bpe

Par

Polecany post

Historia - Skąd Hitler wziął swastykę?

Swastyka – ogólnie znak ten kojarzy się całemu światu jako symbol nazizmu i zła. Paradoksalnie wcześniej oznaczał całkiem coś innego! Swast...

wtorek, 29 stycznia 2019

Epopeja polsko-indiańska (86, fragment V - chronologicznie 90)


Połączone polskie wyprawy do Nowego Świata zbliżały się do Wielkiej Wody, zwiadowcy: Janczurowski, Kozak Robaczenko i Przemko Nowacki donieśli, że potrzeba na to około pół dnia marszu. Inni zwiadowcy: Martin Swayze Von Bigay i Piotr Laszlo Tekieli informowali, że Hiszpanie przedzierają się w kierunku południowym wciąż naciskani przez masy Indian.

- Siły Hiszpanów topnieją z godziny na godzinę – mówił Anglik Swayze – Wydaje mi się, że pozostało ich mniej niż czterdziestu…
- Ile mamy nad nimi przewagi? – zapytał Michał Potylicz, dowódca pierwszej wyprawy.
- 7, może 8 godzin – wtrącił się Tekieli.
- Trzeba ruszać! – sugerował Jerzy Doniecki, dowódca drugiej wyprawy.
- Też tak myślę! – zgodził się z nim Jan Pratelicki – Dzisiaj nad Wielką Wodę nie dotrzemy już, ale będziemy blisko.
- Będziemy musieli maszerować w nocy – mówił Potylicz – Chyba, że Hiszpanie okopią się ponownie...
- Jak będą jeszcze żyli – spuentował Doniecki.

Kwadrans później zarządzono wymarsz…

- Co z tym Kowalskim? – dopytywał się Kozak Czarnienko.
- Licho raczy wiedzieć! – denerwował się Kozak Rych Bodczenko – Do tej pory nie wrócił! Nie mogę sobie darować, że go nie zatrzymałem! Ale drań wyczekał aż zasnę i wtedy dopiero się oddalił!
- Żeby go tylko dzicy nie pojmali… Wtedy już po nim!

Polacy posuwali się żwawo na południe, nie było radości, za to był niepokój i pełna koncentracja na wypadek niespodziewanego ataku Indian…

- Stanisław! – zaczął rozmowę Niemiec Martin Schylder – Ale się wpakowaliśmy! Źle nam było w Gdańsku?! Interes hulał!
- Wszystko przez Macudowskiego! – denerwował się Jochymowski – On tam teraz w dobrobycie opływa, a my?
- Trzeba było powstrzymać się od alkoholu! – ironizował Rafał Kafałkowski – Wtedy byś nie przegrał naszego majątku w karty z szulerami wynajętymi przez Macudowskiego!

Jochymowski spojrzał wściekle na towarzysza, ale w ostatniej chwili ugryzł się w język…

- Panowie! – zawołał przechodzący obok Roman Więcławski – Nie kłóćcie się w takiej chwili!
- Ty Waszmość to się nawet nie odzywaj! – syknął wściekle Schylder.
- A dlaczegóż to?
- Żebyś nie oblał tą swoją nalewką wodza Komanczów to by do tego nie doszło! Teraz nas ściga cała armia dzikich! Przez ciebie!

Więcławski zmieszał się trochę, ale za chwilę uśmiechnął się i powiedział…

- Czasu już nie cofnę… Stało się. A co do nalewki według przepisu świętej pamięci wuja Klemensa to mam jeszcze ostatnią butelkę! Podzielę się, a co? Taki jestem!
- To ja też poproszę! – wtrącił się Krzysztof Seremacki, który niespodziewanie pojawił się w pobliżu.
- Ty to zawsze okazję wyczujesz! – śmiał się Więcławski.

Tymczasem Hiszpanie znajdowali się w coraz bardziej opłakanym położeniu…

- Obawiam się, że nie przetrwamy tej nawałnicy indiańskiej – ocenił Jose Fortezes.
- Może trzeba było zgodzić się na ich warunki ? – skomentował Pablo Magieros .
- Nie sądzę! – darł się w swoim stylu Jose Manuel Bakuleros – Bez broni i koni już dawno byłoby po nas!
-To i tak już nieaktualne – skwitował Fortezes – Po tym jak poderżnąłeś gardło ich posłowi nie będą już pertraktować!
- Co tam się dzieje? – zawołał nagle Bakuleros.

Nikt nie musiał mu odpowiadać, bowiem chwilę później rozległo się przeraźliwe wycie Indian, a Hiszpanie zostali zasypani gradem strzał…

- Atakują chyba ze wszystkich stron!

