie u mojego pasa! – prowokował Pratelickiego – Mam nadzieję, że nie uciekniesz jak kojot z pola bitewnego?

Pratelicki uśmiechnął się, ale wiedział, że musi odpowiedzieć…

- Mokre Drewno gada więcej od starych bab! Prawdziwi wojownicy walczą, a nie wciąż gadają!

Młody Apacz miał już coś odpowiedzieć, ale Śmiały Lis dał w tym samym momencie sygnał do rozpoczęcia walki… Obie grupy z impetem ruszyły chcąc jak najszybciej zaatakować przeciwnika… Pierwsi do siebie doskoczyli Mokre Drewno i Pratelicki, żaden już nie był skory do rozmowy, teraz każdy z nich chciał jak najszybciej poczuć krew wroga… Młody Indianin z pasją rzucił się na Polaka, ale po kilkunastu zamachach tomahawkiem poczuł, że trafił na godnego rywala… Pratelicki przewidział taki scenariusz i przez pierwsze minuty walki skupił się wyłącznie na obronie, chcąc zmęczyć Apacza, następnie błyskawicznie przeszedł do ataku i tylko znakomity refleks ocalił Mokre Drewno od potężnego ciosu, który niechybnie rozpłatałby mu głowę… Od tej chwili Apacz postanowił walczyć zdecydowanie bardziej ostrożnie…

Obok w sporych opałach znalazł się Pachocki, który został zaatakowany z furią przez dwóch wrogów, a wynikało to z tego, że jeden z Apaczów natychmiast zabił Tatara… Rywalami Polaka byli dwaj doświadczeni wojownicy Apaczów: Twarda Czaszka i Wielki Grzbiet…

- Panie Pachocki! Radzisz sobie? – wołał znajdujący się kilkanaście metrów dalej Kobyłecki.
- Póki co… Tak! Ale nie wiem jak będzie dalej! Atakuje mnie dwóch drani…
- Widzę! Postaram się szybko pokonać swojego Apacza i przyjdę z pomocą!
- Czekam, mam nadzieję, że zdążysz!

Kobyłecki jednak przeliczył się oczekując, że szybko poradzi sobie z rywalem… Jego przeciwnikiem był słynny Paunis Wielkie Czoło, który był zaprawiony w walce jak mało kto, przy tym walczył bardzo dobrze w defensywie i ciężko było go zaskoczyć…

Po kwadransie sytuacja na polu bitwy wyglądała podobnie jak na początku… Z jednej strony zginęło dwóch Apaczów, a z drugiej śmierć poniósł Tatar i Kozakez… Zaczynało dawać o sobie zmęczenie, nikt się bowiem nie oszczędzał, jeden błąd mógł zadecydować o utracie życia… Z minuty na minutę zwiększała się przewaga grupy Pratelickiego, niemal równocześnie padło martwych kilku Apaczów… Pachocki, mimo przewagi swoich, wciąż zmagał się z dwoma wrogami… Można powiedzieć, że wysiłek tego człowieka dał początek sukcesowi w bitwie…

Apacze zgromadzeni wokół Tęczowego Potoku mieli coraz bardziej markotne miny, bowiem coraz bardziej jasna stawała się porażka ich reprezentantów w „małej bitwie”… Wielkie buczenie rozległo się w chwili, gdy Pratelicki tomahawkiem rozpłatał głowę Mokremu Drewnu… Chwilę później Pachocki przebił serce Twardej Czaszce… Dominacja przeciwnika nie mogła spodobać się Apaczom… Widział to wszystko wódz Śmiały Lis i dał znać swoim ludziom by panowali nad swoimi emocjami… Chwilę później Kobyłecki zabił Wielkie Czoło… Nadzieje Apaczom dało jeszcze zwycięstwo ich reprezentanta, Czarnego Dzika nad drugim z Tatarów, a chwilę później ten sam wojownik zabił jeszcze Germanopacza Czerwonego Łosia… Ryk radości Apaczów brzmiał tylko chwilę, bowiem dosłownie kilka sekund później Czarny Dzik został ugodzony w serce przez Kobyłeckiego… Jeszcze kilka minut i porażka Apaczów stała się faktem… Zwycięstwo było wielkie, straty nieznaczne – śmierć poniosło dwóch Tatarów, jeden Kozakez i jeden Germanopacz… 16 przeżyło… Apacze musieli znieść gorycz porażki, najchętniej natychmiast rzuciliby się na wrogów… Śmiały Lis wyszedł w pole w kierunku Pratelickiego, pogratulował mu zwycięstwa… Polak czuł, że wódz gratuluje mu szczerze, ale jednocześnie wiedział, że Apacze nie spoczną by pomścić dzisiejszą zniewagę… Czyli było jasne, że już jutro otwarcie wystąpią przeciw nim… Apacze wciąż nie wiedzieli ilu Komanczów jest z nimi, ale było to już drugorzędną sprawą w porównaniu z chęcią rewanżu za dzisiejszą porażkę…


Tymczasem pod Górą Niedźwiedzią…

- Jutro rano rozpoczniemy wielką ofensywę! – grzmiał konkwistador Jose Manuel Bakuleros – Zabijemy ich wszystkich! Jednego tylko oszczędzimy, by nam drogę do złota pokazał! Gdy już to zrobi i on zakończy swój marny żywot!
- Tam są kobiety i dzieci… - wtrącił się Pablo Vincento Magieros – Je te karzesz zabić?
- Tak! Po co komu dzicy? Przez nich życie straciło wielu naszych ludzi, musimy się zemścić!

