1) Powieść przygodowo-historyczna Epopeja polsko-indiańska (w częściach) 2) Inne (m.in. artykuły historyczne) 3) Ciekawostki ****************************** Akcja powieści rozgrywa się w XVI wieku, głównie na terenie Polski i obecnych Stanów Zjednoczonych... Powieść jest umiejscowiona w konkretnym okresie historycznym, wiele elementów jest prawdziwych, ale i wiele jest wymyślonych przez autora. Zapraszam do lektury (wcześniejsze części i inne posty znajdziecie w archiwum)
Moja lista blogów
par
ZOSTAŃ BOHATEREM POWIEŚCI, OPOWIADANIA itd
-------------- ZOSTAŃ BOHATEREM POWIEŚCI, OPOWIADANIA itd
------------------------------------------------------------------------------------------------------------
Istnieje możliwość napisania powieści, opowiadania itd - gdzie możesz być kim sobie tylko zapragniesz (np. władcą, rycerzem, słynnym podróżnikiem itd), czas i miejsce akcji (dowolne: przeszłość, teraźniejszość, przyszłość - np. starożytność, średniowiecze, czasy współczesne) - (opcja płatna). Będziesz miał realny wpływ na swojego bohatera - kontakt z autorem. Powieść może być opublikowana np. na tym blogu. Szczegóły do ustalenia - kontakt mailowy: limmberro@op.pl
Polecany post
Historia - Skąd Hitler wziął swastykę?
Swastyka – ogólnie znak ten kojarzy się całemu światu jako symbol nazizmu i zła. Paradoksalnie wcześniej oznaczał całkiem coś innego! Swast...
Pokazywanie postów oznaczonych etykietą Polacy w Ameryce. Pokaż wszystkie posty
Pokazywanie postów oznaczonych etykietą Polacy w Ameryce. Pokaż wszystkie posty
poniedziałek, 13 lipca 2015
środa, 1 października 2014
Epopeja polsko-indiańska (75)
II polska wyprawa do Nowego Świata. Plaża w Luizjanie…
Dowódca pułkownik Jerzy Doniecki zwołał zebranie…
- Wiemy już, że nie trafiliśmy na kolejną wyspę,
potwierdziły to patrole wysłane w głąb lądu. Nie znamy jeszcze terenu, więc
proponuję poruszać się ostrożnie. Przodem pójdą grupy zwiadowcze, potem główna
grupa. Na dowódcę grup zwiadowczych wyznaczam rycerza Krzysztofa.
Po omówieniu wszystkich szczegółów z obozu ruszyły trzy
grupy zwiadowcze: północna, północno-zachodnia i północno- wschodnia. Zwiadowcy
mieli być w ciągłym kontakcie z główną grupą i w razie napotkania tubylców lub
czegokolwiek podejrzanego mieli niezwłocznie o tym fakcie powiadomić.
Dowódca poszedł pożegnać się z Peterem Van Guydenem…
- Czas rozstać się. Co postanowiłeś w sprawie Dirka Van
Krupenhoffa?
Holender nie zdążył nawet odpowiedzieć…
- Statek! Statek odpływa! – wołał Budzanowski.
- Wygląda na to, że Van Krupenhoff zadecydował za ciebie –
skwitował sytuację Doniecki.
- Na to wygląda pułkowniku…
- Nie pozostaje ci zatem nic innego jak tylko dołączyć do
nas…
- Będę zaszczycony! Nie tylko dlatego, że nie mam innego
wyjścia.
Trzy godziny po wyruszeniu zwiadowców główna grupa także
opuściła obóz na plaży…
Przez pierwsze dwa dni marszu wszystko przebiegało
prawidłowo, zwiadowcy znajdowali się cały czas w kontakcie z główną grupą. Nie natrafiono w tym czasie na żadne ślady
świadczące o przebywaniu w okolicy innych ludzi…
- Piękny kraj! – zachwycał się dowódca – aż dziw bierze, że
nikt tu się nie osiedlił…
Trzeciego dnia stało się nieszczęście…
Wszystkie trzy grupy zwiadowcze zostały zaatakowane przez
Hiszpanów. Niewoli uniknął tylko Przemysław Janczurowski, który akurat odłączył
się od pozostałych przed samą napaścią, aby dotrzeć do głównej grupy z dziennym
raportem. Trochę zwlekał z udaniem się w
drogę i dzięki temu widział z ukrycia całą sytuację. W pierwszej chwili chciał
pośpieszyć z pomocą, ale widząc przeważające siły wroga słusznie uznał, że nie
ma to najmniejszego sensu i znacznie lepiej zrobi, gdy niezwłocznie powiadomi
Donieckiego o całym zajściu.