Indianie atakowali wściekle, postanowili najwidoczniej raz na zawsze skończyć z białymi, w kilku miejscach przedarli się i doszło do walki wręcz. Trup po obu stronach kładł się gęsto. Kilku Hiszpanów rzuciło się do ucieczki widząc beznadziejne położenie w jakim się znaleźli. Dwa kwadranse później Europejczycy ulegli przeważającej sile tubylców. Większość zginęła, przy życiu zostało zaledwie kilku Hiszpanów, m.in. Bakuleros i Magieros. Stało się tak tylko dzięki wyraźnemu życzeniu wodza Komanczów Tłustego Brzucha, który oszczędził ich na poczet przyszłych męczarń.
Pogrom Hiszpanów, poza kilku jeńcami, przetrwał tylko jeszcze jeden Hiszpan, a właściwie Włoch w służbie hiszpańskiej – Bartolomeo Carchellone. Miał więcej szczęścia od pozostałych uciekinierów z pola bitwy których dosięgły indiańskie strzały. Instynkt podpowiadał mu, żeby kierować się na południe, miał przewagę nad Indianami, bowiem był konno. Pędził więc jak oszalały przed siebie, w pierwszej chwili nawet nie zastanawiając się co będzie dalej. Najważniejsze było dla niego jak najszybsze oddalenie się od Indian.

Wódz Tłusty Brzuch, wraz z pozostałymi wodzami, zbliżył się do jeńców. Był niezwykle zadowolony, nie tylko ze zwycięstwa i jeńców, ale przede wszystkim ze zdobycia koni, których tak pragnął…

- Natychmiast każ nas uwolnić! – rozdarł się Bakuleros – Wkrótce przybędą tu nasi żołnierze i wszystkich was zabiją! Słyszysz przeklęty dzikusie?!!!

Tłusty Brzuch kompletnie nie rozumiał o co chodzi Hiszpanowi, zaśmiał się tylko, a następnie splunął mu w twarz…

- Zginiesz za to! – zawołał wściekle Bakuleros – Każę cię poćwiartować, a wcześniej wypatroszyć!

Indianin śmiał się dalej, a wraz z nim pozostali wodzowie…

- Śmieszna ta blada twarz – skomentował jeden z wodzów i siarczyście kopnął Bakulerosa.

Hiszpan zwinął się z bólu, ale nie byłby sobą, żeby nie zareagować...

- Parszywy psie! Zapłacisz mi za to! Wszyscy mi zapłacicie! Końmi was każę rozrywać!!!

Wódz zaśmiał się i ponownie sprezentował jeńcowi kopniaka, jeszcze bardziej soczystego niż poprzedni... Bakuleros aż zakaszlał z bólu, ale tym razem już nie odważył się odgrażać...

Indianie rozpalili ogniska, wyraźnie przygotowując się do założenia krótkotrwałego obozowiska…

- Przestań się ośmieszać! – krzyknął Magieros – Kpią z ciebie, oni są teraz panami sytuacji!
- Po moim trupie! – darł się dalej Bakuleros.
- To już chyba niedługo… - skwitował krótko Magieros.

Wodzowie usiedli przy jednym z ognisk i rozpoczęli naradę…

- O wschodzie słońca ruszymy ścigać Polaków! – zaczął Tłusty Brzuch.
- Daleko nie mogli uciec – wtrącił się wódz Apaczów Lipan Bizoni Róg - Zwiadowcy donoszą, że kierują się nad Wielką Wodę.
- Jak wszystko pójdzie po naszej myśli – cieszył się wódz Paunisów Czerwony Ogień  - to jutro o zachodzie słońca ich skalpy zawisną przy naszych pasach!
- Proponuję wziąć jak najwięcej jeńców – dodał wódz Arapaho Przyczajony Lis  - żebyśmy mieli kogo męczyć w naszych wioskach.
- Tak się stanie! Howgh! – zakończył Tłusty Brzuch.

Całej sytuacji przyglądali się z oddali Włosi – medyk Gianluca Faracini i Camille Steckozini. Obaj jeszcze niedawno należeli do oddziału Bakulerosa. Faracini został porwany przez inne plemię indiańskie i po udanym uratowaniu ich wodza został wypuszczony na wolność. Z kolei Steckozini oddalił się od pozostałych, żeby odnaleźć medyka.

- Widzisz Steckozini – powiedział cicho Faracini – Mieliśmy cholerne szczęście, że tak się stało. W przeciwnym razie podzielilibyśmy ich los!
- Nic dodać, nic ująć, ale co dalej?
- No jak to co? Wiejemy stąd czym prędzej!
- Ale dokąd?
- Jak najdalej!

Martin Swayze Von Bigay i Piotr Laszlo Tekieli przyglądali się wydarzeniom z innego miejsca…

- Laszlo! Jedź szybko do naszych i powiedz im, że już po Hiszpanach! Tylko bądź ostrożny, bo sam widziałeś, że oni też mają zwiadowców, którzy krążą po okolicy!

Tekieli czym prędzej ruszył w drogę, kwadrans później niespodziewanie natknął się na dwóch Apaczów… Indianie z tomahawkami ruszyli na niego. Tekieli wyciągnął szablę i ukłuł jednego z napastników, drugi zawahał się, co czym prędzej zostało wykorzystane przez Polaka, który popędził dalej… Miał wiele szczęścia, bowiem minutę później w okolicy zaroiło się od Indian.

Polacy zbliżali się w kierunku południowego wybrzeża, dzieliła ich odległość około 2-3 godzin marszu.

