bpe

Par

Polecany post

Historia - Skąd Hitler wziął swastykę?

Swastyka – ogólnie znak ten kojarzy się całemu światu jako symbol nazizmu i zła. Paradoksalnie wcześniej oznaczał całkiem coś innego! Swast...

niedziela, 31 marca 2013

Epopeja polsko-indiańska (27)

Ciężka Ręka wraz z innymi wojownikami krążył wokół wioski Apaczów, bacznie obserwując i czyhając na dogodną okazję by uwolnić Białego Skunksa, czyli stajennego Bąbla. Sprzyjająca sposobność jednak nie nadchodziła, Bąbel był bowiem bardzo pilnie strzeżony.

Wojownika Germanopaczów niepokoiło jednak co innego, a mianowicie wielki ruch w wiosce. Po części spowodowane to było zbliżającymi się uroczystościami żałobnymi na cześć Czerwonego Mokasyna - słynnego niegdyś wodza Apaczów, drugi powód mógł być taki, że wodzowie Bizoni Róg i Cichy Bawół pałali żądzą zemsty za niedawną klęskę, więc namawiali inne szczepy Apaczów, m.in. Mescalero, Jicarilla i Chiricahua do wspólnego wykopania topora wojennego skierowanego przeciw Germanopaczom, Polomanczom, Kozakezom i Bladym Twarzom. Zwiadowcy zauważyli, że do wioski Bizoniego Roga dotarli również wodzowie Arapaho i Paunisów. Formująca się w ten sposób koalicja byłaby siłą, z którą trzeba byłoby bardzo poważnie się liczyć. Ciężka Ręka zdawał sobie także sprawę z faktu, iż po nauczce otrzymanej w wiosce Polomanczów Apacze i ich nowi sprzymierzeńcy całkowicie zmienią taktykę, nie będą już lekceważyć swoich wrogów, co spowoduje, że będą niezwykle groźni.

Bąblowi natomiast u Apaczów niczego nie brakowało, poza wolnością co oczywiste. Indianie przeznaczając kogoś na śmierć męczeńską wcześniej dbali o taką osobę, żywiąc ją bardzo dobrze, żeby podczas męczarń lepiej znosiła zadawane cierpienia. Bardziej uciążliwy dla Apaczów był stajenny, a nie oni dla niego... Najbardziej niezadowolone były squaw wytypowane do zajmowania się jeńcem.

- Nigdy wcześniej nasi wojownicy - narzekała Polny Kwiat - nie porwali kogoś takiego... On śmierdzi niczym skunks! Dużo je i jeszcze więcej brudzi! Sprzątać po nim nadążyć się nie da!
- Ręce mi opadają matko! - odpowiedziała Zwinna Antylopa - Dobrze, że Czarny Wilk wpadł na pomysł, żeby go z innymi wojownikami nosić i wrzucać do jeziora, ale i tak wokół pala trzeba sprzątać i sprzątać.
- Zauważyłam córko, że gdy wspominasz o Czarnym Wilku twoje serce raduje się bardzo...

Zwinna Antylopa zarumieniła się i od razu zmieniła temat...

- Tylko teraz jezioro nie nadaje się do kąpieli... Cała wioska musi chodzić teraz daleko, do rzeki...

W wigwamie wodza Bizoniego Roga trwała narada wodzów.

- Uroczystości żałobne już niedługo - zaczął gospodarz - Potem wspólnie ruszymy na wrogów.
- Łupów będzie dużo - powiedział zachęcająco Cichy Bawół - Konie, broń, squaw...
- Dużo skalpów! - zawołał z radością wódz Paunisów Czerwony Ogień.
- Nam zależy na koniach - wtrącił się wódz Arapaho Przyczajony Lis - Już wcześniej podkradaliśmy je Germanopaczom, ale te psy zawsze ruszały za nami w pościg i nam je odbierali.
- Najpierw trzeba zwyciężyć - przerwał mu Bizoni Róg - Potem przyjdzie czas podziału łupów. Niech mój brat będzie spokojny, odbędzie się to sprawiedliwie.
- Podział powinien - proponował wódz Apaczów Jicarilla Wielki Łoś - zależeć od liczby wystawionych wojowników.
- Mój brat dobrze mówi - poparł wódz Apaczów Mescalero Ciężki Kamień - Zgadzam się z nim całkowicie.
- Bladych Twarzy - przerwał im Bizoni Róg - nie wolno lekceważyć. Wielu Apaczów odeszło przez nich do Krainy Wiecznych Łowów. Mają konie, długie dymiące kije i ... kije, którymi potrafią rozpłatać najsilniejszych wojowników jednym uderzeniem (Indianin miał na myśli szable).
- Uff, uff!!! - zawołali wodzowie.

Cichy Bawół zauważył przestrach, zwłaszcza w oczach wodza Arapaho... Postanowił więc od razu przemówić by inni wodzowie nie pomyśleli, że Blade Twarze są jakimiś bogami nie do pokonania...

- Ich też można zwyciężyć, ale nie możemy ich lekcewazyć, jak wcześniej, musimy być dzielni i mądrzy zarazem!

Wtem do głowy przyszła mu znakomita myśl...

- Niech moi bracia idą za mną!

Wodzowie powstali i wyszli z wigwamu. Cichy Bawół poprowadził ich do pala, przy którym stał przywiązany Bąbel.

- Nie wszyscy z was mieli okazję zobaczyć Bladą Twarz - oznajmił - To jest jedna z nich!

Indianie z zaciekawieniem oglądali Bąbla...

- Nie wygląda strasznie... - stwierdził po pewnym czasie Ciężki Kamień.

Nagle Przyczajony Lis rzucił się na jeńca i zaczął go oburącz dusić. Błyskawicznie w obronie Bąbla ruszył Bizoni Róg, odciągnął wodza Arapaho ganiąc go przy tym...

- Co wódz Arapaho czyni?! Przyczajony Lis musiał zapomnieć, że Blada Twarz jest związana i nie może się bronić!

Bąbel tymczasem powoli łapał oddech, bardzo był zdziwiony niespodziewanym atakiem ze strony Indianina, zwłaszcza że do tej pory obchodzono się z nim jak z jajkiem. Krzywił się przy tym i stękał straszliwie, co wywołało pogardę Indian, którzy nie byli przyzwyczajeni do takich zachowań.

- Ta Blada Twarz ma przestrach w oczach! - zauważył Wielki Łoś.
- Nic mu przecież nie zrobiłem - śmiał się Przyczajony Lis - Zachowuje się jak baba!
- Zaraz się rozpłacze - wtórował mu Czerwony Ogień - Jeżeli wszystkie Blade Twarze są tak strachliwe to pokonamy ich z łatwością.

Bizoni Róg i Cichy Bawół spojrzeli po sobie i nie odparli nic. Wiedzieli bowiem, że inne Blade Twarze nie mogą być tak strachliwe, bo w końcu zadali Apaczom straszną klęskę w wiosce Polomanczów. Z drugiej strony byli zadowoleni, że inni wodzowie przestali bać się Bladych Twarzy i traktować ich jak niepokonanych.

Wodzom spodobała się zabawa z Bladą Twarzą, w czym najbardziej celował wódz Arapaho, który raz po raz zamierzał się tomahawkiem w kierunku Bąbla, a ten wył ze strachu. W końcu igraszki te przerwał Ciężki Kamień...

- Nie mogę już słuchać wrzasku tej płaczliwej baby! Czerwony Mokasyn był wielkim wodzem i nie godzi się, żeby na jego grobie zamęczać takiego tchórza! Poza tym nieładnie tu pachnie! Chodźmy stąd!

Bizoni Róg kazał szybko przywołać squaw odpowiedzialne za "obsługę" jeńca...

- Polny Kwiecie trzeba znów posprzątać koło pala!

Polny Kwiat z córką udały się we wskazanym kierunku, ale już z daleka czuły niemiłą woń...

- Dopiero co tam sprzątałyśmy! - denerwowała się starsza Indianka.
- Nie, nie! - wrzeszczała Zwinna Antylopa - Czarny Wilk musi nam znowu pomóc. Bladą Twarz trzeba koniecznie wykąpać w jeziorze!
- Zapytam Bizoniego Roga - wtrąciła zdenerwowana Polny Kwiat - czy Blada Twarz nie może cały czas przebywać w jeziorze!
- Wojownicy mogliby wbić pal w dno - podchwyciła córka - Nam już ręce opadają!
- Jeżeli wszystkie Blade Twarze zachowują się w ten sposób to trzeba wytępić całą ich rasę! - podsumowała wściekła Polny Kwiat.

czwartek, 28 marca 2013

Epopeja polsko-indiańska (26)

Wysłane z Kuby statki z ekspedycją wojskową pod wodzą Jose Manuela Bakulerosa i Pablo Vincento Magierosa dotarły właśnie do małej, bezludnej wyspy...

- Dawać kucharza! - zawołał Jose Fortezes.

Po kilku chwilach łódź z Januszem Rysiem i kilkoma hiszpańskimi żołnierzami dobiła do brzegu. Hiszpanie wysadzili skazańca i wrócili na statek.

- Ja wam jeszcze pokaże! - krzyczał Ryś - wy hiszpańskie lebry!

Fortezes złośliwie pomachał kucharzowi na pożegnanie...

- Tutaj ten łotr może wydzierać się ile tylko zapragnie, ha ha ha.
- Może by tak jednak strzelić do niego? - zaproponował jeden z żołnierzy.
- Nie! - stanowczo nie zgodził się Fortezes - Szkoda na niego kuli, to co go teraz spotkało będzie najlepszą karą...

Następnie dał znać by wyruszać w dalszą drogę, a sam zszedł pod pokład.

- Chodź Jose! - powiedział Bakuleros - spróbujemy jeszcze raz przesłuchać tego ptaszka. Będziesz tłumaczył...

Kapitan Wilhelm Rokosz, bo jego miał na myśli konkwistador, stał przywiązany do drewnianego słupa, gdy nagle usłyszał dźwięk zbliżających się kroków...

- Powiedz temu draniowi - zaczął Bakuleros - że jak nie powie nam zaraz, gdzie wysadził tych ludzi ze statku to marnie skończy!
- Poczekaj Bakuleros - wtrącił się Magieros - zagrajmy z nim w złego i dobrego...
- Kto będzie tym złym?
- No, tak jak zawsze ty...
- Wiedziałem, ale dobrze. Zacznij pierwszy, ja wyjdę.

Magieros, za pośrednictwem Fortezesa, oznajmił Rokoszowi, że to jest jego ostatnia szansa i jak tylko wskaże miejsce lądowania to zostanie mu zwrócona wolność. Jeżeli jednak nie dogadają się to wkroczy brutalny Bakuleros i już nie będzie żadnych układów. Następnie zaczął straszyć Rokosza wyrafinowanymi torturami w wykonaniu Bakulerosa, nawet tajemniczymi miksturami włoskiego medyka Faraciniego, które doprowadzają człowieka do obłędu. Nie przyniosło to jednak żadnych rezultatów, więc Magieros odszedł.

- Sam tego chciałeś! - zawołał na wstępie Bakuleros - wyłupię ci oczy, wyrwę język, a potem tępym nożem będę kroił po kawałeczku twoje ciało, ale tak żeby bolało jak najbardziej! Będziesz wył z bólu!

Rokosz milczał w dalszym ciągu, co wywołało jeszcze większą wściekłość konkwistadora, który wyciągnął nóż i zbliżył się do kapitana.

- Które oko mam ci najpierw wydłubać słoneczko? Prawe czy lewe?

Kapitan milczał nadal, Bakuleros przystąpił więc do dzieła, błysnęło stalowe ostrze, gdy nagle jakaś ręka chwyciła za ramię konkwistadora...

- Stój! Nie pozwalam!
- Odejdź Madeiros! Lepiej ze mną nie zadzieraj!
- Z rozkazu admirała Javiera Hernandeza Belicareza nie pozwalam! - zawołał strażnik - Admirał powierzył więźnia mojej osobie. Możesz go torturować w inny sposób, a nie tak bestialsko. Bicie, batożenie jak najbardziej, ale na wydłubywanie oczu, wyrywanie języka i krojenie nożem nie pozwolę!
- Ja tutaj jestem panem i władcą, a nie Belicarez! - ryknął Bakuleros - zabiję każdego kto mi stanie na drodze!
- Nawet Hiszpana? - zdziwił się Fortezes.
- Nawet!
- Pamiętaj, że Belicarez - mówił Fortezes - wyraźnie rozkazał, że jesteście co prawda z Magierosem dowódcami wyprawy, ale mnie upoważnił do pilnowania jego interesów i mam prawo do zgłoszenia sprzeciwu w każdej sprawie, a wy musicie to uszanować! To tak, jakby sam admirał do ciebie mówił!