Ocalił tym samym główną grupę, gdyż Hiszpanie po krótkim
postoju skierowali się właśnie na południe…
Kilka godzin później w grupie głównej podniesiono alarm…
- Wszystkich ujęto? – spytał dowódca.
- Tak – poinformował Janczurowski – Byłem w grupie z Krzysztofem
Połniakowskim, Jackiem Światłoniewskim i Krzysztofem Romanowskim, ale widziałem
potem, jak prowadzili pozostałych, szlachtę, Kozaków Bodczenkę i Kotaszenkę i
Tatarów.
- Ilu było tych Hiszpanów?
- Nie wiem dokładnie, ale co najmniej dwustu. Nie mogę
jednak zapewnić czy widziałem wszystkich.
Śpieszyłem co koń wyskoczy by was
zawiadomić, zwłaszcza że zmierzali na południe ku wam…
- Dobrze zrobiłeś – pochwalił Doniecki – Musimy zejść im z
drogi i jednocześnie zorientować się ilu ich dokładnie jest. Ale nawet jeśli dwustu to i tak mają ogromną
przewagę.
W dalszej części rozmowy dowódca wypytywał o uzbrojenie i
konie Hiszpanów. Natychmiast, gdy skończył rozmowę kazał wezwać Anglika Martina
Swayzego Von Bigaya…
- Przydadzą nam się twoje umiejętności tropicielu… Musimy
dokładnie wiedzieć ilu ich jest w tej okolicy i gdzie trzymają naszych.
Podejmiesz się tego zadania?
- Podejmę! Wyruszam natychmiast!
Cały obóz gorączkowo rozpoczął przygotowania do marszu.
Zdawano sobie sprawę, że Hiszpanie mogą natrafić na ich ślady, bądź też któryś
ze zwiadowców mógł zostać „złamany” na torturach. Dlatego, żeby zmylić wroga
przez kilka godzin jechano korytem niewielkiej rzeczki, która płynęła
nieopodal. Po trzech godzinach Doniecki zarządził postój.
- Tutaj założymy obóz. Idealne miejsce, te skały z tyłu
zapewnią nam bezpieczeństwo. Trzeba szybko dostosować je do obrony.
W ślad za nimi posuwali się dawni mieszkańcy „dziury w
ścianie” na statku „Neptica”…
- Co się dzieje? – dziwił się Dawid „Szpiegu” Łęckowski –
skąd ta nagła panika i ten marsz rzeką?
- Nie wiem, ale myślę, że póki co należy ich się trzymać –
zastanawiał się Ślązak Szmicior.
- Dzicy? – rzucił nagle Szpiegu.
- Głodny jestem! – narzekał Marian Łuszczyński.
Grupa Szmiciora, czy jak sam ją nazywał – banda Szmiciora,
nie składała się już ze wszystkich mieszkańców „dziury w ścianie”… Jarosław z
Cebulewa i Bartłomiej Głuchowski dołączyli do ludzi Donieckiego, który nie mógł
nadziwić się skąd oni się wytrzasnęli… Obaj znaleźli się wśród zwiadowców
ujętych przez Hiszpanów… Włocha Prostaccio nikt nie widział od początku
wylądowania na stałym lądzie…
Trwały gorączkowe przygotowania do ewentualnej obrony… Anna
Żbikowska od pewnego czasu obserwowała Agnieszkę Dębską… Od momentu pojawienia
się Hiszpanów Dębska cały czas trzymała łuk w ręce, sprawdzała strzały i w
ogóle zachowywała się dziwnie… Żbikowska nie śmiała pytać dlaczego tak się
dzieje, ale gdy zobaczyła, że jej przyjaciółka kieruje się w stronę koni nie
wytrzymała…
- Co chcesz zrobić?
Dębska obróciła się, ale nic nie odpowiedziała…
- Nie zostawiaj mnie! – lamentowała ze łzami w oczach Żbikowska.