Kwadrans później do obozu Hiszpanów wjechała grupa pościgowa wysłana za dezerterami…

- Przykro mi Jose Manuelu – odparł Juan Carlos Soldado – nie udało nam się pojmać dezerterów…
- Aha… Powiesić!
- ? – zdziwił się Jose Fortezes – Chcesz powiesić ich wszystkich?
- Nie. Tylko dowódcę grupy, nieudacznika!
- Panie Bakuleros! Starałem się! Zgubiliśmy trop! Nie znamy terenu! Co miałem robić? – tłumaczył się zrozpaczony Soldado.
- Dobrze, zmieniam zdanie – odparł Bakuleros – Podczas jutrzejszego szturmu pójdziesz w pierwszym szeregu!


Tymczasem dezerterzy z oddziału Bakulerosa: Hiszpan Carlos Miguel Veron i Włoch Rafael Borciotto po zgubieniu grupy pościgowej postanowili jakiś czas odpocząć…

- Czas odpocząć wreszcie drogi Carlosie! – westchnął Borciotto.
- Odpoczywaj, czas na pożegnanie!
- Nie rozumiem…
- Zbyt długo już przebywamy w swoim towarzystwie Rafaelu, czas rozłączyć się!
- Ale po co? Razem mamy większe szanse na przeżycie…
- To ty tak twierdzisz… Żegnaj!

Veron zniknął w zaroślach…

- Żartowniś z tego Verona … - powiedział sam do siebie Borciotto – Ledwie żywy jestem po tylu dniach jazdy, a temu jeszcze żarty w głowie…

Minęło kilka godzin, a Veron wciąż nie wracał…

- Chyba jednak nie żartował… - zasmucił się Borciotto – Cóż, trzeba będzie sobie radzić samemu… Może wróci jeszcze jutro z podkulonym ogonem…

Tymczasem porwany włoski medyk Gianluca Faracini znalazł się w wiosce tajemniczych Indian… Traktowali go dobrze, więc nie bał się o życie, ale bariera językowa nie pozwalała dowiedzieć się czemu właściwie został porwany… Rano po Faraciniego przyszło dwóch wojowników… Zaprowadzili go do wigwamu, który wyróżniał się wielkością na tle pozostałych wigwamów w wiosce… Musiał więc należeć do kogoś ważnego… wodza lub szamana… W środku Faracini ujrzał leżącego na niedźwiedzich skórach starszego mężczyznę…

- Rakataka! – zawołał jeden z wojowników i z szacunkiem padł na kolana… To samo zrobił drugi Indianin… Faracini wciąż stał, ale momentalnie poczuł silne kopnięcie od tyłu, więc szybko zrozumiał, że musi też paść na kolana…

- Takanaka! – zawołali dwaj wojownicy na widok młodego Indianina, który soczystym kopniakiem zmusił Faraciniego do padnięcia na kolana…

Włoch domyślił się w lot, że kopiący Indianin musi być także kimś ważnym… Prawdopodobnie mógł być synem leżącego na skórach starszego Indianina… Medyk przypuszczał, jak się potem okazało słusznie, że starszy Indianin był wodzem, a ten co go kopnął jego synem… Jego rozmyślania przerwały słowa młodszego… Obaj wojownicy w między czasie wyszli z wigwamu…

- Te! – rozpoczął Indianin – Rakataka (pokazał na starszego) inaka velo manaka! A kaka Takanaka (tu pokazał na siebie, następnie na swój toporek) figaka mukaka!

Faracini nie do końca zrozumiał… Wiedział już jak nazywają się obaj Indianie, domyślał się, że starszy jest chory i pewnie młodemu chodziło, żeby go uleczyć, a jak nie… to toporek… Wszystko jasne!
Młodszy Indianin wyszedł z namiotu pozostawiając Faraciniego sam na sam z chorym Indianinem… Włoch długo zastanawiał się jaką terapię zastosować, zwłaszcza że nie miał zbytnio możliwości porozmawiania z pacjentem… To znaczy raz spróbował, ale usłyszał tylko…

- Rakataka! A kuku kaka!

Medyk próbował rozebrać Indianina by zobaczyć czy przypadkiem nie jest on ranny, ale poskutkowało to tylko tym, że stary zaczął drzeć się głośno, po czym wpadł do wigwamu Takanaka i Faracini znowu zarobił kopniaka w plecy…

- Nie ma co! Jak tu leczyć?

Skoro nie mógł za bardzo zdiagnozować choroby postanowił działać profilaktycznie, czyli leczyć ziołami… Rozpalił szybko małe ognisko, pierwsze co zrobił to naparzył mieszankę ziół przyspieszających sen… Gdy już Indianin zasnął, medyk zabrał się szybko do dzieła, oglądnął pacjenta, ale nigdzie nie znalazł żadnych ran…

- To chyba ze starości… - rzekł do siebie – Co robić? Lewatywa! Nie zaszkodzi… Potem inne zioła!

Zabiegi Faraciniego trwały już dwa dni… Takanaka wchodził do wigwamu co kilka godzin, ale już nie kopał Włocha… Stary spał cały czas, młody Indianin ograniczał się więc do sprawdzenia czy żyje… Nie omieszkał za każdym razem wskazać na toporek, dając wyraźnie do zrozumienia medykowi co go czeka na wypadek śmierci starego…

Niedaleko wioski tajemniczych Indian kręcił się inny Włoch Camille Steckozini...

- Bakuleros nie przejmuje się tym, ale ja cię odnajdę rodaku! - mówił sam do siebie - Czuję, że jesteś gdzieś w pobliżu...