Bakuleros spojrzał na Fortezesa takim wzrokiem, jakby za chwilę miał mu przebić pierś nożem, ale w ostatniej chwili powstrzymał się jednak. Wiedział bowiem, że przed wyjazdem z Kuby admirał w obecności żołnierzy mianował Fortezesa swoim namiestnikiem. Drażniła go strasznie ta trójwładza, do Magierosa przyzwyczaił się już przez lata wspólnego przebywania, ale Fortezesa zaczynał po prostu nienawidzieć. Ostatecznie schował nóż i rzekł:

- Batem, biciem i podobnymi metodami próbowaliście już zmusić go do mówienia i nie przyniosło to żadnych rezultatów. Szkoda czasu! A ty Pablo skoro taki mądry jesteś to teraz powiedz, gdzie mamy szukać miejsca lądowania tych Holendrów, czy też Polaków!
- Ja to jestem od pilnowania - odparł spokojnie Madeiros - a nie od szukania.
- Proponuję przybić do południowych wybrzeży - zaproponował Fortezes - i tam zrobić rozeznanie. W ogóle to na razie dałbym sobie spokój z tymi Polakami, bo to  jak szukanie igły w stogu siana... Jak byliśmy jeszcze na Kubie, to przypadkowo nasz patrol znalazł ślady jakiegoś obozu na plaży, ale jak szczegółowo zacząłem to analizować z dowódcami statków to były to ślady pozostawione przez jedną z naszych wypraw rozpoznawczych w głąb lądu jakieś pół roku temu... Nie mogły należeć do Polaków... Wiemy przecież, że na północ od Kuby jest bardzo rozległy ląd, może nawet bardziej niż myślimy. Płyniemy w nieznane, dopiero sami odkryjemy i zbadamy te terytoria. Trzeba się skoncentrować przede wszystkim na poszukiwaniu kruszców, poznać i prawdopodobnie pokonać tubylców, a przy odrobinie szczęścia natkniemy się na ślad tych Polaków...
- Może i dobrze prawisz Jose - powiedział już pojednawczo Bakuleros - Tak zrobimy, nie będziemy tracić czasu na szukanie, zwłaszcza że zupełnie nie znamy tych terenów. Ale wierz mi, w końcu ich dopadniemy, a wtedy marny ich los... Nawet Madeiros im nie pomoże!
- Skoro to będą twoi więźniowie - odezwał się zaczepiony strażnik - to możesz ich nawet zjeść...

Fortezes proponował, opierając się na hiszpańskich - jeszcze bardzo niedokładnych - mapach wybrzeża by skierować się na północny zachód. Obaj konkwistadorzy zaakceptowali ten pomysł.

- Myślę - stwierdził Magieros - że miejsca lądowania nie ma aż tak wielkiego znaczenia, bo i tak te terytoria są dla nas zagadką. Wylądujmy i na miejscu wszystko się wyjaśni. Poznamy miejscową ludność i to już nam da wiele cennych wskazówek. Pamiętajmy, że przede wszystkim szukamy złota! Co ci się dzieje Bakuleros? Nagle bardzo zbladłeś...
- Nie wiem, źle się poczułem...
- Za bardzo to wszystko przeżywasz...
- To nie to... Myślę, że to przez miksturę tego włoskiego medyka! Wypiłem to przed przesłuchaniem więźnia, Faracini mówił, że zacznie działać po upływie godziny...
- No to mniej więcej tyle czasu minęło...
Bakuleros nie słuchał już dalszych słów przyjaciela, ale biegiem oddalił się w ustronne miejsce... Do wieczora nikt go już nie widział...

Następnego dnia rozpętał się straszliwy sztorm, obsługa statków walczyła z żywiołem, w końcu jednak postanowiono, że dla bezpieczeństwa skierują się ku lądowi. Po jakimś czasie znaleźli się w pewnej zatoce, w której wiatr był znacznie słabszy. Zarzucono więc kotwice i łodziami zaczęto transportować ludzi, konie oraz potrzebny ekwipunek na stały ląd. W między czasie morze uspokoiło się niemal całkowicie, ale nie zmieniono już decyzji.

- Zostajemy - zawyrokował Fortezes.
- Też tak myślę - dodał Magieros - rozbijemy tymczasowy obóz na plaży, wyślemy zwiad na rekonesans po okolicy, a potem zastanowimy się nad dalszym marszem.

Po pewnym czasie do dowódców ekspedycji zgłosił się żołnierz i pokazał znalezioną na plaży monetę...

- Dziwna jakaś, na pewno nie nasza...
- To jest... - Fortezes długo przypatrywał się monecie, ale nie miał żadnych wątpliwości - polski talar!

Po dokładnym przeczesaniu plaży znaleziono jeszcze inne przedmioty i w ogóle ślady obozowiska. Na pewno te ślady nie należały do Indian, musieli je zostawić ludzie z Europy.

- Myślisz to samo co ja Bakuleros? - zapytał Fortezes.
- Tak. Prawdopodobnie przypadkowo natrafiliśmy na miejsce lądowania tych Polaków!
- Raczej na pewno - dodał Magieros - odkąd wpłynęliśmy do tej zatoki cały czas obserwowałem więźnia, stawał się coraz bardziej zaniepokojony!

Bakuleros podszedł do Rokosza, kopnął go w bok i triumfalnie zawołał:

- Widzisz polski psie! Sami natrafiliśmy na ślad twoich rodaków, ha ha ha. Twoje milczenie na nic się zdało! Ha ha ha!

Rokosz milczał, bardzo niepokoił się o przyszły los członków wyprawy Michała Potylicza. Zdawał sobie bowiem sprawę, że Hiszpanie posiadają przewagę liczebną, a przede wszystkim będą mogli z zaskoczenia uderzyć na niespodziewających się takiego obrotu sprawy Polaków. Liczył jednak, że polska wyprawa oddaliła się znacznie od wybrzeża w głąb lądu i Hiszpanom nie uda się ich tak łatwo odnaleźć. Szkoda, że nie mógł ich ostrzec, ale postanowił jednak spróbować ucieczki. Było to jednak zadanie niezwykle trudne, był bowiem zawsze mocno związany, stale pilnowany przez Hiszpanów, a dodatkowo Madeiros nie odstępował go nawet na krok.

Bakuleros po sponiewieraniu więźnia napotkał medyka...

- Faracini! Co mi wczoraj dałeś za miksturę?
- A co? Nie pomogło?
- Pomogło, pomogło... Ale co przeżyłem to przeżyłem!
- Nie mówiłem, że będzie łatwo...

wtorek, 26 marca 2013

Epopeja polsko-indiańska (25)

Polska, Gdańsk.

W dalszym ciągu Doniecki i jego ludzie oczekiwali na przybycie z Nowego Świata statku pod dowództwem kapitana Wilhelma Rokosza. Statek mógł przypłynąć do gdańskiego portu już niedługo, oczywiście przy sprzyjających wiatrach. Doniecki oczywiście nie mógł wiedzieć, że "Władysław Jagiełło" został przejęty przez Hiszpanów i cumował na Kubie.

- Sprowadzić rycerza Krzysztofa! - rozkazał dowódca II wyprawy.

Po niedługim czasie wezwany zjawił się...

- Rycerzu! Weźmiesz czterech ludzi i pojedziesz do Przejazdowa wypełnić bardzo ważną misję.
- Jaką misję?
- Wszystkiego dowiesz się na miejscu od pana Podhorodeckiego. Żeby zmylić pruskich szpiegów oddalicie się z karczmy pieszo, pojedynczo. Przy klasztorze Franciszkanów będzie czekał woźnica Henryk, który dowiezie was na miejsce.
- Kogo mam wziąć?
- Obojętnie. Na kogo natrafisz tego weźmiesz. Ruszajcie natychmiast!

Niespełna dwa kwadranse później rycerz Krzysztof opuścił karczmę, następnie - w odstępach pięciominutowych - w jego ślady poszli: Piotr Laszlo Tekieli, Anglik Martin Swayze oraz Kozacy Pastuszenko i Czarnienko. Sytuację obserwował inny Kozak Jakubiczenko, który nie namyślając się wiele ruszył za nimi.

- Nie idź za mną! - warknął Czarnienko.
- Czemu?
- Nie mogę ci powiedzieć...
- To zróbmy tak, ty idź, a ja pójdę za tobą niby przypadkiem...
- Nie żartuj! Zawróć!
- Nie.
- No dobra, to chodź.

Po jakimś czasie wszyscy znaleźli się w okolicach klasztoru.

- No i gdzie ten woźnica do diabła? - denerwował się Pastuszenko.
- Doniecki wyraźnie powiedział, że tu ma czekać - wyjaśniał rycerz Krzysztof - Może coś go zatrzymało? A ty Jakubiczenko co tutaj robisz?
- Jak to co? Jadę z wami!
- Nie możesz. Doniecki wybrał naszą piątkę!
- Nic się nie stanie jak pojedziemy w szóstkę...
- Rozkaz był, że w piątkę! To niesubordynacja!
- Nie dramatyzuj. Jeden w tę czy w tamtą nie robi różnicy. Im nas więcej tym lepiej, raźniej będzie.
- Za dużo miejsca zajmiesz w powozie - wtrącił się ze śmiechem Czarnienko chcąc uspokoić atmosferę.
- Wracaj do karczmy! - wrzasnął rycerz.
- Nie!
- No dobrze - powiedział już spokojniej rycerz - Nie zamierzam się z tobą kłócić, ale po powrocie zgłoszę ten fakt Donieckiemu.
- Nie musisz zgłaszać, sam mu to powiem - odparł Jakubiczenko.

Rozmowę przerwał odgłos zbliżającego się powozu...

- Witam Waszmościów. Jestem woźnica Henryk.
- Spóźniłeś się prawie godzinę! - zagadnął Tekieli.
- Wybaczcie wielmożni panowie, ale taka była sytuacja na drodze...
- Że co? Kręcisz coś, ale nieważne, wsiadajmy i w drogę! - zawołał Tekieli.

Woźnica Henryk ruszył wolno, zbyt wolno, więc trudno się dziwić, że po upływie pół godziny pasażerowie zaczęli się niecierpliwić...

- Wolniej się nie da? - zawołał z przekąsem Pastuszenko.
- Konie zdrożone panie...
- Nie wyglądają na zdrożone! Łżesz! - krzyknął Jakubiczenko - Popędź je lepiej, bo za tydzień na miejsce nie dojedziemy!

Woźnica Henryk mruknął coś pod nosem, ale nieco przyśpieszył, jednak po kwadransie prędkość jazdy wróciła do stanu pierwotnego...

- Przyśpiesz woźnico! - zawołał Jakubiczenko.
- Konie zdrożone panie...
- Ja szybciej szedłbym niż te twoje konie! Przyśpiesz, bo cię oćwiczę!

Woźnica ze strachu przyśpieszył, ale po pewnym czasie sytuacja powtórzyła się...

- Co znowu? - zawołał wyraźnie już zdenerwowany Jakubiczenko - Przyśpiesz! Jak znowu zwolnisz to inaczej pogadamy!

Woźnica przyśpieszył, ale dla dodania sobie animuszu zaczął śpiewać...

- To jest jeszcze gorsze niż ta wolna jazda - stwierdził Swayze.
- Zamilcz chłopie! - krzyknął Tekieli - Bo uszy pękają!

Woźnica zamilkł, a po pewnym czasie prędkość jazdy zmalała jeszcze bardziej niż początkowo...

- Dosyć! - ryknął Jakubiczenko i zeskoczył z wozu, po czym zatrzymał konie - Złaź z kozła!
- Nie!
- Złaź, bo cię zrzucę!
- Nie!

Jakubiczenko nie wytrzymał, chwycił woźnicę oburącz i wytargał z kozła.

- Co robicie panie?
- Nie nadajesz się na woźnicę, sam będę powoził!
- To mój powóz!
- Oddamy ci go po powrocie.
- Jak tylko dotrę do Gdańska natychmiast zgłoszę kradzież i pobicie...
- Kradzież? Pobicie? Dobrze, skoro sobie tego życzysz!

Jakubiczenko chwycił bat i zaczął nim okładać woźnicę, który zrozumiał, że to nie przelewki i zaczął uciekać w las. Kozak gonił go przez chwilę cały czas okładając batem, aż wreszcie dał sobie spokój i wrócił do powozu.

- Ci chłopi! Coraz bardziej zuchwali się robią!
- Takiego cię jeszcze nie znałem, ha ha ha - śmiał się Czarnienko.

Jakubiczenko zastąpił woźnicę na koźle i już bez żadnych przeszkód popędzili do Przejazdowa.

- Przybyli ludzie od Donieckiego!
- Wprowadzić! - rozkazał Podhorodecki.

Chwilę później cała szóstka weszła do dworku...

- Witam, witam. Pewnie zdrożeni jesteście, wieczerza gotowa, potem porozmawiamy.