- Przestań Anno, nie powstrzymasz mnie! Poza tym nie
zostaniesz sama, jest przecież Koszyńska…
- Ona? Poza Szlachtowskim świata nie widzi!
- Muszę jechać! Od teraz nazywam się Jagna!
- Jagna? Jak jechać? Gdzie jechać? Po co?
- Muszę! Do zobaczenia!
- Agnieszka!
Dębska zwinnie wskoczyła na upatrzonego wcześniej
wierzchowca i błyskawicznie odjechała…
Jagna pędziła jak oszalała, dopiero po godzinie zatrzymała
konia, zeszła na ziemię i spokojnie zastanawiała się jaki plan obrać…
- Znowu jestem w swoim żywiole… - powiedziała sama do siebie
i zaczęła wspominać dawne czasy, gdy podczas pobytu u ciotki na Ukrainie bawiła
się wraz z kuzynami… Tak się złożyło, że
ciotka nie miała żadnej córki, tylko samych synów, więc Jagna chcąc nie chcąc
przebywając w ich towarzystwie bawiła się w strzelanie z łuku, jazdę konno itd.
Była jedyną dziewczyną w grupie, ale szybko okazało się, że miała zdolności
większe niż kuzyni… Szybko nabrała takiej wprawy, zwłaszcza w strzelaniu i
jeździe konnej, że kuzyni zostawali daleko z tyłu… Gdy liczyła szesnaście
wiosen na terytorium Rzeczypospolitej bardzo często wjeżdżały tatarskie
czambuły… Akurat mały oddział Tatarów działał w okolicy, gdzie mieszkała jej
ciotka… Nie było regularnego wojska w tych rejonach, więc Tatarzy napadali na
kolejne wsie, paląc, mordując, rabując i przy okazji biorąc obfity jasyr… Jagna
zwołała kuzynów oraz mężczyzn mogących nosić broń z najbliższej okolicy i w
sile 15 osób postanowiła urządzić zasadzkę na Tatarów, którzy posuwali się
właśnie w ich stronę… Wróg miał ponad trzykrotną przewagę… Jagna błysnęła jednak
talentem dowódczym, a także celnym okiem – sama powaliła z łuku dziesięciu
Tatarów… W efekcie Polacy odnieśli spektakularne zwycięstwo, uszło zaledwie
kilku przeciwników, jasyr został uwolniony… Jagna została bohaterem okolicy…
- Dość wspomnień – ponownie rzekła do siebie – Czas działać!
Muszę ich ratować!
Kobieta ponownie wsiadła na konia i ruszyła, tym razem już ostrożniej,
bacznie obserwując i nadsłuchując… Po kilku kwadransach takiej jazdy natknęła
się na ślady koni… Już po pobieżnej analizie stwierdziła, że musieli tędy
przejeżdżać Hiszpanie…
- Wygląda na to, że nas nie ścigają… Chyba, że to inny
oddział lub rozdzielili się…
Jagna zastanowiła się chwilę, po czym postanowiła ruszyć za
tropem, który wiódł na południe, a po godzinie zaczął skręcać bardziej ku
zachodowi…
- Dokąd oni jadą? – zastanawiała się.
Tymczasem w obozie Donieckiego najważniejsze prace związane
z przystosowaniem tego miejsca do obrony zostały wykonane…
- Czarnienko! Gibbencione! – zawołał dowódca – Pojedźcie na
tamto wzgórze. Doskonale musi być widać stamtąd całą okolicę. Obserwujcie!
Kozak i Włoch ruszyli natychmiast na stanowisko i już po pół
godzinie byli na miejscu.
- Doniecki miał rację – stwierdził Czarnienko – Wszystko stąd
widać jak na tacy. Łatwo wypatrzymy zbliżających się Hiszpanów, a i nasz obóz
dobrze stąd widać.
- Idę spać – rzekł Włoch – Obudź mnie jakby coś się działo,
a jak nie to za dwie godziny, wtedy cię zmienię.
Do Donieckiego przyszły szefowe firmy sprzątającej Anna
Hynowska i Katarzyna Madejska…
- Coś się stało? – zapytał zdziwiony pułkownik.
- Chyba tak – odparła zdenerwowana Hynowska.