- Zwiadowca! – zakomunikował Mateusz Budzanowski.
- Jak wygląda sytuacja? – zaczepił Tekielego Pratelicki.
- Indianie pokonali Hiszpanów – rozpoczął strudzony Laszlo – Zabili niemal wszystkich, kilku wzięli do niewoli, możliwe że kilku uciekło. Po walce Indianie rozpalili ogniska i raczej wątpliwe, żeby ruszyli nocą w dalszą drogę. W razie czego Anglik Swayze cały czas ich obserwuje. Musi jednak uważać, bo cała okolica roi się od czerwonoskórych… Gdy oddaliłem się od niego ruszając w drogę przypadkowo natknąłem się na dwóch zwiadowców, jednego pokonałem i szybko odjechałem, co mnie uratowało, bo dosłownie za moment zaroiło się tam od dzikich.
- Swayze sobie poradzi – skwitował Doniecki – Jest doświadczonym tropicielem, wie jak się zachowywać w takiej sytuacji. Dzicy mają przewagę nad niemal każdym z nas w tej kwestii, ale nie nad Anglikiem. Widziałem jak potrafi się bezszelestnie skradać i zacierać za sobą ślady.
- Skoro Indianie wypoczywają to i my zróbmy przerwę na nocleg – zaproponował Potylicz – Nie ma sensu katować ludzi morderczym nocnym marszem. Muszą być wypoczęci, bo w końcu dojdzie do konfrontacji.
- Też tak myślę – zgodził się Doniecki – Rozstawić straże. Ty Laszlo idź odpocznij, zasłużyłeś.
- Nie! Jadę w kierunku Anglika! Jakby Indianie jednak wyruszyli napotka mnie w drodze i ja na świeżym koniu wrócę by was czym prędzej zawiadomić.
- Nie zgadzam się! – odparł Doniecki – Są inni.

Dowódca postawił na swoim, Tekieli poszedł spać, a w stronę tropiciela wyruszyli Kozacy Czarnienko i Robaczenko oraz Czarny Malik.

Obóz zapadł w sen, rozstawieni wartownicy dbali o bezpieczeństwo…

W środku nocy hiszpański jeniec Anny Hynowskiej Alvaro podniósł się cicho i zachowując wielką ostrożność zaczął czołgać się w kierunku zarośli. Po drodze natknął się na śpiącą Czeszkę Lelkovą, długo ją obserwował, następnie zasłonił jej usta dłonią porwał na ręce i powoli zaczął oddalać się… Czeszka wciąż spała, co Hiszpana napawało zadowoleniem, bowiem nie utrudniało mu to marszu.

- Jeszcze trochę – myślał w duchu – W tych ciemnościach mnie nie znajdą…

Gdy już tam dotarł Czeszka nagle przebudziła się, nie wiedziała w ciemności co się dzieje, ale czuła, że coś jest nie tak. Zaczęła się szamotać, kopać nogami… Hiszpan trzymał ją mocno i wciąż oddalał się od obozowiska. Gdy już był w znacznej odległości poczuł się pewny położył Lelkovą na ziemi i rzucił się na nią próbując zdzierać z niej odzież… Czeszka broniła się wściekle, ale nie miała szans na obronę przed silnym mężczyzną…

- Alvaro! – krzyknął damski głos – Strasznie mnie zawiodłeś! Zostaw ją!

Hiszpan obrócił głowę i dostrzegł wpatrującą się w niego Hynowską. Obok stała Czeszka Cekierova… Hiszpan uśmiechnął się szelmowsko i nic sobie nie robiąc z ich obecności dalej napastował Lelkovą…

- Pomocy! – wołała Czeszka.
- Zostaw ją ty draniu! – krzyczała zdenerwowana Cekierova.

Hynowska w kilku susach doskoczyła do Hiszpana i nie zastanawiając się wiele zdzieliła go w głowę kamieniem. Napastnik był lekko ogłuszony, ale nie stracił przytomności, po chwili spojrzał wściekle na Polkę, ale nie zdążył nic zrobić, bo otrzymał drugi cios w głowę, a za chwilę trzeci i kolejne. Krew obficie polała się, a znajdująca się w szale Hynowska wciąż uderzała w głowę Hiszpana, który w pewnym momencie osunął się głucho na ziemię…

- Zostaw Aniu! – powiedziała Cekierova i chwyciła Polkę za rękę – On już chyba ma dość…

Hynowska dłuższą chwilę nie mogła dojść do siebie z nadmiaru emocji, Lelkova też, ale pozbierała się szybciej i zaczęła dziękować za ratunek…

- Podziękuj Cekierovej. To ona zorientowała się, że cię nie ma. Szczęście, że w ostatniej chwili widziała wasz cień jak znikaliście w zaroślach i dzięki temu szybko was odnalazłyśmy.

Głośne krzyki kobiet postawiły na obóz niemal cały obóz, przy kobietach szybko znaleźli się pozostali…

- Nie żyje… - skwitował krótko Budzanowski, który pochylił się nad leżącym Hiszpanem.
- Zabić Madeirosa! – zawołał nagle Jan Daniel Rożnawski – On też jest Hiszpanem i takim samym zwyrodnialcem! Zabić go!

Uwaga wszystkich skierowała się na dawnego strażnika lochów na Kubie, nie wiadomo co by się stało, bowiem wielu zapaliła się głowa…

- Stać! – krzyknął Michał Potylicz – Nie można tak ludzi oskarżać! Znamy Pabla już jakiś czas i nie dał żadnego powodu, żeby mu nie ufać! Rożnawski zakazuję ci podburzać innych! Idziesz na wartę do samego świtu, niech ci głowa ostygnie!