Po spożyciu sutej wieczerzy Podhorodecki zaprosił gości do osobnej izby...

- Mam ważne listy od magnatów dla pana Donieckiego. Na drogach niebezpiecznie ostatnio, pełno zbójów jakowyś, poza tym wszędzie czają się pruscy szpiedzy. Dlatego właśnie Doniecki wysłał was po te listy by bezpiecznie do niego dotarły. Przenocujecie w dworku, a rano wrócicie do Gdańska. Konno. A tak przy okazji gdzie się podział woźnica Henryk?
- Yyyy...
- Rozumiem, że nie wytrzymaliście jego "szaleńczej" jazdy, ha ha ha. Skąd ja to znam...
- Kto go zrobił woźnicą? - wypalił Czarnienko.
- To długa historia - odparł na to Podhorodecki - Mam słabość do tego chłopa, a właściwie do jego zmarłego stryja, który mi kiedyś życie uratował. A Henryk? Do roboty w polu nie nadaje się, rzemieślnik też z niego żaden - dwie lewe ręce, uparł się, że chce być woźnicą. Ze względu na pamięć jego stryja zgodziłem się... Aha, teraz z innej beczki. Czy mogę was prosić, żebyście przy okazji odwieźli do Gdańska pewną szlachciankę? Nazywa się Andżelika Koszyńska, to krewna Donieckiego i koniecznie chciała się z nim pożegnać przed wypłynięciem...
- Oczywiście, to będzie dla nas zaszczyt - odpowiedział rycerz Krzysztof.

Następnego dnia rano cała szóstka w towarzystwie szlachcianki wyruszyła w drogę i już bez większych przygód dotarła do Gdańska.

piątek, 22 marca 2013

Anglicy i Barcelona górą

Przeprowadziłem analizę osiągnięć klubowych w rozgrywkach Ligi Mistrzów i Ligi Europejskiej za okres pięciu ostatnich sezonów (2007/2008 - 2011/2012). Po sezonie 2008/2009 Liga Europejska zastąpiła Puchar UEFA. Rozgrywki Ligi Mistrzów są bardziej elitarne, z kolei Liga Europejska jest traktowana nieco po macoszemu, zwłaszcza przez kluby z najsilniejszych lig - nie można więc traktować obu rozgrywek w ten sam sposób... Najlepiej wypadła Anglia - jako kraj, a Barcelona - jako klub. Przez okres pięciu sezonów nigdzie nie można znaleźć śladu polskich drużyn, co tylko świadczy o naszym miejscu w Europie.

Punktacja za wyniki w Lidze Mistrzów:

Zdobywca Pucharu - 4 pkt
Finalista - 3 pkt
Półfinalista - 2 pkt
Ćwierfinalista - 1 pkt

(punkty nie sumują się)

Punktacja za wyniki w Lidze Europejskiej (wcześniej Puchar UEFA):

Zdobywca Pucharu - 2 pkt
Finalista - 1,5 pkt
Półfinalista - 1 pkt
Ćwierfinalista - 0,5 pkt

(punkty nie sumują się)

I. Liga Mistrzów

a) Klasyfikacja krajowa

1. Anglia - 29 pkt
2. Hiszpania - 19
3. Niemcy - 10
4. Włochy - 7
5. Francja - 4
6. Portugalia - 2
7-10. Cypr, Rosja, Turcja i Ukraina - po 1

b) Klasyfikacja klubowa

1. Barcelona - 14 pkt
2. Manchester Utd - 11
3. Chelsea - 10
4. Bayern - 7
5. Inter - 5
6-7. Arsenal, Real - po 4
8-9. Liverpool, Schalke - po 3
10. Lyon - 2
11-22. APOEL, Benfica, Bordeaux, CSKA M., Fenerbahce, Marsylia, Milan, Porto, Roma, Szachtar, Tottenham, Villareal - po 1

II. Liga Europejska (Puchar UEFA)

a) Klasyfikacja krajowa

1. Hiszpania - 8,5 pkt
2-3. Niemcy, Portugalia - po 6,5
4-5. Anglia, Ukraina - po 3,5
6. Rosja - 2,5
7. Holandia - 2
8-9. Szkocja, Włochy - po 1,5
10. Francja - 1
11. Belgia - 0,5

b) Klasyfikacja klubowa

1. Atletico - 4 pkt
2-5. HSV, Porto, Szachtar i Zenit - po 2
6-15. Benfica, Bilbao, Braga, Dynamo K., Fulham, Glasgow Rangers, Sporting, Valencia, Werder - po 1,5
16-21. Bayern, Fiorentina, PSV, Liverpool, Manchestet City, Villareal - po 1
22-32. Alkmaar, Bayer L., Getafe, Hannover, Marsylia, PSG, Schalke, Standard L., Twente, Udinese, Wolfsburg - po 0,5

III. Liga Mistrzów + Liga Europejska (Puchar UEFA)

a) Klasyfikacja krajowa

1. Anglia - 32,5 pkt
2. Hiszpania - 27,5
3. Niemcy - 16,5
4-5. Portugalia, Włochy - po 8,5
6. Francja - 5
7. Ukraina - 4,5
8. Rosja - 3,5
9. Holandia - 2
10. Szkocja -1,5
11-12. Cypr, Turcja - po 1
13. Belgia - 0,5

b) Klasyfikacja klubowa (czołówka)

1. Barcelona - 14
2. Manchester Utd - 11
3. Chelsea - 10
4. Bayern - 8
5. Inter - 5
6-9. Arsenal, Atletico, Liverpool, Real - po 4
10. Schalke - 3,5

IV. Liczba klubów w europejskich pucharach w rozbiciu na kraje:
(kluby musiały dotrzeć minimum do ćwierfinału)

1-3. Anglia, Hiszpania, Niemcy - po 7
4. Włochy - 5
5-6. Francja, Portugalia - po 4
7-8. Holandia, Rosja - po 3
9. Ukraina - 2
10-13. Belgia, Cypr, Szkocja, Turcja - po 1

Gołym okiem widać, że rozgrywki Ligi Europejskiej są mniej prestiżowe. To taki ubogi krewny Ligi Mistrzów. Dla wielkich klubów z najsilniejszych lig brak udziału w LM jest traktowane jako bolesna porażka, a udział w LE nie jest w stanie tego zrekomensować w odpowiednim stopniu. Często większy nacisk jest kładziony na mecze ligowe niż te w LE. Najlepszym przykładem lekceważenia LE są kluby angielskie, które zdobyły w tych rozgrywkach tylko 3,5 punktu... Liga Europejska daje więc szansę na zaistnienie klubom ze słabszych państw, bądź niżej notowanym zespołom z najsilniejszych lig. W ostatnich pięciu latach LE wygrywali: Atletico Madryt (dwukrotnie), Fc Porto, Szachtar Donieck i Zenit Petersburg. Tylko drużyny: Porto i Szachtar pokazały się w tym czasie także w LM (minimum 1/4 finału), ale ich przygoda w silniejszych rozgrywkach zakończyła się w ćwierfinałach... Żal człowieka bierze, że polskich ekip trudno szukać nawet w tym słabszym pucharze... Polskie drużyny potrafiły dotrzeć jedynie do 1/16 finału...







Wasz El Profesore





niedziela, 17 marca 2013

Epopeja polsko-indiańska (1-24)

1) Pod koniec kwietnia 1525 roku. Niedawno Albrecht Hohenzollern uznał się lennikiem Polski…

Kilku magnatów cierpliwie oczekiwało na audiencję u króla. Zygmunt Stary nie śpieszył się jednak z ich przyjęciem, nie miał zupełnie pojęcia o czym chcą z nim rozmawiać, ale spodziewał się jakichś nowych żądań… Po godzinie oczekiwania magnaci zostali zawiadomieni, że król oczekuje na nich w sali tronowej.

- Słucham… Co was do mnie sprowadza? – zapytał Zygmunt.
- Wasza Wysokość – rozpoczął jeden z magnatów – Niedawno pomyślnie zakończyliśmy wojnę z Zakonem… Teraz potrzeba nam nowych wyzwań…
- Nowych wyzwań? – zdziwił się król – Chcecie nowej wojny? Z kim?
- Tego nie chcemy… – odpowiedział ten sam magnat, którego widocznie pozostali upoważnili do prowadzenia rozmowy – Chcemy złota!
Król zaczął się śmiać…
- U mnie skarbiec niemal pusty…
Magnaci zaczęli się także śmiać…
- Nie o Twój Wasza Wysokość skarbiec nam chodzi – tłumaczył magnat – Chodzi nam o złoto  w Nowym Świecie. O to samo co je Hiszpanie zdobywają… (cztery lata wcześniej wojska hiszpańskie pod dowództwem Hernána Cortésa de Monroy Pizarro Altamirano zdobyli azteckie Tenochtitlon i wieść o tym dotarła także do Polski).
- Nie rozumiem… Chcecie rozpocząć wojnę z Hiszpanią?
- Nie, nie! – zawołali magnaci.
- No to mówcie dokładnie o co wam chodzi – uśmiechnął się król, po czym dodał – i po kolei.
- Chcemy zorganizować wyprawę do Nowego Świata…
- Za co? Skarbiec niemal pusty…
- Wiemy to królu. My sfinansujemy wyprawę.
- To szaleństwo! – zawołał król – Hiszpanie są potęgą morską! Nie możemy się z nimi równać w tym zakresie!
- Królu! Zorganizujemy tę wyprawę. Sfinansujemy zakup odpowiedniego statku. Jeśli się uda zdobędziemy złoto i kolonie, jeśli jednak nie powiedzie się wtedy Polska nigdy nie przyzna się do tego… Nasza dyplomacja wyda komunikat, że Rzeczpospolita nie ma z tym faktem nic wspólnego…
- Sam nie wiem… – odrzekł zatroskany Zygmunt, po czym zapytał chytrze – A jakie wy będziecie mieć z tego korzyści?
- Tytuły w przyszłych koloniach oraz udział w zdobytym złocie i innych korzyściach związanych z posiadaniem kolonii…
- No, no, wiedziałem, że nie robicie tego bezinteresownie – zaśmiał się król – Nieoficjalnie zgadzam się…

Rozpoczęły się targi. Ostatecznie stanęło na tym, że najważniejszy magnat – zarazem pomysłodawca całego przedsięwzięcia – miał otrzymać tytuł wicekróla przyszłych kolonii. Pozostali dwaj mieli zostać książętami. Magnaci zobowiązali się zakupić odpowiedni statek, wyposażyć go i zwerbować załogę. Ustalono, że połowa złota i w ogóle połowa dochodów z przyszłych kolonii miała trafiać do skarbca Rzeczpospolitej. W przypadku powodzenia wyprawy król zobowiązał się do militarnego wsparcia nowopowstałych kolonii.

Na czele wyprawy stanął tajemniczy awanturnik Michał Potylicz, bo uznano, że ktoś taki będzie akurat najodpowiedniejszy. Był to zaufany jednego z magnatów, wprawiony między innymi w zdobywaniu głosów na sejmikach dla swojego protektora, a także w licznych rozbojach, za wiedzą i zgodą swojego przełożonego. Zwerbowano także sporą grupę szlachty, głównie ubogiej, bez majątków, która w wyprawie wietrzyła przygodę, ale też, a może i przede wszystkim zysk. Do tego doszedł oddział Tatarów pod wodzą Ogribeja. Duchowieństwo wysłało księdza Józefa Poniedzielskiego, który poza opieką duchową nad członkami wyprawy miał szerzyć chrześcijaństwo wśród miejscowej ludności. Król chciał mieć także swoich ludzi w ekipie, więc wysłał Włocha Luigiego Tefaniego, na którego lojalność mógł liczyć całkowicie oraz młodego, ale niezwykle mu oddanego szlachcica Kazimierza Barowskiego. Do tego grona dołączono różnego rodzaju rzemieślników, takich jak cieśle, płatnerz i kowal.

Wszystko było już dopięte na ostatni guzik, brakowało jeszcze tylko statku. Wstępnie miał być gotowy na październik, ale przedstawiciele stoczni w Niderlandach obiecali, że postarają się dostarczyć statek do Gdańska pod koniec września. Załoga już czekała.