- Zamieniam się w słuch…
- Zaginął Czarny Malik! – wrzasnęła Madejska.
- No właśnie – dodała druga kobieta.
- Jak zaginął? Mówcie dokładniej!
- Malik poszedł z Wiechą rozglądnąć się po okolicy –
wyjaśniała Hynowska – o! Przepraszam… Z Wiechosławem, bo tak teraz każe na
siebie mówić… W pewnym momencie rozdzielili się i mieli od różnych stron wrócić
do obozu… Wiechosław wrócił, a Czarnego Malika nadal nie ma…
- A minęło już dwie godziny! – uzupełniła Madejska.
- Spokojnie… Może gdzieś zabłądził? Zaraz wyślę ludzi na
przeszukanie okolicy…
- Jak zabłądził? – dziwiła się Hynowska – Ślepy by trafił!
Te skały widać z daleka!
- Wyślę ludzi… Co innego mogę wam rzec? A ten
Wiecha-Wiechosław nic mu nie zrobił? Różnie bywa…
- Nie, nie! – zawołała Madejska – Toż to przyjaciele są!
- Czasem i wśród przyjaciół różnie się dzieje…
- Niemożliwe – wtórowała Hynowska – Oni są jak bracia, lubią
się.
Doniecki zgodnie z obietnicą wysłał patrole… Jeden z nich
dotarł na wzgórze…
- Co jest? – zawołał Czarnienko
- Nie widzieliście Czarnego Malika? – zapytał Piotr Laszlo
Tekieli – Zabłąkał się gdzieś…
- Nikogo nie widziałem. Poza wami, bo plątacie się od
jakiegoś czasu po okolicy…
- Doniecki wysłał patrole… Nie wiadomo co z nim się stało…
Jakbyście go wypatrzyli to dajcie znać.
- Dobrze.
Anna Żbikowska od momentu rozstania z Jagną (Agnieszka
Dębska) nie mogła sobie znaleźć miejsca w obozie…
- Co się dzieje Anno? - zaczepiła ją Andżelika Koszyńska - Ty
płaczesz?
- Agnieszka odjechała…
- Jak to odjechała? Sama?
- Tak.
- Ale po co i gdzie?
- Nie wiem dokładnie, ale chyba w stronę Hiszpanów…
- Złapią ją jeszcze i tyle. Źle zrobiła…
- Nie znasz jej, ona tak łatwo nie da się złapać…
- No, ale po co pojechała? Bohaterką chce zostać? Co ona
myśli, że sama Hiszpanów pokona? Bohaterzy wyginęli pod Grunwaldem…
- Nie wiem…
- Zaraz do ciebie wrócę Anno… Muszę coś załatwić jeszcze,
dobrze?
- Dobrze.
Koszyńska szła szybko do Tomasza Szlachtowskiego…
- Co za dzień! Jedna pojechała Bóg wie gdzie, druga płacze…
Tomek też bez humoru…
- O! Jesteś już… - powiedział na powitanie Szlachtowski.
- Dalej rozpaczasz po Mariuszu Rochu Kowalskim?
- Nie rozumiesz Andżeliko… Ja nie rozpaczam, ja przeżywam…
- Co za różnica?
- O, właśnie… Jak ty nic nie rozumiesz…
- ?
- Z Mariuszem znamy się od dziecka… O, od takiego brzdąca…
Rozumiesz? A teraz jego nie ma… Nie wiadomo czy żyje i co z nim… Nic nie
wiadomo… Źle mi z tym… Muszę coś zrobić!
- Co chcesz zrobić? Poczekaj aż wróci ten angielski
tropiciel… Chcesz żeby ciebie też złapali? Tak nie pomożesz Kowalskiemu!
- Może i masz rację…
- Mam!
- To co mam robić, gdy duszę mi szarpie rozpacz i niepewność
za przyjacielem?!
- Nic! Wróci tropiciel, będzie coś wiadomo! A może sami
Hiszpanie tu przyjdą? Zostawisz mnie samą?!
- No nie… Nie zostawię… A co ty tak z tym tropicielem? Raz
kogoś znalazł i już mi wielki tropiciel!
- To sprawa załatwiona… Jak się nudzisz to idź na patrol…
Czarny Malik zaginął…
- Jaki Czarny Malik znowu?