Wartę z Rożnawskim do świtu pełnił Włoch Roberto Gibbencione…

- Ale błysnąłeś Jasiu…  - zaczął – Madeiros jest w porządku, a ty chciałeś na niego ludzi podburzyć!
- Zawiniły emocje… - tłumaczył się Rożnawski – Wcale tak nie myślałem, samo poszło…
- Pilnuj się następnym razem…
- Daj mi już spokój Roberto! Pilnujmy obozu, bo cały czas gadasz, nic nie słychać, a dzici potrafią się cicho skradać…

Rożnawski był rozżalony ciągłymi pretensjami towarzyszy… Oddalił się od Włocha i powoli obchodził obóz dookoła…

- Tęskni mi się za krajem! - mówił sam do siebie - A najbardziej brakuje mi polskiego jedzenia i gorzałki! Smutki trzeba zalać czymś mocniejszym, a nie wodą ze strumienia!!!

Do świtu brakowało jeszcze dwóch godzin, ale nie wszyscy spali...

- Czemu nie śpisz Rafale? – zapytał Robert Pachocki.
- Coś nie mogę – odparł Kobyłecki - Niedługo znowu będziemy bić się z Indianami. Poza tym żal mi tej dziewczyny…
- Której?
- No tej – pokazał głową na kobietę spacerującą kilkanaście metrów dalej.
- Coś jej się stało… Kiedyś była taka żywa, rozmowna, ale odkąd wróciła z tej misji przy hiszpańskiej kopalni złota zmieniła się radykalnie…

Obserwowaną kobietą była Agnieszka Jagna Dębska… Mężczyźni nie wiedzieli, że wciąż cierpi po stracie Diego Floresa… Nigdy nie byli tak naprawdę razem, a czuła, że znali się całe życie… Wiedziała, że nigdy nie zaakceptuje, że Hiszpan nie żyje.

- Boże! – myślała głośno – Pozwól mi cofnąć czas. Zabierz mnie zamiast niego! Proszę!

środa, 16 stycznia 2019

Epopeja polsko-indiańska (86, fragment IV - chronologicznie 89)


- Krwawy Gomez wrócił! – darł się o świcie jeden z piratów – Będzie tu za kilka minut!

Niebawem do osady San Escobar faktycznie zbliżało się kilkunastu konnych…

- Będzie tu spokój?! – krzyczał z daleka przywódca piratów – Ha ha ha!
- Witaj Krwawy Gomezie! – rzekł pirat Gruby Alberto – Udała wam się wyprawa?
- Połowicznie! Zaczęło się dobrze, ale później w okolicy zaroiło się od Hiszpanów i bezpieczniej było po prostu odpuścić. A co u was dranie?
- Mamy dla ciebie niespodziankę!
- Tak? Uwielbiam niespodzianki! Mów! Mów szybko Alberto!
- Sam zobacz! Niespodzianka, a właściwie niespodzianki są w szopie…

Krwawy Gomez natychmiast ruszył we wspomnianym kierunku, otworzył drzwi …

- No proszę, dziewczynki! Ładnie się spisaliście hultaje! – chwalił – Te dwie z brzegu od razu do mojej kwatery! Pozostałe niech czekają na swoją kolej! Ha ha ha!

Piraci pochwycili dwie pierwsze z brzegu kobiety, którymi okazały się Paulina Połniakowska i Monisława Maciejewska. Obie opierały się, ale nie miały szans obronić się przed silnymi mężczyznami.

- Skąd je wzięliście Alberto?
- Przypadkiem natrafiliśmy na jakiś statek. Okazało się, że wszyscy mężczyźni upili się winem… No to wpadliśmy na pokład i porwaliśmy kobiety.
- A czemu nie przejęliście statku? Skoro wszyscy tam pijani byli? Do stu tysięcy diabłów co za durnie! Czy wy myślicie, że ja będę żył wiecznie?!
- Fakt, nie pomyśleliśmy… Ale to była bardzo spontaniczna akcja, byliśmy nieliczni, a nie mieliśmy pewności, że pod pokładem nie ma innych, nie pijanych…
- Dobrze już dobrze! Nie tłumacz się Alberto! Póki co idę do kwatery, zmęczony jestem, jutro pomyślimy. Kiedy je porwaliście?
- Dwa dni temu.
- Możliwe, że ich szukają. Przypilnuj, żeby straże były czujne!

Krwawy Gomez poszedł w kierunku własnej kwatery, którą był okazały drewniany dom.

- Sasza! Zrób mi moją ulubioną herbatkę! Tylko tak jak cię uczyłem!
- Tak proszę pana!
- Gdzie te kobiety?
- Są w pokoju…

Krwawy Gomez najpierw poszedł do innego pomieszczenia…

- Muszę jeszcze raz te przeklęte mapy przeglądnąć!

Niedługo potem Sasza przyniósł zamówioną herbatkę…

- Pfuj! Co to ma być?! – wrzeszczał Krwawy Gomez – Ile razy durniu jeden mam ci mówić jak to się parzy?! Precz, bo cię skrócę o głowę psi synu!