2) Ostatniego dnia września statek w końcu zakotwiczył w Gdańsku. Był to smukły trzymasztowy galeon, gdańszczanie nie mogli oderwać od niego oczu. Załoga i członkowie wyprawy zaczęli ładować wyposażenie. Galeon został wyposażony w 20 lekkich dział i 5 dział ciężkich (18 funtowych). Nie było to oszałamiające uzbrojenie w porównaniu do statków hiszpańskich, ale z uwagi na ilość ludzi i sprzętu, który zamierzano zabrać musiał być wystarczający. Problemy i tak wynikły, najbardziej z końmi, statek nie był w stanie wziąć ich wszystkich. Najbardziej awanturowali się Tatarzy, bowiem Tatar bez konia był jak młotek bez rączki… W końcu stanęło na tym, że ludzie Ogribeja mogli wziąć tylko 10 koni… Wszyscy czekali na króla Zygmunta, który miał przybyć do Gdańska 1 października i uroczyście nadać nazwę nowemu statkowi. W ten sam dzień statek miał odpłynąć…

Król przybył do Gdańska w tajemnicy, nie chciano przecież, żeby świat dowiedział się za wcześnie o polskich planach podboju części Nowego Świata. Uroczystości nadania nowej nazwy zostały więc z tego powodu maksymalnie skrócone. Statek nazwano: „Władysław Jagiełło”. Niezbyt oryginalnie, ale Zygmunt chciał w ten sposób uczcić imię swojego słynnego dziadka. „Władysław Jagiełło” zaraz po tym odpłynął, a król czym prędzej powrócił do Krakowa…

Przez pierwsze trzy tygodnie żeglugi nie działo się nic ciekawego, wszystko szło planowo. Jednak w 24 dniu rozpętało się prawdziwe piekło, wiatr wiał z nieopisaną prędkością. Wszyscy, poza doświadczoną załogą, byli bardzo spanikowani i skryli się pod pokładem. Różne były metody „przetrwania” sztormu… Jedni gorliwie modlili się, drudzy pili na umór, a Tatarzy nerwowo łuszczyli słonecznik… Rano, 25 dnia żeglugi, wszystko ucichło… Kolejne dni minęły spokojnie, aż do 62 dnia… Marynarz z bocianiego gniazda wypatrzył bowiem inny statek… A właściwie dwa statki, bo zaraz potem ukazał się drugi… Były to hiszpańskie galeony…

Kapitan „Władysława Jagiełły” Wilhelm Rokosz wydał rozkaz zmiany kursu by polski statek nie zbliżał się ku hiszpańskim, następnie czym prędzej pośpieszył zawiadomić dowódcę wyprawy Michała Potylicza…
- Panie Michale – rozpoczął Rokosz wyraźnie zdenerwowany – Hiszpańskie okręty w pobliżu…
- No i? – spokojnie zapytał Potylicz
- Nie mamy szans z nimi walczyć – odpowiedział kapitan – Mają przewagę w liczbie dział, no i są to dwa statki, a nigdy nie wiadomo, czy w pobliżu nie ma ich więcej…
- No to unikajmy walki, spróbujmy ich ominąć – sugerował Potylicz.
- Też tak uważam.
- No to sprawa załatwiona.

Tymczasem Hiszpanie także dostrzegli polski okręt…

- Obcy statek na horyzoncie – doniesiono admirałowi Diego Colonowi – Atakować?
- Obserwować… – odrzekł admirał.

Admirał Diego Colon był starszym synem Krzysztofa Kolumba, odkrywcy Ameryki. Wracał właśnie do Hiszpanii w sile dwóch statków wyładowanych złotem i srebrem zdobytym w Nowym Świecie…

- Obcy statek sam schodzi nam z drogi, wyraźnie unika walki admirale…
- To i dobrze, nie możemy ryzykować walki ze względu na cenny ładunek – odparł Colon – ale swoją drogą ciekawy jestem czyj był ten statek… Bandery żadnej nie mieli… Pewnie Portugalczycy… Chociaż może i Anglicy…

Na polskim statku…

- Panie Michale – rozpoczął kapitan Rokosz – mieliśmy szczęście! Hiszpanie popłynęli dalej…
- Może nas nie zauważyli? – zastanawiał się Potylicz.
- Wątpię… – odparł kapitan – To stare wygi morskie… Zastanawiam się czemu nas nie zaczepili…
- To proste kapitanie – zaśmiał się awanturnik – złoto pewnie wieźli do Hiszpanii i nie byli zainteresowani walką z nami.
- Może…

10 dni później nie było już tak dobrze… Od świtu polski okręt zmuszony był uciekać przed trzema hiszpańskimi okrętami wojennymi… Stało się tak, bowiem Polacy zbyt blisko podpłynęli w pobliże Kuby, na której bazę mieli Hiszpanie… Polski statek dostrzeżono z lądu i uznając go za piracki szybko wysłano w pościg trzy galeony… Trzy dni trwał pościg, Hiszpanie nie zamierzali bowiem odpuszczać… Na ratunek Polakom przyszła pogoda, rozpętała się bowiem straszna burza karaibska… Hiszpanie zawrócili, a Polacy? Nie wiedzieli, gdzie się znajdują… Bali się znowu zadzierać z agresorami z Kuby, w końcu po 78 dniach żeglugi po raz pierwszy ujrzano wreszcie ląd… To znaczy po raz drugi, bo pierwszym lądem jaki zobaczono po opuszczeniu Polski była Kuba…

- Co robimy Panie Michale? – spytał kapitan Rokosz
- Jak to co? – odparł Potylicz – Schodzimy na ląd…
- Wszyscy? – zdziwił się Rokosz – Może najpierw sprawdzić czy nie czają się tam Hiszpanie lub dzicy?
- Dobry pomysł – zauważył dowódca wyprawy.

Spuszczono na wodę jedną łódź, a w niej trzech Tatarów i młodego szlachcica Jana Podkańskiego. Mieli rozejrzeć się w okolicy i po kilku godzinach dać znać czy wszystko w porządku…

Po upływie ustalonego czasu Tatarzy dali znać, że na nic złego w okolicy nie natrafili… Potylicz dał rozkaz rozładunku… Późnym wieczorem wszyscy członkowie wyprawy wraz z ekwipunkiem znaleźli się na brzegu…

- No cóż kapitanie – powiedział na koniec Potylicz do Rokosza – Powodzenia w drodze powrotnej i do zobaczenia w tym samym miejscu za pół roku.
- To ja wam życzę powodzenia Panie Michale – odparł kapitan.

Już wcześniej uzgodniono, że po wylądowaniu w Nowym Świecie członkowie wyprawy początkowo będą skazani tylko na siebie… Za kolejne pół roku miała przybyć z Rzeczpospolitej kolejna grupa, żeby wzmocnić siły polskie w Nowym Świecie… Jeżeli wszystko przez ten czas szło by dobrze Polska zakupiłaby kolejne statki i ruszyła już bardziej masowo na podbój Nowego Świata…

3) Po znalezieniu się na brzegu dowódca wyprawy Michał Potylicz rozkazał założyć tymczasowy obóz.

Po kolacji do Potylicza podeszli ksiądz Józef Poniedzielski i Włoch Luigi Tefani.

- Jaki masz plan Panie Michale? – zapytał wprost Poniedzielski.
- Wyspać się porządnie – odpowiedział ze śmiechem Potylicz.
- No tak… – uśmiechnął się ksiądz – ale co dalej?

Potylicz nie był osobą zbyt rozmowną, poza tym trzymał dystans w stosunku do osoby duchownej.

- Wy także księżę wyśpijcie się dobrze – nakazał – jutro przed nami długa droga…

Poniedzielski i Tefani zorientowali się, że dzisiejszego wieczora niezbyt wiele się dowiedzą, więc pożegnali się i odeszli.

- Strasznie tajemniczy ten Potylicz – rzekł duchowny do Tefaniego.
- Nawet za bardzo – odparł Włoch.

Potylicz nie miał jeszcze opracowanego planu, wiedział jednak, że nie może założyć stałego obozu zbyt blisko wybrzeża, bo skoro Hiszpanie ścigali ich tak daleko, to w każdej chwili mogą zjawić się i w tej okolicy. A póki co w otwartej walce, dysponując tak nikłymi siłami, nie mieliby żadnych szans. Postanowił zapuścić się bardziej w głąb lądu, gdzie dokładnie tego jeszcze sam nie potrafił przewidzieć.

Następnego dnia rano Potylicz zarządził marsz w głąb lądu…

- Ruszamy w nieznane Panie Luigi – powiedział ksiądz Poniedzielski.
- Moja ciekawość – odparł Tefani ze śmiechem – jest większa od strachu jaki mnie ogarnia na samą myśl o tym.

Ruszyli zwartą kolumną, z przodu, z boków oraz z tyłu jechali Tatarzy – jako zwiadowcy i wartownicy zarazem. Cały dzień marszu nie przyniósł większych przygód, nie licząc interesujących, jakże odmiennych od rodzimych, krajobrazów. W oczy rzucała się mnogość różnego rodzaju zwierzyny.

- Jedno jest pewne – powiedział Tadeusz Sznurowski do Kazimierza Barowskiego – głodu nie zaznamy…

Sznurowski był ubogim szlachcicem z Małopolski, który w wyprawie widział szansę na odmianę swojego losu… Jedna nieduża wioska pod Chrzanowem musiała wystarczyć do utrzymania jego oraz czterech braci z rodzinami. Sznurowski był wysokim, czterdziestoletnim mężczyzną z oryginalnym poczuciem humoru, które już wszyscy towarzysze wyprawy zdążyli poznać i w zdecydowanej większości polubić.

- Zgadza się Panie Tadeuszu – potwierdził ze śmiechem Barowski – brzuchy pełne mieć będziemy, a z resztą sobie poradzimy.
- Nie wiem – kontynuował rozmowę Sznurowski – czy też masz takie wrażenie mój młody przyjacielu, ale ja od początku czuję na sobie czyjść wzrok…
- Zdaje się wam – odpowiedział młody szlachcic – pewnie przez to, że tutaj wszystko inne, nowe…

Po czym sam popatrzył w okoliczne zarośla i poczuł się dziwnie nieswojo, ale nie chciał dać tego po sobie poznać.

- Obyś miał rację przyjacielu – mruczał Sznurowski – obyś miał rację…

Wieczorem rozbito obóz niedaleko małej rzeczki. U Potylicza zameldował się dowódca Tatarów Ogribej.

- Moi ludzie – rozpoczął nieśmiało – widzieli obcych…
- Hiszpanie? Inni jacyś? – zainteresował się żywo Potylicz – Ilu ich jest? Jak wyglądali?
- Nie, nie Hiszpanie… – kontynuował Tatar – wyglądali dziwnie, nigdy takich nie widzieliśmy dotąd… To chyba Indianie będą… Unikają kontaktu, kryją się po krzakach. Są pieszo. Moi ludzie udają, że ich nie zauważają… Co mamy robić?
- Póki co obserwujcie – odparł po chwili namysłu Potylicz – Postarajcie się ich dokładnie policzyć. Jakie mają uzbrojenie?
- Łuki i włócznie.
- Obserwujcie i bądźcie w gotowości. W przypadku ataku z ich strony postarajcie się złapać jednego żywcem.

Następnego dnia kontynuowano marsz w głąb lądu. Obyło się bez przygód, nie licząc spotkania bizonów, które uznano za trochę inne żubry. Wieczorem Ogribej ponownie przyszedł do Potylicza.

- Nadal są w pobliżu – rozpoczął – jest ich czterech.
- Trzeba to będzie jakoś rozwiązać – odpowiedział dowódca – Wyślij kilku swoich ludzi dalej, tak żeby odnaleźli ich siedziby… gdzieś chyba muszą mieszkać… Musimy wiedzieć z jaką ich liczbą możemy mieć do czynienia. Niedługo będziemy musieli rozbić stały obóz…
- Muszę Cię jeszcze o coś prosić Panie – wtrącił nagle Tatar.
- Śmiało Ogribeju… – zachęcił go Potylicz.
- Nigdy się nie żalę… – kontynuował – ale chciałbym, żeby Panowie Szlachta też trochę się włączyli… Moich ludzi jest dwudziestu, cały czas jesteśmy na zwiadach, pilnujemy przemarszu, a w nocy trzymamy wartę…
- W porządku, zrozumiałem, masz zupełną rację. Dzisiejszej nocy dostaniecie wsparcie ze strony szlachty.

I jak powiedział tak zrobił. Wartę nocną od tej pory miało pełnić dwóch Tatarów i dwóch Polaków. Na ochotnika zgłosili się Sznurowski i Barowski.

- Noc szybko minie Kazimierzu – pocieszał Barowskiego – a jutro to my będziemy słodko spać.

Barowskiemu faktycznie nocne czuwanie mijało bardzo szybko, bowiem Sznurowski ciekawie opowiadał. Godzinę przed świtem gawędziarz przerwał interesującą historię, ale nie zmieniając tonacji mówił do towarzysza…

- W krzakach naprzeciwko coś siedzi i z całą pewnością nie jest to zwierzę. Położę się powoli, następnie ty zaczniesz mówić, ale spokojnie i obojętnie co, bylebyś nie przerywał. Ja zaś powoli oddalę się i z drugiej strony podczołgam się do tamtych krzaków i to coś dopadnę.