- Ten wysoki z firmy sprzątającej statki…
- A ten…
- No, już… Idź go też poszukaj, zajmiesz się czymś!
Etykiety:
książka,
literatura,
Polacy w Ameryce,
Polska szlachta w XVI wieku,
powieść,
powieść historyczna,
powieść na blogu,
powieść przygodowa
niedziela, 3 sierpnia 2014
Epopeja polsko-indiańska (73)
Późnym wieczorem doszło do spotkania Jana Pratelickiego z
wodzem Apaczów Mescalero Śmiałym Lisem. Bez większych problemów uzgodnili
szczegóły jutrzejszej „małej bitwy” nad Tęczowym Potokiem…
Stanęło na tym, że skoro świt wyjść naprzeciw siebie
ma po dwudziestu wojowników z każdej ze stron, zakazane jest używanie broni
palnej i łuków. Poza tą walką obie strony zobowiązały się do nie podejmowania
żadnych wrogich kroków do końca dnia…
Noc szybko minęła… Punktualnie o wschodzie słońca Pratelicki
na czele wybrańców pojawił się nad Tęczowym Potokiem… Wraz z nim stawili się:
polscy szlachcice: Rafał Kobyłecki, Robert Pachocki, Jan Podkański, Kazimierz
Barowski, dwóch Tatarów, dwóch Polomanczów, dwóch Germanopaczów, dwóch
Kozakezów i ośmiu Komanczów, ale przebranych tak, żeby nie uchodzić za
przedstawicieli tego plemienia… Naprzeciw nim wyszedł Apacz Mokre Drzewo i 19
Indian, poza dwoma Paunisami, byli to też Apacze.
Obie grupy patrzyły na siebie w napięciu i czekały na
wyraźny sygnał od Śmiałego Lisa oznajmiający rozpoczęcie walki… Wódz Mescalero
nie spieszył się z sygnałem, co wykorzystał młody Mokre Drewno wysuwając się
przed swoją grupę i głośno wołając:
- Niedługo skalp wodza odszczepieńców zawiśnie u mojego
pasa! – prowokował Pratelickiego – Mam nadzieję, że nie uciekniesz jak kojot z
pola bitewnego?
Pratelicki uśmiechnął się, ale wiedział, że musi
odpowiedzieć…
- Mokre Drewno gada więcej od starych bab! Prawdziwi
wojownicy walczą, a nie wciąż gadają!
Młody Apacz miał już coś odpowiedzieć, ale Śmiały Lis dał w
tym samym momencie sygnał do rozpoczęcia walki… Obie grupy z impetem ruszyły
chcąc jak najszybciej zaatakować przeciwnika… Pierwsi do siebie doskoczyli Mokre
Drewno i Pratelicki, żaden już nie był skory do rozmowy, teraz każdy z nich
chciał jak najszybciej poczuć krew wroga… Młody Indianin z pasją rzucił się na
Polaka, ale po kilkunastu zamachach tomahawkiem poczuł, że trafił na godnego
rywala… Pratelicki przewidział taki scenariusz i przez pierwsze minuty walki
skupił się wyłącznie na obronie, chcąc zmęczyć Apacza, następnie błyskawicznie
przeszedł do ataku i tylko znakomity refleks ocalił Mokre Drewno od potężnego
ciosu, który niechybnie rozpłatałby mu głowę… Od tej chwili Apacz postanowił
walczyć zdecydowanie bardziej ostrożnie…
Obok w sporych opałach znalazł się Pachocki, który został
zaatakowany z furią przez dwóch wrogów, a wynikało to z tego, że jeden z
Apaczów natychmiast zabił Tatara… Rywalami Polaka byli dwaj doświadczeni
wojownicy Apaczów: Twarda Czaszka i Wielki Grzbiet…
- Panie Pachocki! Radzisz sobie? – wołał znajdujący się
kilkanaście metrów dalej Kobyłecki.
- Póki co… Tak! Ale nie wiem jak będzie dalej! Atakuje mnie dwóch
drani…
- Widzę! Postaram się szybko pokonać swojego Apacza i
przyjdę z pomocą!
- Czekam, mam nadzieję, że zdążysz!