Przestraszony Sasza uciekł czym prędzej przed dom…

- Do stu diabłów! – krzyczał wódz piratów – Czy ja zawsze muszę sam wszystko robić?!

Krwawy Gomez był wielkim miłośnikiem yerba mate – indiańskiej herbaty z Paragwaju.

Kobiety z wielkim niepokojem przyglądały się i przysłuchiwały się temu wszystkiemu, były bardzo wystraszone…

- Paulina! Boję się! – szepnęła Monisława.
- Ja też!

Krwawy Gomez krzątał się dość długo w prowizorycznej kuchni, słychać było jak gotuje wodę… Po czym niespodziewanie pojawił się obok kobiet…

- Będzie tu spokój?! – wrzasnął znienacka.
- Proszę nic nam nie rób! – krzyknęła Połniakowska.
- No nie! – odparł po polsku zrezygnowany pirat – Jaki ten świat mały!

Kobiety były tak przestraszone, że nawet nie zorientowały się w pierwszej chwili, że pirat przemówił do nich w ich ojczystym języku…

- Wszystkiego się spodziewałem – kontynuował Gomez – ale Polki tutaj?

Po dłuższej chwili do kobiet dotarło, że pirat zna ich język…

- Nie bójcie się już… Rodaczkom nic nie zrobię…

Kobiety opowiedziały mu w jaki sposób dotarły do Nowego Świata, następnie głos zajął pirat…

- Naprawdę nazywam się Marcin Pychowiański. Dzieciństwo spędziłem na Rusi, w rodzinnej wsi. Problemy zaczęły się, gdy ojciec nie wrócił z wyprawy… Prawdopodobnie zginął lub przepadł w tatarskiej niewoli… Mną i rodzeństwem zajął się wuj. Po kilku latach musieliśmy opuścić majątek, wuj bowiem albo przepił albo w inny jakiś sposób zrujnował nas wszystkich. Trafiliśmy do Niemiec, do rodziny na Pomorze Szczecińskie, wuj wkrótce zresztą zmarł. Miałem wtedy ledwie siedem lat, ciągnęło mnie do wielkiego świata, często bywałem w porcie szczecińskim. Aż pewnego razu wszedłem na pokład statku, który zaraz potem wypłynął… Co miałem robić? Ukryłem się pod pokładem… Okazało się, że statek płynął do Hiszpanii… Odnaleziono mnie dzień później, ale kapitan okazał się miłym człowiekiem i pozwolił mi pozostać. Do końca podróży musiałem tylko myć pokład, bardzo ciężka praca jak dla siedmiolatka, ale nie dałem  po sobie poznać, że jest mi ciężko… Gdy już dotarliśmy do celu kapitan już nie był taki miły, okazało się, że sprzedał mnie na inny statek! Tym razem płynący do Nowego Świata! Było to świeżo po jego odkryciu… Traf chciał, że nasz statek zaatakowali piraci… Zabili wszystkich, poza mną… Przygarnął mnie kapitan Rudobrody. I odtąd musiałem być jeszcze bardziej krwiożerczy niż oni! Kilka lat temu Rudobrody zginął podczas walki z Hiszpanami i zostałem wybrany kapitanem. Hiszpanie byli na naszym tropie, musieliśmy kilkukrotnie zmieniać kryjówki, od dwóch lat jesteśmy tutaj w San Escobar… Teraz wy opowiedzcie mi o kraju!
- A ten Sasza? – zapytała Połniakowska – Bo to przecież nie hiszpańskie imię?
- Zapomniałem… On też był na tym statku co zaatakował Rudobrody… Sasza Rusański tak go nazwałem, Rusin, sierota jak ja, mój służący, bo do niczego innego się nie nadaje! Nawet yerby nie potrafi zrobić! Lepiej opowiadajcie o kraju…
- Co chcesz wiedzieć ? – zapytała Maciejewska.
- Wszystko! Wyjechałem w 1503 roku… Kto teraz jest królem?
- Już nie Aleksander Jagiellończyk… - wyjaśniała Maciejewska – Zmarł trzy lata później. Obecnie na tronie mamy Zygmunta I (Starego – dop. autor).

Wtem ciszę nocną przerwał krzyk kobiety… Krwawy Gomez vel Marcin Pychowiański wybiegł pośpiesznie z domu…

- Co tu się dzieje?! – darł się za chwilę – Przecież zakazałem wchodzić do szopy!

Okazało się, że pirat Victor wszedł do szopy, złapał Annę Von Stollar i chciał się z nią oddalić w ustronne miejsce.

- Obciąć mu przyrodzenie! – rozkazał Krwawy Gomez.

Dwóch piratów pochwyciło Victora i niechybnie wypełniliby rozkaz przywódcy…

- Krwawy Gomezie błagam! – płaczącym głosem wstawił się za winowajcą stary Pablo – Proszę cię w imię krwi jaką razem przez lata przelaliśmy!  Oszczędź go, wiesz że on jest dla mnie niczym syn… Nigdy cię o nic nie prosiłem, aż do teraz!

Lament starca wzruszył Pychowiańskiego, który po dłuższej chwili zastanowienia odparł…

- Odwołuję rozkaz. Robię to tylko przez wzgląd na ciebie Pablo! Ale wiedz i niech wszyscy wiedzą, że jeśli jeszcze raz Victor przekroczy próg tej szopy to osobiście wbiję mu sztylet w serce! A ty Pablo stracisz język!