Barowski nie był takim wyśmienitym mówcą jak poprzednik, więc niewiele się zastanawiając zaczął głośno się modlić. Słowa modlitwy niespodziewanie obudziły księdza Poniedzielskiego, który wstał i podszedł do młodego szlachcica mówiąc…

- Nie lękaj się synu! To pewnie ze strachu przed nieznanym, z tęsknoty za domem, rodziną, ojczyzną… Pojutrze niedziela, odprawię mszę świętą, spowiedzi udzielę… Wiedz, że zawsze możesz do mnie przyjść, a ja cię wysłucham…

Barowski trochę stremowany, ale wiedząc, że Sznurowski czołga się w stronę krzaków, nie przerywał tej głośnej modlitwy. Nagle podniosła się kolejna postać i podeszła do Barowskiego. Był to szlachcic z Mazowsza Rafał Kobyłecki.

- Twoja gorliwa modlitwa niewątpliwie mnie wzruszyła, ale czy mógłbyś tak się nie drzeć w środku nocy do stu piorunów? Spać się nie da, bo te twoje biadolenie zmarłego by ze snu wiecznego obudziło! Jutro ja mam wartę z Panem Pachockim, więc dzisiaj chciałbym pospać jeszcze trochę…

Kobyłecki mówiłby jeszcze pewnie długo w tym zacietrzewieniu, gdy nagle coś zatrzepotało w krzakach, a głośny krzyk Sznurowskiego obudził cały obóz.

- Mam cię gagatku jeden!

W mgnieniu oka w stronę krzaków zbiegł się niemal cały obóz. Potylicz zapytał Sznurowskiego.

- Kogo tam waść ma?

Sznurowski wynurzył się z krzaków ciągnąc za sobą tajemniczą postać.

- Coś za jeden? – zapytał twardo dowódca, choć nie liczył na żadną odpowiedź ze względu na barierę językową.

Jakież było jego i pozostałych zdziwienie, gdy Indianin odpowiedział łamaną polszczyzną…

- Nazywam się Mieszko Pierwszy!

4) Wszyscy stanęli jak wryci, znajdując się w totalnym szoku, zaniemówili…

Indianin błyskawicznie to wykorzystał i rzucił się do ucieczki. Tylko przytomność Tatarów sprawiła, że nie zdołał zbiec z obozu.

Zrobiło się już całkiem jasno, więc wszyscy ciekawie przyglądali się Indianinowi mówiącemu po polsku…

Po chwili ludzie Ogribeja przywlekli trzech innych Indian. Od razu dało się zauważyć, że jeden z nowozłapanych i ten co się podał za Mieszka I mieli inną karnację skóry i rysy twarzy od pozostałych tubylców.

Potylicz zwrócił się, więc do tego, który był jaśniejszy…

- A ty jak się nazywasz?
- Bolesław Krzywousty…
- No nie … – zaczął się denerwować Potylicz – a ci to pewnie: Władysław Łokietek i Bolesław Chrobry?!!
- Nie. Łokietek i Chrobry zostali w wiosce. Ci nazywają się Orli Nos i Wściekły Wilk…
- Kim wy do stu piorunów jesteście?! – wykrzyknął zdenerwowany Potylicz – Skąd znacie nasz język?!
- My Polomancze… A waszego języka nauczył nas nasz ojciec Jan Pratelicki…
- Rozumie ksiądz coś z tego? – zapytał duchownego dowódca.
- Nie wszystko – odparł Poniedzielski – Ale wychodzi na to, że ci dwaj jaśniejsi to synowie jakiegoś naszego rodaka… Niesamowite!

Nagle z innych zarośli wyszedł starszy mężczyzna…
- Witajcie Waszmoście! Panowie rodacy! Nazywam się Jan Pratelicki, zaraz wszystko wam wyjaśnię…
- Musicie! Panie Pratelicki – odpowiedział dowódca wyprawy – boście nieźle namieszali… Zapraszam do ogniska…

Gdy wszyscy zajęli miejsca wokół ogniska Pratelicki zaczął opowieść…

- Wypłynąłem z kraju, właściwie to z Niemiec, w październiku roku 1490… Zmusiło mnie do tego życie, mieszkałem z rodzicami w Podhajczanach na Ukrainie, ale gdy jeszcze nie ukończyłem 15 lat ojciec zginął w tajemniczych okolicznościach… Rok później zmarła matka, majątek zagarnął, podobno z tytułu długu, niejaki Stobecki. Podejrzewam, że to wszystko było ukartowane, szyte grubymi nićmi, ale ja – 16 letni sierota, pozbawiony wsparcia rodziny i kogokolwiek, nie miałem żadnych szans w dochodzeniu swych praw. Stobecki przygarnął mnie, żeby „okolica” widziała jaki to on opiekuńczy, że zajął się sierotą… Uciekłem po tygodniu. Tułałem się tak przez jakiś czas, aż w końcu trafiłem do państwa Stebleckich pod Zamościem. Początkowo pracowałem jako stajenny, z czasem awansowałem na kogoś w rodzaju doradcy pana domu. Stebleccy bardzo mnie polubili, zresztą z wzajemnością, pewnie wpływ na to miał, że nie mogli mieć własnych dzieci. Pan Zygmunt i Pani Marta, z pochodzenia Niemka, mieli rodzinę w Hamburgu, którą pewnego razu postanowili odwiedzić i zaproponowali mi, żebym także ja z nimi pojechał. W Hamburgu poznałem Helmutha z którym bardzo szybko zaprzyjaźniłem się. Niemiec był starszy ode mnie o 2 lata, wciągnął mnie w swoje towarzystwo. Najlepszym jego przyjacielem był Jurgen Fernando, syn Niemca i Portugalki. Fernando, bo tak wolał by go nazywać był zapalonym żeglarzem i szybko zaraził przyjaciół swoją pasją. Marzeniem portugalskiego Niemca były dalekie morskie wyprawy, ale do tej pory tylko dwukrotnie wybrał się do Francji i Anglii… Marzył o swoim własnym statku… Cała nasza trójka kochała się w tej samej dziewczynie Sylwii, która była niezwykle urodziwą i sympatyczną blondynką. Sylwia czasami również brała udział w naszych małych wyprawach łodzią i z ciekawością przysłuchiwała się marzeniom Fernando, który chciał być dowódcą statku płynącego ku dalekim krajom… Akurat modne stało się poszukiwanie nowej drogi do Indii… Fernando był okrutnie zazdrosny o Sylwię i gdy tylko któryś z nas prawił jej komplementy lub coś w podobie patrzył na adoratora z wściekłością, ale tylko na tym się kończyło… do czasu jednak, ale o tym później… Pewnego dnia Fernando zaproponował nam, żebyśmy porwali karakę – trzymasztowy żaglowiec – która stała w porcie niemal niepilnowana i ruszyli w nieznane… Rozwijał przed nami wspaniałe wizje i że on wie, jak najszybciej dopłynąć do Indii, a wtedy spadłaby na nas wszystkich wielka sława i fortuna… My nie byliśmy tak optymistycznie nastawieni jak on, ale był niezrównanym mówcą i tak długo nas przekonywał, że w końcu ulegliśmy… Organizator wyprawy pomyślał o wszystkim, zwerbował także Kozaka Jurka, który był woźnicą u Stebleckich oraz dwóch swoich znajomych, którzy już kiedyś byli na pełnym morzu. Późnym wieczorem nasza szóstka była już na pokładzie. Fernando o wszystkim pomyślał, ale najbardziej ucieszył się, że na karace zgromadzone były duże ilości prowiantu, widocznie niedługo jednostka miała wypłynąć w dalszy kurs… Fernando, w związku z tym, zarządził natychmiastowe rozpoczęcie żeglugi…
- Miałem pożegnać się ze Stebleckimi – rzuciłem się na niego pretensjami…
- Nie możemy ryzykować Janie… – odpowiedział – każda kolejna chwila może oznaczać wpadkę… nie po to ktoś magazynował takie ilości prowiantu, żeby to się tutaj tak marnowało… Poza tym ktoś mógł nas już zauważyć i w każdej chwili może się tu zjawić straż portowa…
Nie sposób było odmówić racji tym wywodom, ale czułem wielki żal, że nie pożegnałem się ze Stebleckimi… No i z Sylwią, ale tego wolałem już Fernando nie mówić…
Wypłynęliśmy… Fernando obrał kurs na zachód…
- Nie będziemy opływać Afryki, jak to robią Portugalczycy… Popłyniemy na zachód… W końcu dopłyniemy do Indii…
Nie będę opisywał czasu żeglugi, wszystkich sztormów, które przeżyliśmy, powoli traciliśmy nadzieję, że dopłyniemy do jakiegokolwiek lądu… Jedynym pozytywem był fakt, że zapasów żywności mieliśmy jeszcze mnóstwo… W końcu prowiant był przygotowany dla pełnej załogi karaki, a nas było tylko sześciu… Pewnego dnia o świcie jeden ze znajomych Fernando ujrzał ląd… Wywołało to wielkie poruszenie na statku… Wszyscy chcieli zejść na ląd, ale Fernando zakazał mówiąc, że to zbyt niebezpieczne, poza tym ktoś musiał zostać na pokładzie… Ostatecznie wytypował mnie, Helmutha i Jurka… Gdy już byliśmy w łodzi zawołał do nas…
- Zostaniecie już tu na zawsze! A Sylwia będzie moja!
Zrozumieliśmy, że cała ta wyprawa odbyła się głównie z tego powodu, by Fernando mógł się nas pozbyć… Wiedzieliśmy, że był śmiertelnie zazdrosny o Sylwię, ale nie zdawaliśmy sobie sprawy, że mógł się posunąć do takiego czynu…
- On jest szalony – spokojnie skwitował całą sytuację Helmuth – zadać sobie aż tyle trudu, żeby się nas pozbyć… Przecież w Hamburgu mógł wynająć kilku rzezimieszków by nas zatłukli…
Dotarliśmy do brzegu – mniej więcej w tym samym miejscu gdzie i Wy wysiedliście… Uzbrojeni byliśmy w arkebuzy… Dzięki zapobiegliwości Helmutha mieliśmy sporą ilość prochu… Pamiętam, że go ganiłem za to jeszcze na statku…
- Po co mamy to wszystko dźwigać skoro idziemy tylko na zwiad?
- Ja tam wolę wziąć…
Skrócę trochę tę opowieść… Dość szybko natchnęliśmy się na tubylców… Byli przyjaźnie nastawieni… Ponieważ nigdy wcześniej nie widzieli białego człowieka traktowali nas niemal jak Bogów… Można powiedzieć, że sami się nam podporządkowali, uznając nas za swoich przywódców… Zasymilowaliśmy się niezmiernie szybko, zwłaszcza że zdawaliśmy sobie sprawę z tego, że już raczej nigdy nie wrócimy do Europy… Każdy z nas otrzymał po kilka żon – squaw… Wiem, że może was to Panowie zgorszyć, ale nie mogliśmy odmówić miejscowym zwyczajom…

- Czy wiesz Panie Pratelicki… – rozpoczął ksiądz Poniedzielski – żeście odkryli Amerykę rok wcześniej niż Kolumb?
- Wybaczcie duchowna osobo… – odparł Pratelicki – ale nie znam ani Ameryki ani Kolumba…
- Tutaj jest Ameryka – wtrącił Potylicz – a Kolumb został jej odkrywcą w 1492 roku… Powiedzcie lepiej coś więcej o tych miejscowych Indianach… Polomanczach?
- Tutaj jest wiele plemion, szczepów… Nie ma królestw i księstw jak w Europie… My natknęliśmy się na grupę Indian złożoną z Komanczów, Apaczów i Irokezów… Z różnych powodów zostali odrzuceni ze swoich macierzystych plemion… Przez pewien czas żyliśmy zgodnie z Helmuthem i Jurko, ale do czasu… Każdy z nas miał swoje ambicje, więc wkrótce doszło do podziału… Komancze zostali ze mną, Apacze poszli za Helmuthem, Irokezi zaś za Jurko… W ten sposób powstały nowe plemiona: Polomanczów, Germanopaczów i Kozakezów…
- Dlaczego nazywasz swoich synów imionami królów? – przerwał ksiądz Poniedzielski.
- Kto teraz zasiada na polskim tronie? – odpowiedział pytaniem na pytanie Pratelicki
- Zygmunt Stary – odparł Włoch Tefani.
- No to za kilka dni – mówił Pratelicki – na świat przyjdzie Zygmunt Stary!
- Nie możemy do tego dopuścić panie Michale! – zawołał Poniedzielski.
Potylicz udawał, że nie usłyszał, po czym zapytał Pratelickiego…
- Gdzie wasza osada?
- Trzy dni drogi stąd… Zapraszam serdecznie – odpowiedział Pratelicki, po czym sam zapytał – a wy co tutaj robicie waszmoście?
- Pogadamy o tym na spokojnie w osadzie – uchylił się od odpowiedzi Potylicz – Ruszamy!