Kobyłecki jednak przeliczył się oczekując, że szybko poradzi
sobie z rywalem… Jego przeciwnikiem był słynny Paunis Wielkie Czoło, który był
zaprawiony w walce jak mało kto, przy tym walczył bardzo dobrze w
defensywie i ciężko było go zaskoczyć…
Po kwadransie sytuacja na polu bitwy wyglądała podobnie jak
na początku… Z jednej strony zginęło dwóch Apaczów, a z drugiej śmierć poniósł
Tatar i Kozakez… Zaczynało dawać o sobie zmęczenie, nikt się bowiem nie
oszczędzał, jeden błąd mógł zadecydować o utracie życia… Z minuty na minutę
zwiększała się przewaga grupy Pratelickiego, niemal równocześnie padło martwych
kilku Apaczów… Pachocki, mimo przewagi swoich, wciąż zmagał się z dwoma wrogami…
Można powiedzieć, że wysiłek tego człowieka dał początek sukcesowi w bitwie…
Apacze zgromadzeni wokół Tęczowego Potoku mieli coraz
bardziej markotne miny, bowiem coraz bardziej jasna stawała się porażka ich
reprezentantów w „małej bitwie”… Wielkie buczenie rozległo się w chwili, gdy
Pratelicki tomahawkiem rozpłatał głowę Mokremu Drewnu… Chwilę później Pachocki
przebił serce Twardej Czaszce… Dominacja przeciwnika nie mogła spodobać się
Apaczom… Widział to wszystko wódz Śmiały Lis i dał znać swoim ludziom by
panowali nad swoimi emocjami… Chwilę później Kobyłecki zabił Wielkie Czoło…
Nadzieje Apaczom dało jeszcze zwycięstwo ich reprezentanta, Czarnego Dzika nad
drugim z Tatarów, a chwilę później ten sam wojownik zabił jeszcze Germanopacza
Czerwonego Łosia… Ryk radości Apaczów brzmiał tylko chwilę, bowiem dosłownie
kilka sekund później Czarny Dzik został ugodzony w serce przez Kobyłeckiego…
Jeszcze kilka minut i porażka Apaczów stała się faktem… Zwycięstwo było
wielkie, straty nieznaczne – śmierć poniosło dwóch Tatarów, jeden Kozakez i
jeden Germanopacz… 16 przeżyło… Apacze musieli znieść gorycz porażki,
najchętniej natychmiast rzuciliby się na wrogów… Śmiały Lis wyszedł w pole w kierunku
Pratelickiego, pogratulował mu zwycięstwa… Polak czuł, że wódz gratuluje mu
szczerze, ale jednocześnie wiedział, że Apacze nie spoczną by pomścić
dzisiejszą zniewagę… Czyli było jasne, że już jutro otwarcie wystąpią przeciw
nim… Apacze wciąż nie wiedzieli ilu Komanczów jest z nimi, ale było to już
drugorzędną sprawą w porównaniu z chęcią rewanżu za dzisiejszą porażkę…
Tymczasem pod Górą Niedźwiedzią…
- Jutro rano rozpoczniemy wielką ofensywę! – grzmiał konkwistador
Jose Manuel Bakuleros – Zabijemy ich wszystkich! Jednego tylko oszczędzimy, by
nam drogę do złota pokazał! Gdy już to zrobi i on zakończy swój marny żywot!
- Tam są kobiety i dzieci… - wtrącił się Pablo Vincento
Magieros – Je te karzesz zabić?
- Tak! Po co komu dzicy? Przez nich życie straciło wielu
naszych ludzi, musimy się zemścić!
Kwadrans później do obozu Hiszpanów wjechała grupa pościgowa
wysłana za dezerterami…
- Przykro mi Jose Manuelu – odparł Juan Carlos Soldado – nie
udało nam się pojmać dezerterów…
- Aha… Powiesić!
- ? – zdziwił się Jose Fortezes – Chcesz powiesić ich
wszystkich?
- Nie. Tylko dowódcę grupy, nieudacznika!
- Panie Bakuleros! Starałem się! Zgubiliśmy trop! Nie znamy
terenu! Co miałem robić? – tłumaczył się zrozpaczony Soldado.
- Dobrze, zmieniam zdanie – odparł Bakuleros – Podczas jutrzejszego
szturmu pójdziesz w pierwszym szeregu!