Tymczasem w domu…

- Chyba będzie dobrze Monisławo! – cieszyła się Połniakowska.
- Chyba tak. Ale wiesz co?
- Tak?
- Nie mówmy mu, że tam w szopie nie są same Polki…
- No tak, są przecież Czeszki, Ukrainka i Niemki… Masz rację! Nie wiadomo jak się zachowa w stosunku do nich…

Tymczasem w szopie…

- Anna! Nie bój się! – przytuliła Niemkę Sabina Sviderkova – Już jesteś bezpieczna!
- Do tej pory nie wiem co się stało… - denerwowała się Dominika Guzikova.
- Ten obleśny typ zakradł się i porwał Annę! – wyjaśniła Renata Jarczykowska – Potem pojawił się ten ich herszt, głośno krzyczał na tego obleśnego, no ale ostatecznie Annie nic się nie stało i trafiła z powrotem do nas.
- Jezu! Co nas tu jeszcze czeka?! – odparła na to Guzikova – A co z Monisławą i Pauliną?
- One trafiły do tego ich przywódcy… - skwitowała Sviderkova – Biedne, nie wiadomo co z nimi…
- Myślisz, że je zhańbił? – ożywiła się Von Stollar.
- A po co by je tam wzięli? – skomentowała Jarczykowska – Boże! Czy nas ktoś ocali? Czy wszystkie zostaniemy tak zhańbione?

Tymczasem na statku „Nefretete” kniaź Sławomir Wigurko doprowadził do spotkania z Macudowskim, który wyraźnie uchylał się od ratowania kobiet…

- Mówiłem ci już wyraźnie kniaziu, że nie mam czasu!
- Żądamy wysłania ekspedycji mającej na celu odnalezienie zaginionych kobiet!
- Chcesz to idź, nie trzymam cię! To wszystko?
- Nie! Sam nie pójdę, musi iść nas więcej!
- Wszyscy nie pójdziecie! Ktoś musi zostać by bronić statku w razie ataku!
- Ilu może iść?
- Rozpoznaj najpierw kto będzie chciał z tobą iść i wróć za godzinę!
- Jeszcze jedno!
- Co znowu?!
- Żądamy przywrócenia zabranego żołdu!
- Nie ma mowy! Kara za wypite wino musi być!
- To wino nie było tyle warte!
- Ja tu ustalam zasady i co ile jest warte!

Macudowski bardzo zdenerwowany pędem ruszył do swojej kajuty… Wigurko chciał poruszyć jeszcze kilka tematów, ale … nie miał już z kim rozmawiać. Ruszył więc pytać ludzi kto z nim pójdzie na poszukiwania…

Po godzinie wrócił do Macudowskiego…

- Tylu was nie pójdzie!

Rozpoczęły się długie targi co do liczebności misji ratunkowej… W między czasie przez pokład przeleciał nagi Rosjanin Zbereznikov głośno wołając w swoim stylu…

- Eeeee!
- Tego weź na pewno! – syknął Macudowski – Działa mi na nerwy!

Ostatecznie stanęło na tym, że na poszukiwania mieli udać się: kniaź Wigurko, szlachcic Sebastian Sokoliński, Ivan Zbereznikov i zbir Jamróz…

- Daj nam jeszcze Kaliskiego! – wypalił znienacka Wigurko.
- Co? Wykluczone! – zawołał Macudowski – Właśnie! Dobrze, że mi o nim przypomniałeś! Jeszcze dzisiaj każę go powiesić!
- Misja będzie niebezpieczna! Przyda się ktoś na szpicy… Jak go napadną dzicy, my zdążymy się uratować! Taki kozioł ofiarny…

Macudowski zastanowił się chwilę…

- Dobrze, bierzcie go! Po powrocie go powieszę! Jeśli wrócicie…
- Co za cajmer! – powiedział pod nosem Wigurko.
- Coś tam powiedział? – oburzył się Macudowski.
- Nic, nic… Że Kaliski tak czy siak zginie…

Niedługo potem pięciu śmiałków zeszło na ląd…

- Wigurko! Ty mi powiedz – zagadnął Jamróz – Gdzie ty chcesz tych kobiet szukać? My nawet nie wiemy kto je porwał i gdzie…
- Szukajmy śladów…
- A jeśli je łodziami uprowadzono? To przez tydzień możemy tu szukać i nic nie znajdziemy…
- Rozglądnijmy się póki co… A ty co proponujesz Jamróz?
- Też nie wiem, ale staram się brać pod uwagę różne okoliczności.
- Może warto by się rozdzielić? – zaproponował Sokoliński.
- Też o tym myślałem – odparł Wigurko - Zbyt duże jednak ryzyko. Jesteśmy na nieznanym lądzie, mogą tu być dzicy nie wiadomo jak nastawieni… Gdzie Zbereznikov?!
- Poleciał w tamtym kierunku! – wskazał Sokoliński.
- Czy ktoś mnie rozwiąże? – zapytał nagle Kaliski.
- Rozwiążcie go! – polecił Wigurko.
- Ale Macudowski zakazał! – bronił się Jamróz.
- Gdy dzicy zaatakują będzie nas o jednego więcej! – tłumaczył kniaź – Zwłaszcza, że Zbereznikov poleciał cholera wie gdzie!