Kwadrans później wszyscy byli już gotowi do drogi… Prawie wszyscy…
- Co się stało Panie Pachocki? – zapytał zniecierpliwiony Potylicz…
- Nigdzie nie możemy znaleźć Pana Rożnawskiego…
- Przeszukajcie okoliczne zarośla, przecież nie od dziś wiadomo, jak on lubi w nich przesiadywać… Weźcie dwóch Tatarów Ogribeja i poszukajcie go, a my ruszamy bo czasu szkoda…

- Jasiu! Jasiu! – wołał już lekko zdenerwowany Pachocki.
Po jakimś czasie z krzaków wyszedł wyraźnie zaspany Rożnawski…
- Co jest? Pospać trochę nie wolno? O co tyle hałasu?
- Wszyscy już godzinę temu wyruszyli! – wściekał się Pachocki – Czemu tak daleko od obozu się oddalasz?
- Bo stajenny Bąbel – wkurzał się Rożnawski – wszystkie zarośla wokół obozu załatwił!
- Jedziemy! – zawołał Pachocki, który nawet nie zamierzał słuchać tych rewelacji – Musimy teraz ich gonić!

5) Zanim wyprawa pod dowództwem Michała Potylicza dotrze do wioski Polomanczów, wypada czytelnikowi – przynajmniej w najmniejszym skrócie – przedstawić dzieje Komanczów, Apaczów i Irokezów… Trzeba zwrócić uwagę, że akcja powieści dzieje się znacznie wcześniej niż np. książki Karola Maya czy ogólnie znane filmy o Dzikim Zachodzie… Indianie w mojej powieści nie znają jeszcze białego człowieka, nie znają koni, nie posiadają broni palnej… A więc po kolei…

Komancze. Na początku XVI wieku Komancze oddzielili się od wschodnich Szoszonów zamieszkujących mniej więcej w obecnym stanie Wyoming i powoli przesuwali się w rejon środkowych prerii, czyli okolice dzisiejszych stanów Kansas i Kolorado. Jedną z przyczyn migracji na południe była chęć zdobycia koni, bowiem nawet na daleką północ dotarły pierwsze wzmianki o Hiszpanach… Wydaje się jednak, że pierwotna przyczyna odejścia od Szoszonów była inna, a temat koni powstał później. Posiadanie koni dawało Komanczom i innym Indianom preryjnym niesamowicie większe możliwości, pozwalały na kontrolowanie znacznie większych terytoriów, na dalsze wypady łowieckie i łupieżcze, ponadto koń zastąpił psa jako zwierzę transportowe co wydatnie zwiększyło możliwości poruszania się całych wiosek. Zachęceni sukcesami Komancze zdecydowali się przesunąć jeszcze bardziej na południe, gdzie mieli jeszcze większe możliwości rozwoju. Pierwsza wzmianka o Komanczach pojawiła się dopiero w 1706 roku, a była dziełem Hiszpanów, a dokładnie gubernatora prowincji Nowy Meksyk Francisco Cuervo y Valdes Ulibarri, który w swoim raporcie do vice-króla pisał, że Komancze i Utahowie szykowali się do ataku na Apaczów, wśród których żył hiszpański misjonarz. Komancze byli chyba pierwszym plemieniem Ameryki Pólnocnej, które doceniło strategiczne znaczenie koni. Byli najlepszymi jeźdźcami wśród Indian, a wielu wręcz twierdziło, że na całym świecie. Gdy Komancz wsiadał na konia wyglądało to tak, jakby się z nim łączył, stanowił jedną całość. Ich stada liczyły po kilkanaście tysięcy sztuk. Kazda rodzina miala po kilkanaście koni, a byli też i tacy, którzy mieli ich ponad setkę. Komancze należeli do najbardziej wojowniczych plemion indiańskich, walczyli niemal z każdym dookoła… Niewiadomo z jakich przyczyn słynny niemiecki pisarz Karol May, autor m.in. Winnetou, zmienił historię i przedstawił czytelnikom, że to Apacze niemal zawsze wygrywali z Komanczami – w rzeczywistości było zupełnie odwrotnie, Komancze zmusili Apaczów Mescalero i Jicarilla do wycofania się z zajmowanych przez nich ziem… Tylko Apacze Lipan nigdy nie opuścili terenów prerii, przez co często stawali się ofiarami Komanczów. W 1775 roku w górach Guadelupe Komancze wręcz zmasakrowali Apaczów Mescalero zabijając ich aż 700. Rok później Komancze zaatakowali dużą wioskę Apaczów Lipan niedaleko źródeł rzeki Kolorado i 300 rodzin zostało wybitych do nogi. Według danych hiszpańskich Komancze w 1783 roku mieli 5000 wojowników, była to więc prawdziwa potęga na preriach, z którą każdy musiał się liczyć. W następnych latach liczebność ta została znacznie zmniejszona wskutek różnych chorób przywleczonych przez białych takich jak ospa, które dziesiątkowały Indian. Na przykład w 1817 roku epidemia ospy zabiła 4000 Komanczów.

Apacze. Najbardziej znane szczepy to: Lipan, Mescalero, Chiricahua i Jicarilla. Najbardziej znanymi Apaczami, choć były to postacie fikcyjne, byli Winnetou i jego ojciec Inczu-Czuna, a swoją sławę zawdzięczają wspomnianemu wyżej Mayowi. Apacze przybyli na południowy zachód z dalekiej północy, kilkadziesiąt lat wcześniej niż ich najwięksi wrogowie – Komancze. Apacze znani byli ze swojego zamiłowania do natury oraz słynęli z wytrzymałości na trudnych pustynnych terenach. Walczyli z Hiszpanami, Meksykanami i Amerykanami. Najsłynniejszym wodzem Apaczów był Geronimo (w ich języku: Ten Który ziewa), który po zabiciu rodziny przez Meksykanów stał się ich zaciekłym wrogiem. Geronimo stał się jednym z najbardziej znanych historycznych wodzów indiańskich, bohaterem licznych legend, powieści i westernów.

Irokezi. Liga plemion (Mohawków, Oneidów, Onandagów, Kajugów i Seneków, a od września 1722 także Tuskarorów) Indian Ameryki Północnej zamieszkujących tereny na wschód od Wielkich Jezior i na południe od rzeki Św. Wawrzyńca (północna część stanów Nowy Jork, Pensylwanii i Maine, niemal cały stan Vermont oraz południowe obszary kanadyjskich prowincji Quebec i Ontario). W porównaniu do poprzedników operowali na zupełnie innych terytoriach, a co za tym idzie całkiem inaczej potoczyły się ich losy. Wraz z pojawieniem się Holendrów Irokezi nawiązali z nimi stosunki handlowe dotyczące głównie skór i futer. Wkrótce rozpętała się długoletnia wojna francusko-irokeska, która trwała aż do 1701 roku. Przez cały XVIII wiek Irokezi roztropnie pozostawali neutralni w czasie szeregu konfliktów pomiędzy Wielką Brytanią a Francją o dominację w Ameryce Północnej. Po amerykańskiej wojnie o niepodległość (1775-1785) Stany Zjednoczone zmusiły Irokezów do ucieczki na brytyjskie obszary Kanady. Zmierzch potęgi Irokezów nastąpił w XIX wieku, gdy w Europie skończyła się moda na futra bobrów, a na tym opierał się handel tego plemienia z białymi.

6) Po wysadzeniu na ląd wyprawy pod dowództwem Michała Potylicza statek „Władysław Jagiełło” wyruszył w powrotną drogę do Polski… Nie była to jednak podróż szczęśliwa, bowiem niedaleko wybrzeży Kuby statek kapitana Wilhelma Rokosza wpadł w pułapkę zastawioną przez kilka statków hiszpańskich i po abordażu Hiszpanie opanowali polską jednostkę. Z całej załogi ocalał jedynie Rokosz, a to tylko dlatego, że został wzięty za kogoś ważniejszego…

„Władysław Jagiełło” został zacumowany w porcie na Kubie, a jego kapitan trafił do lochu i czekał na przesłuchanie. Miało nastąpić za kilka dni, bowiem Hiszpanie uznali, że więźnia będzie chciał przesłuchać osobiście znany z okrucieństwa admirał Javier Hernandez Belicarez…

Kapitan Rokosz miał więc czas by wymyślić odpowiednią wersję zeznania, postanowił bowiem, że bez względu na spodziewane tortury nie zdradzi członków wyprawy…

Po kilku dniach na Kubę przybył admirał Belicarez i następnego dnia kazał przyprowadzić Rokosza przed swoje oblicze…

- Masz mi zapewne wiele do powiedzenia – rozpoczął spokojnie admirał – zamieniam się w słuch…
- Jestem Holendrem. Nazywam się Vincent Van Gorgen – zaczął po holendersku Rokosz, kilka lat służył bowiem pod banderą niderlandzką, więc język ten opanował doskonale.
Belicarez nie znał niderlandzkiego, więc kazał przyprowadzić kogoś kto zna ten język.
- Zapytaj go co tutaj robił holenderski statek – nakazał tłumaczowi.
Rokosz po otrzymaniu pytania zaczął opowiadać…
- Zabłądziliśmy…
- Kłamiesz! – wrzasnął admirał – Zaraz inaczej pogadamy! To terytorium należy do Hiszpanii! Przybyliście węszyć tutaj! Do najciemniejszego lochu z nim! 50 batów mu dać! Za tydzień jak nie zacznie mówić prawdy to się naprawdę nim zajmiemy! Wtedy wszystko wyśpiewa!

Rokosz ledwie żywy, po otrzymaniu solidnej porcji batów, leżał w ciemnym lochu, ale nadal nie miał zamiaru mówić prawdy…

Do admirała Belicareza przyszedł Jose Fortezes…

- Panie admirale! Może i ten więzień i mówi, że jest Holendrem, przyznać trzeba, że zna niderlandzki, ale to nie jest holenderski statek…
- Nie? – zdziwił się Belicarez – Czyj ten statek jest wobec tego?
- Byłem wiele lat temu w Polsce Panie i znam trochę ten język… – mówił Fortezes – nazwa „Władysław Jagiełło” jest polska, był kiedyś taki ich władca…
- To niemożliwe – odparł admirał – przecież Polska nie ma aspiracji morskich…
- Też mi się tak wydaje… – kontynuował Fortezes – chyba, że Holendrzy ten statek zdobyli na Polakach…
- To akurat bardziej możliwe… – rzekł Belicarez – Na razie pewnie ledwie żywy leży po batach, ale niedługo trzeba będzie się za niego znów zabrać…
- Mam pomysł Panie admirale… – wtrącił nieśmiało Fortezes.
- Słucham…
- Rozmawiam po polsku i rozumiem ich język… Za kilka dni umieścicie mnie w lochu, w celi sąsiadującej z nim… Postaram się go podejść… Warto spróbować…
- Doskonale Fortezes! – zawołał Belicarez – tak zrobimy!

7) Po trzech dniach wyprawa dotarła do wioski Polomanczów. Na widok Polaków wszyscy mieszkańcy wybiegli naprzeciw i z wyraźnym zaciekawieniem przyglądali się przybyszom, zwłaszcza Tatorom Ogribeja. Wioska Polomanczów nie była specjalnie duża, liczyła około 250 mieszkańców.

- Ojcze! – zawołał jaśniejszy Indianin – kogo tu do nas prowadzisz?
- Nie lękaj się Bolesławie Chrobry – odparł z uśmiechem Jan Pratelicki – To moi rodacy. Polacy. To przyjaciele.

Wioska Polomanczów składała się, tak jak typowa wioska indiańska, z tipi. Były to namioty, wykonane najczęściej z bizonich skór. W środku wioski zamiast tipi stał okazały dworek szlachecki. Był to, jak nie trudno było się domyślić, dom Pratelickiego. Nieopodal dworku pasło się stado koni złożone z 12 sztuk.