Tymczasem dezerterzy z oddziału Bakulerosa: Hiszpan Carlos
Miguel Veron i Włoch Rafael Borciotto po zgubieniu grupy pościgowej postanowili
jakiś czas odpocząć…
- Czas odpocząć wreszcie drogi Carlosie! – westchnął Borciotto.
- Odpoczywaj, czas na pożegnanie!
- Nie rozumiem…
- Zbyt długo już przebywamy w swoim towarzystwie Rafaelu,
czas rozłączyć się!
- Ale po co? Razem mamy większe szanse na przeżycie…
- To ty tak twierdzisz… Żegnaj!
Veron zniknął w zaroślach…
- Żartowniś z tego Verona … - powiedział sam do siebie Borciotto
– Ledwie żywy jestem po tylu dniach jazdy, a temu jeszcze żarty w głowie…
Minęło kilka godzin, a Veron wciąż nie wracał…
- Chyba jednak nie żartował… - zasmucił się Borciotto – Cóż,
trzeba będzie sobie radzić samemu… Może wróci jeszcze jutro z podkulonym ogonem…
Tymczasem porwany włoski medyk Gianluca Faracini znalazł się
w wiosce tajemniczych Indian… Traktowali go dobrze, więc nie bał się o życie,
ale bariera językowa nie pozwalała dowiedzieć się czemu właściwie został
porwany… Rano po Faraciniego przyszło dwóch wojowników… Zaprowadzili go do
wigwamu, który wyróżniał się wielkością na tle pozostałych wigwamów w wiosce…
Musiał więc należeć do kogoś ważnego… wodza lub szamana… W środku Faracini
ujrzał leżącego na niedźwiedzich skórach starszego mężczyznę…
- Rakataka! – zawołał jeden z wojowników i z szacunkiem padł
na kolana… To samo zrobił drugi Indianin… Faracini wciąż stał, ale momentalnie
poczuł silne kopnięcie od tyłu, więc szybko zrozumiał, że musi też paść na
kolana…
- Takanaka! – zawołali dwaj wojownicy na widok młodego
Indianina, który soczystym kopniakiem zmusił Faraciniego do padnięcia na kolana…
Włoch domyślił się w lot, że kopiący Indianin musi być także
kimś ważnym… Prawdopodobnie mógł być synem leżącego na skórach starszego
Indianina… Medyk przypuszczał, jak się potem okazało słusznie, że starszy
Indianin był wodzem, a ten co go kopnął jego synem… Jego rozmyślania przerwały
słowa młodszego… Obaj wojownicy w między czasie wyszli z wigwamu…
- Te! – rozpoczął Indianin – Rakataka (pokazał na starszego)
inaka velo manaka! A kaka Takanaka (tu pokazał na siebie, następnie na swój
toporek) figaka mukaka!
Faracini nie do końca zrozumiał… Wiedział już jak nazywają się obaj Indianie, domyślał się, że starszy jest chory i pewnie młodemu
chodziło, żeby go uleczyć, a jak nie… to toporek… Wszystko jasne!
Młodszy Indianin wyszedł z namiotu pozostawiając Faraciniego
sam na sam z chorym Indianinem… Włoch długo zastanawiał się jaką terapię
zastosować, zwłaszcza że nie miał zbytnio możliwości porozmawiania z pacjentem…
To znaczy raz spróbował, ale usłyszał tylko…
- Rakataka! A kuku kaka!
Medyk próbował rozebrać Indianina by zobaczyć czy
przypadkiem nie jest on ranny, ale poskutkowało to tylko tym, że stary zaczął
drzeć się głośno, po czym wpadł do wigwamu Takanaka i Faracini znowu zarobił
kopniaka w plecy…
- Nie ma co! Jak tu leczyć?
Skoro nie mógł za bardzo zdiagnozować choroby postanowił
działać profilaktycznie, czyli leczyć ziołami… Rozpalił szybko małe ognisko,
pierwsze co zrobił to naparzył mieszankę ziół przyspieszających sen… Gdy już
Indianin zasnął, medyk zabrał się szybko do dzieła, oglądnął pacjenta, ale
nigdzie nie znalazł żadnych ran…
- To chyba ze starości… - rzekł do siebie – Co robić?