Jamróz już nie polemizował dalej, rozwiązał Kaliskiego i dał mu nawet nóż…

- Ale po powrocie oddaj!

Mijały godziny, ale nie mogli natrafić na żadne ślady… Nagle usłyszeli przeraźliwy krzyk…

- Eeee!
- Zbereznikov wraca – skwitował sucho Wigurko.
- Jakoś inaczej teraz woła – zauważył Kaliski – Lepiej uważajmy!

Za chwilę ukazał się im szybko biegnący Rosjanin, a kilkadziesiąt metrów za nim pędziło trzech Indian…

- Ratujcie! – wołał Zbereznikov – Oni chcą mnie zabić!

Indianie szybko zorientowali się, że białych jest więcej. Zatrzymali się, po czym wolno zaczęli podchodzić… Gdy już byli blisko, jeden z Indian podszedł do białych na odległość kilku kroków, po czym wskazał palcem na Rosjanina…

- Imapi yelo! Tezi lecanu imra goyana!

Wigurko dał znać dzikiemu, że w ogóle go nie rozumieją… Indianin  domyślił się, że tak właśnie jest i zaczął bardziej obrazowo pokazywać… Znowu wskazał na Zbereznikova, następnie pokazał jakby coś jadł i zaczął masować się po brzuchu…

- Jak dla mnie – skomentował Kaliski – to albo chcą go zjeść albo to on ukradł im jedzenie, ha ha ha.
- Zbereznikov! – zdenerwował się Wigurko – Co się stało? Mów do stu tysięcy piorunów!
- Yyyy – zaczął nieśmiało Rosjanin – No dobrze! Powiem! Pobiegłem przez ten las, biegam sobie biegam…
- Do rzeczy! – wkurzył się zbir Jamróz.
- No i biegam… Aż tu nagle wyczułem w powietrzu … pieczyste! Podbiegłem bliżej, no i znalazłem ognisko, a nad nim piekł się taki mały królik… Skubnąłem dla smaka, ale dobre było… no i tak po trochu…
- Całego im zeżarłeś? – śmiał się Sokoliński.
- No, tak jakby…
- Wszystko jasne! – skwitował Wigurko – Musimy ich teraz jakoś udobruchać, bo nie wiadomo czy w pobliżu nie ma ich więcej…

Wigurko pomyślał chwilę… Po czym podszedł do Indianina, coś tam zaczął grzebać w kieszeni po czym wyciągnął małe nożyczki… Zademonstrował jak je używać – dzicy byli pod wielkim wrażeniem – a następnie wręczył je Indianinowi… Ten chętnie przyjął podarunek, skinął głową na znak pożegnania i wraz z towarzyszami pośpiesznie się oddalił…

- A ty Zbereznikov! – powiedział dosadnie Wigurko – masz zakaz oddalania się!
- Nawet jak przyjdą Kaczkuny?!
- Tu są sami dzicy! Nie ma żadnych Kaczkunów! – złościł się kniaź.
- Co za Kaczkuny? – dopytywał się Kaliski.
- Tacy Rosjanie co ścigają Zbereznikova – wyjaśnił Wigurko.
- A im co zjadł? – śmiał się Sokoliński.
- Lepiej żebyś nie wiedział, he he – odpowiedział ze śmiechem Wigurko.
- Śmiejcie się, śmiejcie! – odparł na to Zbereznikov – Jak przyjdą Kaczkuny nikomu nie będzie do śmiechu, tylko krew i śmierć!!!
- Głodny jestem! – przerwał to wszystko zbir Jamróz – ten to się najadł, ale my?

Wigurko wyciągnął przygotowany na drogę prowiant i zaczął dzielić…

- Dużo tego nie mamy, trzeba oszczędzać… A ty gdzie ręce wyciągasz?! Całego królika pochłonąłeś dopiero co!
- Mały był… No i jak biegłem to zgłodniałem znowu… Zbyt duży wysiłek fizyczny…
- Nawet mnie nie denerwuj! – złościł się Kaliski – idź jagód jakichś poszukaj!

Po posiłku wznowiono poszukiwania, ale wciąż nie natrafiono na żadne ślady…

- To nie ma sensu! – wściekał się Jamróz – Żadnych śladów! Nie mamy pojęcia nawet w którą stronę iść. A jak je porwali ci dzicy?
- Też nie wiem co robić… - przyznał się Wigurko – ale nie możemy wrócić na statek z podkulonym ogonem, dopiero co ten łajdak Macudowski miałby używanie! Poza tym lepiej coś robić niż siedzieć na tym statku…
- Ściemnia się już właściwie – zauważył Sokoliński – Prześpijmy się, rano zdecydujemy co dalej.
- Ktoś musi czuwać – powiedział Kaliski – Jest nas pięciu, proponuję po 1,5 godziny każdy. Mogę zacząć…

Okazało się, że w okolicy przebywało tylko trzech Indian, wracali z odwiedzin w zaprzyjaźnionej wiosce. Pierwszy raz napotkali białego człowieka, najbardziej zadowolony był ten co otrzymał nożyczki od Wigurki. Był to cenny rekwizyt którym mógł zaimponować współplemieńcom.