- To mój największy majątek – powiedział Pratelicki do Potylicza – Indianie nie znają się jeszcze koni. To nasza przewaga nad innymi plemionami. Gdy nas widzą konno czują repekt, po prostu się nas boją… Druga sprawa to broń palna, dzięki temu mnie, Helmutha i Jurko traktują niemal jak bogów. Szkoda tylko, że prochu mam już jak na lekarstwo… Z tytułu posiadania broni otrzymałem nawet indiańskie imię: Długi Dymiący Kij…
- Mówicie – odparł Potylicz – że inni Indianie czują przed wami respekt, bo macie broń i konie… Co by było gdybyście tego nie posiadali?
- To proste – odpowiedział Pratelicki – Tutaj, tak jak w Europie, cały czas trwa walka o terytorium. Indianie, co prawda, nie przywiązują większej wagi do granic i nie muszą posiadać określonej ilości ziemi… Tutaj bardziej liczy się dostęp do bogatszych terenów łowieckich. Poza tym duże znaczenie ma dla nich sława wojenna, uznanie wśród współplemieńców. A wracając do pytania, gdybyśmy nie mieli koni i broni to inni Indianie mogli zapragnąć posiadać nasze kobiety… Mogliby też zabrać nasze dzieci, zwłaszcza małe, by następnie wychować je na własnych wojowników… Podsumowując słaby się nie liczy, cały czas trzeba walczyć by nie zostać właśnie tym słabym…
- A gdzie ten Niemiec i Kozak ze swoimi Indianami? – zapytał Potylicz.
- Helmuth i jego Germanopacze mają wioskę dwa dni drogi stąd, a Jurko z Kozakezami jeszcze dzień dalej…
- Mówiłeś, że wasze drogi rozeszły się…
- Tak, ale nie do końca – tłumaczył Pratelicki – Utrzymujemy w miarę poprawne stosunki. W razie wojen możemy na siebie liczyć…
- Mówiłeś, że się was boją…
- Boją się, to prawda, ale pożądają naszych koni… To pożądanie wygrywa często ze strachem…
- A Hiszpanie? Nie docierają tutaj? – dopytywał Potylicz.
- Tu nie… Ale daleko na południu są… Co do innych Indian to najwięcej problemów mamy z Arapaho i Apaczami. Ci pierwsi to najwięksi złodzieje, kiedyś ukradli nam dwa konie, odzyskaliśmy je szybko, ale cały czas musimy mieć się na baczności… Apacze z kolei krzywo patrzą na Germanopaczów, nie mogą im darować, że pozwalają sobą rządzić bladej twarzy, czyli Helmuthowi… Apacze zdobyli już trochę koni na Hiszpanach… Boję się, że jak wejdą w posiadanie broni palnej to Helmuth będzie w opałach, a potem przyjdzie kolej na nas… Dlatego tym bardziej cieszę się, że przybyliście… A właśnie, miałeś mi Panie Michale powiedzieć skąd właściwie się tutaj wzięliście?
- Jak to skąd? Z Polski Panie Janie! – zaśmiał się dowódca wyprawy, który tradycyjnie nie lubił dużo mówić, a w tym wypadku wręcz niezbyt chciał.

Pratelicki także zaśmiał się, ale był na tyle inteligentny, że domyślił się, iż Potylicz nie zamierza go tak łatwo wtajemniczać w szczegóły polskiej misji.

8)  – Wybacz admirale – rozpoczął nieśmiało służący – że przeszkadzam, ale właśnie na brzeg dotarli dwaj słynni konkwistadorzy…
- Co? – zdziwił się Belicarez – Jak się nazywają?
- Nie wiem admirale, ale podobno są od Corteza…
- Ciekawe po co przybyli… – zastanawiał się cicho Belicarez, po czym powiedział już głośno do sługi – Szykujcie zatem sutą wieczerzę by godnie powitać takich gości.

Godzinę później admirał w wytwornym gabinecie oczekiwał na przybycie gości. Obaj konkwistadorzy ledwie co weszli do obszernego gabinetu, gdy raptem wysforował przed nich ich włoski trubadur Camille Steckozini i niespodziewanie rozpoczął pieśń…

- Z prawej Bakuleros
a z lewej Magieros
Obaj, panie admirale, słynni kawaleros!

- Zamilcz! – brutalnym rykiem przerwał śpiew Włocha Belicarez, który słynął z tego, że nie cierpiał żadnego rodzaju muzyki – Bo cię o głowę każę skrócić!

Trubadur wyraźnie zażenowany nucił już tylko cicho pod nosem…

- Bakuleros i Magieros
hiszpańscy bohateros…

I po chwili uciekł czym prędzej z gabinetu…

- Witam szanownych gości! – rozpoczął admirał – wasza sława już dawno dotarła, nie tylko tu na Kubę, ale i na dwór Karola I… Co was sprowadza w moje skromne progi?
- Znudziło nam się u Corteza – odpowiedział Jose Manuel Bakuleros – chcemy własnej sławy.
- Mniemamy – odezwał się Pablo Vincento Magieros – że tak słynny admirał nam w tym pomoże…
- Ja? – zdziwił się Belicarez.
- Chcemy, żebyś zorganizował kolejną wyprawę na chwałę i pożytek królestwa Hiszpanii – mówił Bakuleros – wiemy, że na Kubę przybywają kolejni śmiałkowie z Hiszpanii…
- Proponujemy ci swoje usługi admirale – dodał Magieros – chcemy stanąć na czele nowej wyprawy.

Belicarez faktycznie miał takie plany i obaj doświadczeni konkwistadorzy spadli mu niemal jak manna z nieba, bowiem nie miał godnego kandydata na przywódcę wyprawy, ale nie chciał dać tego po sobie poznać, aby obaj bohaterowie nie poczuli się zbyt pewni siebie.

- Póki co – odezwał się po dłuższej chwili – zapraszam na wieczerzę. Bądźcie moimi gośćmi. Tylko tego swojego trubadura trzymajcie ode mnie z daleka, bo go naprawdę skrócę o głowę…

9) – Już trzeci dzień tutaj obozujemy i nic się nie dzieje – rozpoczął Jakub Robert Pachocki – Co o tym sądzisz panie Rafale?
- A co mnie sądzić? – odparł Kobyłecki – Nie wiem co zamierza Potylicz… Ci Indianie to bardzo mili ludzie, źle nam tutaj?
- Ja tam wolę wiedzieć co się dzieje… – narzekał dalej Pachocki – Działać wolę, a nie siedzieć i gnić…
- Nie narzekajcie panie Robercie – wtrącił się Józef Michał Majewski – mi się tutaj bardzo podoba, a na działanie przyjdzie czas…
- Dobrze Waść prawisz – dodał Jan Daniel Rożnawski – trzeba delektować się słodkim nic nie robieniem, że tak to określę…
- A panu to ja wiem – śmiał się Pachocki – że to pasuje…

Nagle rozmowy przerwało pojawienie się Kazimierza Barowskiego…

- Jutro ruszamy panowie!
- No i masz – skomentował Kobyłecki – pora działania przyszła…
- To przez waszmości biadolenie – skwitował Rożnawski.
- Dość tego gnuśnienia! – zawołał zadowolony Pachocki – nareszcie!

Następnego dnia rano wyprawa z Potyliczem na czele wyruszyła z wioski Polomanczów, ale nikt nie wiedział – poza dowódcą rzecz jasna – dokąd zmierzają, bowiem Potylicz tradycyjnie już nikogo w swoje plany wtajemniczać nie zamierzał…

- Zaczyna mnie to strasznie denerwować – złościł się ksiądz Poniedzielski – nigdy nic niewiadomo! Strasznie tajemniczy ten Potylicz…!
- Tyran i tyle… – skwitował krótko Włoch Tefani.

Wyprawie towarzyszyło, jako przewodnicy, dwóch Polomanczów – jeden z synów Pratelickiego Bolesław Chrobry i wojownik Długa Strzała. Wieczorem cel wyprawy wyjaśnił się, bowiem na powitanie wyprawy wyjechał Helmuth z kilkoma Germanopaczami.

- Wyjechałem naprzeciw – powiedział na wstępie, dość poprawną polszczyzną – żeby jak najszybciej powitać szanownych gości. Przyjaciele Jana są moimi przyjaciółmi. Jutro wieczorem będziemy w mojej wiosce, serdecznie zapraszam…
- Dobrze władacie naszym językiem panie Helmucie – niespodziewanie skomplementował Niemca Potylicz.
- Znamy się z Janem już tyle lat – odparł zagadnięty wyraźnie zadowolony otrzymanym komplementem – normalna rzecz, że się osłuchałem…

Następnym rozmówcą Helmutha był ksiądz Poniedzielski…

- Bardzo mnie interesuje – rozpoczął duchowny – czy pan też, wzorem Pratelickiego, nazwał swoich synów imionami władców, tym razem mniemam, że niemieckich…?
- Nie, nie… – odpowiedział ze śmiechem Helmuth – myślałem o tym, ale nie chciałem powielać pomysłu Jana… Ale, żeby mi coś przypominało ojczyznę to obok indiańskich imion moje dzieci mają nazwy niemieckich miast… Dla przykładu tam jest Biegnący Wilk Magdeburg…
- Zdziczeliście tutaj doszczętnie – skomentował ksiądz.
- Ale co to duchownej osobie przeszkadza? – dziwił się Helmuth.
- Magdeburg mi nie przeszkadza – denerwował się Poniedzielski – ale Chrobry czy Krzywousty już tak! A już mi Pratelicki napomknął, że niedługo na świat przyjdzie Zygmunt Stary…! Toż to hańba i największa obraza! Po powrocie do Polski doniosę komu trzeba…
- Niech ksiądz się nie denerwuje… – uspokajał Helmuth – Polska, Niemcy i w ogóle Europa daleko, a tu jest Nowy Świat i pewne rzeczy trzeba traktować inaczej, nie aż tak dosłownie… Jak przybyliśmy tutaj w 1491 roku to nie wiedzieliśmy w ogóle czy przeżyjemy… obok tylko Indianie i dzikie zwierzęta… zdawaliśmy sobie sprawę, że raczej już nigdy nie wrócimy do swoich ojczyzn, dlatego niech się ksiądz Janowi nie dziwi, że tak dzieci nazwał!
- To jest zawsze obraza królewskiego majestatu! – grzmiał w dalszym ciągu Poniedzielski.

Potylicz dał znać Helmutowi by odstąpił, a po chwili – już na osobności – powiedział…

- Nie ma sensu, nic nie wskóracie, a jeszcze wam się oberwie… Ale zmieńmy temat, słyszałem że Apacze krzywo na was patrzą…
- Zgadza się – odparł Niemiec – Nie mogą znieść, że ich współplemieńcy uznali mnie za wodza… Ale co ja mam na to poradzić? Sami ich kiedyś przepędzili z plemienia, więc teraz nie powinni się dziwić, że ci do kogoś przystali…
- A jaki jest stosunek Komanczów i Irokezów do ludzi Pratelickiego i tego Kozaka?
- Nijaki…
- Nie bardzo rozumiem…?
- Nijaki, bo Komancze są bardzo daleko stąd… Między północnymi a środkowymi preriami… a Irokezi, właściwie to Mohawkowie, to już w ogóle niesamowicie daleko… Gdzieś na północnym wschodzie…
- To skąd wzięli się tutaj Komancze Pratelickiego i Irokezi Jurka?
- W jakiś sposób przywędrowali…
- Wróćmy do tych Apaczów… Co wam grozi z ich strony?
- Póki co jest względny spokój, ale trzeba cały czas mieć się na baczności… Jest ich więcej, więc w razie wojny nie mamy z nimi szans… Powiem tak, ciężko by było nawet gdybyśmy z Janem i Jurko połączyli się w jedną wioskę… Apacze nie boją się naszych Indian, ale boją się nas… wiedzą, że mamy broń palną… na szczęście nie wiedzą, że tylko trzy sztuki, a prochu jak na lekarstwo… No, ale teraz jeszcze wy jesteście… No właśnie, jakie macie plany panie Michale?

Potylicz, jak zwykle, nie zamierzał wtajemniczać nikogo w swoje plany, nie tylko dlatego, że nie miał ich jeszcze dosyć sprecyzowanych… Szybko więc zmienił temat rozmowy, a potem grzecznie ją zakończył.

Na drugi dzień wieczorem wyprawa dotarła do wioski Germanopaczów… Od razu dało się wyczuć, że atmosfera jest napięta. Gdy tylko wjechali do wioski, do Helmutha szybko podbiegł jeden z Indian…

- Co się stało Ciężka Ręko? – spytał Niemiec.
- Apacze! – wydusił z siebie wojownik.
- Mów!
- Ich wódz Bizoni Róg przysłał swoich ludzi z żądaniem wydania koni, kobiet i dzieci, a jeżeli tego nie zrobimy do następnego zachodu słońca to Apacze przyjdą i sami wszystko zabiorą, a mężczyzn zabiją i oskalpują!
- Zaczęło się… – westchnął Helmuth, po czym wysłał ludzi by powiadomić Jana i Jurka.

- Ilu jest tych Apaczów? – zapytał wprost Potylicz.
- Dokładnie nie wiem – odpowiedział Helmuth – to są różne szczepy. Jeżeli mamy do czynienia tylko z Apaczami Lipan Bizoniego Roga to będzie ich z 250 wojowników. Może być z nimi także wódz Cichy Bawół ze swoimi ludźmi, który dysponuje 200 wojownikami. Razem daje to niemal pół tysiąca ludzi, to wielka siła…
- Nie ma co panikować – uspokajał Potylicz – przede wszystkim musimy dowiedzieć się ilu ich dokładnie jest. Jak daleko są ich wioski?
- Bizoniego Roga trzy dni pieszo stąd, a Cichego Bawoła pięć…
- Mają jakieś konie?
- Nieliczne… Tylko wodzowie i najlepsi wojownicy…
- Kiedy byli ci posłańcy?
- W południe…
- Proponuję wysłać zwiadowców… Jeden Indianin jako przewodnik, 2 Tatarów i szlachcic… Kilka takich grup… Wszyscy konno, to nam daje wielką przewagę…

10) Do jednej z grup zwiadowczych trafił Bolesław Adrian Nalikowski i właśnie ta grupa natknęła się na Apaczów… Ośmiu wojowników obozowało o dwie godziny od wioski Germanopaczów. Siedzieli wokół ogniska, czuli się tak pewnie, że nawet nie wystawili żadnych straży…

- Co robimy? – zapytał Ciężką Rękę, za pomocą mowy znaków, Nalikowski.
Indianin także mową znaków wyjaśnił, że podczołga się w pobliże ogniska i podsłucha Apaczów.