Lewatywa! Nie zaszkodzi… Potem inne zioła!
Zabiegi Faraciniego trwały już dwa dni… Takanaka wchodził do
wigwamu co kilka godzin, ale już nie kopał Włocha… Stary spał cały czas, młody
Indianin ograniczał się więc do sprawdzenia czy żyje… Nie omieszkał za każdym
razem wskazać na toporek, dając wyraźnie do zrozumienia medykowi co go czeka na
wypadek śmierci starego…
Niedaleko wioski tajemniczych Indian kręcił się inny Włoch Camille Steckozini...
- Bakuleros nie przejmuje się tym, ale ja cię odnajdę rodaku! - mówił sam do siebie - Czuję, że jesteś gdzieś w pobliżu...
Niedaleko wioski tajemniczych Indian kręcił się inny Włoch Camille Steckozini...
- Bakuleros nie przejmuje się tym, ale ja cię odnajdę rodaku! - mówił sam do siebie - Czuję, że jesteś gdzieś w pobliżu...
poniedziałek, 28 lipca 2014
Epopeja polsko-indiańska (72)
Floryda…
Bachula prowadził związane kobiety: Kate Italian i Malwę
Topollani… (powiązane z częścią 61). Szedł po śladach, aż doszedł do … jaskini.
- Tu pewnie schowałyście skarb Belicareza!
- Nic ci nie powiemy dziwolągu! – żachnęła się Kate.
Bachula nie odparł nic, wszedł szybko do jaskini…
- Myślisz, że znajdzie? – zapytała Malwa.
- Musiałby być ślepy, gdyby nie znalazł… Przecież skrzynia
leży centralnie pod ścianą…
- No tak! Gdzie ten Tom?! Zawsze gdzieś polezie, gdy jest
potrzebny!
Po kwadransie Bachula wyszedł z jaskini ciągnąc za sobą coś
ciężkiego…
- No to moje panie! Pierwsze zadanie wykonane!
- Skoro posiadłeś już kosztowności Belicareza to może nas
wypuścisz? – zapytała Malwa.
- Żartujesz sobie. Skarb i my wszyscy wracamy na Kubę!
Malwa miała już coś odpowiedzieć, ale Kate dała jej znak, że
nie ma to sensu…
- Spróbujemy go uwieść? – zaproponowała Malwa.
- Jest stary i brzydki… - odpowiedziała z niechęcią Kate.
- Wolisz wrócić do tego drania Belicareza? Nie wiadomo co z
nami zrobi…
Rozmowę kobiet przerwało wołanie…
- Hej! Ty dziadzie jeden! Zostaw moje kobiety!
- To Tom! – ucieszyła się Kate.
Głos dochodził z góry, ale nie było nikogo widać… Bachula
błyskawicznie odskoczył od skrzyni i szybkimi susami pędził w górę…
- No, nie wiem… - zmartwiła się Malwa – czy Tom da sobie z
nim radę. Ten staruch jest niezwykle silny i szybki, jakaś moc jest w nim…
Za chwilę rozległy się odgłosy walki, która trwała niespełna
kilka minut, a zaraz potem wrócił Bachula…
- Ty draniu! – naskoczyły nań kobiety – Zabiłeś go!
- Jeszcze chyba żyje… ale pewnie niedługo…
- Malwa! – syknęła cicho Kate – Nie dajmy mu satysfakcji…
Nie odzywamy się do dziada… Żadnego uwodzenia! Już wolę tego wstrętnego
admirała!
Kilka godzin później wszyscy znaleźli się niedaleko plaży…
- Już wieczór… - powiedział Bachula – Przenocujemy tutaj, a
rano popłyniemy na Kubę… Admirał ucieszy się bardzo na widok swojego skarbu, no i z faktu ujęcia cyrkowców-złodziejaszków... Ha ha ha
Tymczasem ranny Tom Michael leżał wciąż nieprzytomny…
Tajemnicze dwie postacie podniosły go z ziemi i zabrały ze sobą…
Etykiety:
Drakula,
Epopeja,
Indianie,
Indianie na Florydzie,
Polacy na Florydzie,
Polacy w Ameryce,
powieść historyczna,
powieść przygodowa,
Seminole,
Wampir,
Winnetou,
XVI wiek
Subskrybuj:
Posty (Atom)