- Dzicy! – zawołał zbir Dziobak.

Wszyscy na „Nefretete” zbiegli się na pokład…

- Trzech ich idzie – zauważył zbir Chwaścior – Może by tak wyskoczyć i ich pojmać?
- Nie zgadzam się! – zdenerwował się Macudowski – Już paru poszło i nie wiadomo czy żyją... Poza tym to mi pachnie zasadzką, niby trzech, ale jakbyśmy tylko wyszli na plażę to z zarośli wyskoczyłoby ich tysiąc! Żałuję, że pozwoliłem Wigurce na tą misję, osłabiliśmy przez to siły na statku!
- Oni nawet nas nie zauważyli, idą dalej – skomentował Dziobak.
- Dzicy są podstępni, mówię wam – kontynuował Macudowski – Absolutnie nie opuszczajmy statku! Pilnujmy się! Zębiszon! Podwoić warty, żeby nas w nocy nie zaskoczyli!

Macudowski poszedł do swojej kajuty, był bardzo zdenerwowany, drżał i nie był w stanie tego opanować…

- Coś nie tak?
- Kto tu jest?
- Evelline Rodaccio…
- A to ty…
- Pomóc ci jakoś? Cały drżysz…
- Nie, nie… Źle się poczułem, ale już mi lepiej. Poradzę sobie. Przy okazji powiem, że szybko ci idzie nauka języka polskiego…
- Agnieszka Krzemieńska mnie uczy…
- Wiem, wiem.

Macudowski z trudem starał się opanować drżenie ciała i gdy myślał, że już jest w miarę dobrze, wywrócił się przed samą kajutą… Roddacio błyskawicznie znalazła się przy nim, pomogła mu wstać i zaprowadziła do kajuty.

- Nie bój się…
- Ja? Ja nie wiem co to strach! Po prostu źle się poczułem…
- Dobrze już dobrze…

Minęło kilka godzin… Krzemieńska nie mogła zasnąć…

- Gdzie ta ma mała Włoszka? – denerwowała się – Późno już, a jej wciąż nie ma! A zresztą dorosła jest!

Następnego dnia Wigurko z towarzyszami jeszcze nawet nie zdążyli nic postanowić, gdy nagle przy nich pojawił się jeździec… Był to pirat Victor. Upokorzony przez Krwawego Gomeza opuścił San Escobar i zmierzał do Hiszpanów by zdradzić im kryjówkę piratów. Pragnął zemsty!

- Kim jesteś? – zapytał Wigurko.

Trudności w porozumiewaniu były duże, nikt poza Victor nie znał hiszpańskiego, a on znał tylko hiszpański. Wigurko w końcu narysował na ziemi kobietę, następnie kilka kobiet i próbował wytłumaczyć piratowi, że ich szukają. Victor szybko zrozumiał i dał do zrozumienia, że wie gdzie ich szukać. Zdradził w którym kierunku mają iść, żeby dotrzeć do San Escobar. Następnie pożegnał się i odjechał.

- Wszystko zrozumiałeś kniaziu? – dopytywał się zbir Jamróz.
- Chyba tak – odpowiedział Wigurko – Wychodzi na to, że one są dzień marszu stąd. Nie wiem tylko kim był ten człowiek i u kogo są kobiety. Ciężko się było dogadać…
- Nie traćmy czasu! Idziemy! – zarządził Kaliski.
- Czekajcie! – wtrącił się Sokoliński – Idziemy tam w pięciu? Nie wiemy nawet z kim mamy do czynienia i ilu ich jest! No, bo one same tam przecież nie są!
- Według mnie nie mamy co liczyć na Macudowskiego – skomentował Kaliski – Idźmy, zorientujemy się w sytuacji i zobaczymy co dalej.
- Jestem za! – poparł go Wigurko.
- A gdzie Zbereznikov? – zawołał nagle Jamróz – Znowu gdzieś polazł?
- Jestem jestem! – krzyknął Rosjanin i za chwilę wyłonił się z krzaków – Proszę! Jeden królik ciach i drugi królik ciach! Pełno tu ich, dwa upolowałem. Nie będziemy przecież głodować!
- No proszę! – pochwalił Kaliski – Spisałeś się przyjacielu!

Tymczasem na „Nefretete”… Macudowski obudził się i po chwili zobaczył Włoszkę Rodaccio, która przykucnęła w kącie i spała jeszcze…

- Byłaś tu całą noc? – zapytał zdziwiony.
- Tak.
- Wyjdź z kajuty, chcę się ubrać!

Kwadrans później Macudowski zwołał zebranie.

- Postanowiłem! Jutro rano wracamy do Polski, niezależnie od tego czy nasi poszukiwacze wrócą czy nie! Tutaj jest zbyt niebezpiecznie!
- Nie możemy ich zostawić! – protestował zbir Dziobak.
- Postanowiłem!  - powtórzył twardo Macudowski.
- To po to przepłynęliśmy pół świata, żeby teraz ot tak zawrócić?! – dziwił się zbir Chwaścior.

Macudowski nie odpowiedział już nic, po czym wrócił pośpiesznie do kajuty.