Po jakimś czasie Germanopacz podkradł się wystarczająco blisko ogniska i spokojnie mógł usłyszeć rozmowę.

- Czy Szara Chmura myśli, że ci zdrajcy spełnią nasze żądania?
- Nie wiem Czarny Lisie, ale jak nie spełnią to ich zabijemy, a ich skalpy zawisną u naszych pasów, potem zabierzemy ich konie, kobiety i dzieci.
- Ja myślę, że jednak nie spełnią…
- Wtedy wrócimy do naszej wioski i Bizoni Róg wprowadzi nas na wojenną ścieżkę… Cichy Bawół ze swoimi wojownikami już też czeka w gotowości…
- Niepotrzebnie Bizoni Róg wzywał Cichego Bawoła… Sami sobie byśmy dali radę, a tak trzeba będzie dzielić się łupami…
- Nasz wódz liczy się z tym, że na pomoc Germanopaczom przybędą Polomancze i Kozakezi, a wtedy nie będziemy mieli już takiej przewagi…

Ciężka Ręka usłyszał już wystarczająco wiele, więc po cichu wycofał się, a potem szybko cała grupa wróciła do wioski.

- Są bardzo pewni siebie – rzekł Potylicz po wysłuchaniu relacji zwiadowców – ale to dobrze…
- Potwierdziło się, że Cichy Bawół jest z nimi – powiedział Helmuth – niedobrze, dużo ich…
- Wiemy, mniej więcej przynajmniej – kontynuował Potylicz – ilu jest wrogów… Teraz musimy policzyć ilu jest nas… Ze mną będzie 20 szlachty, 21 Tatarów łącznie z Ogribejem… Księdza i Włocha nie liczę… jest też trochę służby: stajenny, kowal… ale nie wiem czy można na nich liczyć w walce…
- Ja mam 50 wojowników – rozpoczął wyliczanie Niemiec – Janek ma 60 Polomanczów, a Kozakezów Jurka jest 40…
- Czyli razem 200 ludzi… Oni mają 450, co trzeba jeszcze dokładnie sprawdzić… W jednym, w czym mamy przewagę to broń palna i konie… Mimo wszystko nie jest źle…Najważniejsze, żeby Apacze nie dowiedzieli się o nas… Bo to nam daje największą przewagę… Proponuję zebrać wszystkie siły i przenieść się do wioski Polomanczów, bo jak zauważyłem ma bardzo dobre warunki do obrony… przede wszystkim leży na wzgórzu…Jutro Helmucie przyjmij, jak gdyby nigdy nic, Apaczów… Odmów spełnienia ich żądań, wtedy oni czym prędzej pośpieszą zawiadomić Bizoniego Roga, a potem ta cała hołota ruszy na nas… Zdążymy spokojnie dotrzeć do wioski Polomanczów i przygotować się do obrony… Jurko i Kozakezi muszą tu jutro dotrzeć, po odprawieniu Apaczów zwijamy obóz i ruszamy w drogę… Część moich ludzi wyruszy o świcie, żeby już rozpocząć przygotowania do obrony…

- No i co pan na to Panie Tadeuszu? – zapytał podekscytowany Kazimierz Barowski, gdy wieści o konflikcie z Apaczami rozeszły się już powszechnie.
- Phi… Co mi tam… – odparł spokojnie Sznurowski – walczyło się z Krzyżakami, Tatarami, to teraz będzie się walczyło z Apaczami…
- No tak… – kontynuował Barowski – ale nie boicie się? nie wiadomo jak oni w ogóle walczą…
- Z łuków będą pruć, to pewne… – spokojnie odpowiedział Sznurowski – czyli tak jak nasi Tatarzy, no i co poza tym? Lance, czyli te dzidy swoje mają, poza tym te tomahawki, czyli tak jakby nasze topory… Czego tu nie wiedzieć? Najważniejsze, żeby tylko z łuku nie usiekli, a z resztą sobie poradzimy… Nie ma co się martwić mój młody przyjacielu… w końcu my Polacy, narodem wojowników jesteśmy… Nie straszny nam ani Krzyżak ani Apacz… Będzie dobrze…

11) – Jak myślisz Magieros – zapytał Bakuleros – Belicarez powierzy nam dowództwo wyprawy?
- Myślę, że tak – odparł Magieros – nie ma za bardzo wyboru… to jemu powinno najbardziej zależeć na tym, żeby wyprawę poprowadził ktoś doświadczony…
- No niby tak, ale na uczcie nawet słowem o tym nie wspomniał…
- Spokojnie, poczekajmy aż nas wezwie i to oznajmi… Poza tym wydaje mi się, że on nie chce póki co tego zbytnio nagłaśniać.

Do Javiera Hernandeza Belicareza zgłosił się Jose Fortezes.

- Panie admirale – rozpoczął – jestem gotowy trafić do lochu… by zdemaskować tego Polaka co udaje Holendra.
- W porządku – odpowiedział Belicarez – musimy mieć pewność czy to Holendrzy czy też Polacy pływają po wodach Nowego Świata, które do nas tylko należą…
To ważne, bo Holandia jest podległa Hiszpanii, ale ja tym Holendrom nigdy za bardzo nie ufałem, nic nie robią tylko knują i knują, jakby zrzucić hiszpańską władzę… Polska? To by było bardzo, ale to bardzo dziwne…

Admirał przewidział tendecje wyzwoleńcze narodu niderlandzkiego… W latach 1568-1648 trwała wojna osiemdziesięcioletnia, Niderlandy walczyły o wyzwolenie spod panowania hiszpańskiego. Długoletnia wojna była długoletnią raczej z nazwy, w rzeczywistości składała się z kilku powstań, zaś przez wiele lat między walkami panował względny spokój. Płomień wojny rozpalił się na nowo, ze zdwojoną siłą, wraz z wybuchem wojny trzydziestoletniej w 1618 roku. Holendrzy odnieśli szereg sukcesów, m.in. zdobyli hiszpańską srebrną flotę. Wojny (80-letnią i 30-letnią) zakończył pokój westfalski w 1648 roku i na jego mocy Republika Siedmiu Zjednoczonych Prowincji Niderlandzkich uzyskała niepodległość.

Niedługo potem Fortezes znalazł się w lochu, w celi sąsiadującej z celą kapitana Rokosza… Po godzinie Fortezes zaczął głośną modlitwę po polsku, by sprowokować Rokosza do rozpoczęcia rozmowy. Kapitan jednak nie był w ciemię bity i w lot rozszyfrował zamiar podstępnego Hiszpana… I zamiast po polsku zawołał po holendersku (właściwie po niderlandzku):

- A uspokój się tam człowieku! Spać nie można…

Fortezes był zawiedziony, ale postanowił nie dawać tak łatwo za wygraną i wieczorem jeszcze raz spróbował, tym razem bezpośrednią rozmową, ale Rokosz nie dał się sprowokować, chociaż łzy cisnęły mu się na policzku słysząc rodzimy język…

Rano Fortezes kazał strażnikowi otworzyć celę, po czym udał się wprost do Belicareza.

- Twarda sztuka admirale – oznajmił – idzie w zaparte…
- No to – odparł Belicarez – to co zwykle… solidna porcja batów, a jutro torturami wszystko wyśpiewa…

Wtem do gabinetu wszedł służący…

- Panie admirale – rozpoczął nieśmiało – na tym statku, co go niedawno zdobyliśmy, żołnierze znaleźli jeszcze jedną osobę…
- Co? – zdziwił się Belicarez – Niby kogo? Dawać go tu!
- Jest w lochu… – odparł służący – to jakiś strasznie obleśny typ…

Chwilę potem Belicarez z Fortezesem schodzili do lochów…
- Nie mam pojęcia jak to się stało – denerwował się Fortezes – jak można było nie znaleźć go od razu?!
- 0! Właśnie! – zawołał admirał ujrzawszy dowódcę statku Antonia Conchisa, który dokonał abordażu na „Władysława Jagiełłę” – skąd się tam jeszcze ktoś wziął?!
- Wybacz admirale… – rozpoczął nerwowe tłumaczenie Conchis – wszystko sprawdziliśmy… ten jednak przesiedział cały ten okres w takiej małej komórce cały czas racząc się winem, którym wypełniona była ta komórka…
- Kto to jest w ogóle? – zapytał wprost Belicarez – Holender czy Polak? Bo już zaczynam mieć dość tej zagadki do kogo ten statek w końcu należał!
- Nie wiem admirale – odparł Conchis – on jest nieprzytomny, co nie dziwi zważywszy na ilość opróżnionego wina w tej komórce… O, w tamtej celi leży…
- Budzić łajdaka! – wrzasnął Belicarez.

Kilku żołnierzy pośpiesznie pobiegło do leżącego, ale mimo, że szarpali nim potężnie na nic to się zdało… Spotęgowało się tylko chrapanie nietrzeźwego…

- To na nic! – przerwał te próby Fortezes, po czym zwrócił się do Belicareza – on jest niczym kłoda… jak tylko strażnicy doniosą mi, że choć trochę oprzytomniał to zejdę i go przesłucham…
- No, chyba nic innego nie wymyślimy na tą chwilę – powiedział już spokojnie Belicarez – toż to jakiś opój straszliwy… Holendrzy tak piją czy raczej Polacy? Byliście Fortezes i w Niderlandach i w Polsce…
- Myślę, że zdecydowanie bardziej Polacy…

12) Osobą, którą Hiszpanie znaleźli na statku był kucharz Janusz Ryś. Wtrącenie go do lochu nie mogło ujść uwadze kapitanowi Rokoszowi, zwłaszcza że Ryś ulokowany został w sąsiedniej celi. Po dłuższym czasie Ryś zaczął powoli dochodzić do siebie…

- Ale pobalowałem… – mruczał sam do siebie przeciągając się po pryczy, a po chwili – Gdzie ja do ciężkiej cholery jestem? I dlaczego tutaj tak śmierdzi piwnicą?

Poruszenie w sąsiedniej celi od razu zauważył czujny Rokosz, który szybko zawołał:

- Janek! To ja kapitan Rokosz!
- Słyszę… W karcerze mnie zamknęliście czy jaki pieron? Gdzie my właściwie do stu diabłów jesteśmy?
- W hiszpańskim lochu… Skąd się tutaj wziąłeś? Przecież ty jesteś członkiem wyprawy Potylicza… Gdzie cię ujęli i kogo jeszcze?
- No jak to gdzie? Na statku przecież…
- ?? Jak to na statku? – wydusił z siebie wielce zdumiony kapitan, a jednocześnie trochę odetchnął, bo spodziewał się, że ujęto lub zabito także pozostałych członków wyprawy.
- Normalnie przecież…Co też mówicie? A reszta gdzie?
- Wysadziłem Potylicza i jego ludzi na brzegu, a potem odpłynęliśmy… w drodze napadli nas Hiszpanie i wobec przewagi ulegliśmy, wszyscy zginęli, tylko mnie przy życiu zostawili… pewnie by się czegoś dowiedzieć… ale gdzie niby ukryliście się na tym statku?
- Nie niby, tylko na statku… Wtedy co nas ścigały te statki hiszpańskie to żeby się nie denerwować zszedłem pod pokład, tam siadłem koło komórki i nalałem sobie kubek wina… Posmakowało mi wybornie… W między czasie ktoś się zaczął zbliżać, więc wtoczyłem kilka beczek do komórki i tam się schowałem. W komórce straciłem poczucie czasu, wiadomo wino i sen… No i tam musieli mnie znaleźć ci hultaje…
- Posłuchaj Janku! Nie ma czasu, a mam ci wiele do przekazania, Hiszpanie co godzinę sprawdzają czy już się obudziłeś, chcą bowiem przesłuchać cię. Nie możesz nic powiedzieć o polskiej wyprawie! Ja udaję holenderskiego kapitana statku, ale oni niestety podejrzewają, że statek jest polski… a że cały Nowy Świat traktują jako swoją własność dlatego chcą wiedzieć kto kręci się po tych wodach…
- No ja żadnego Holendra udawał nie będę!
- No wiem, języka nie znacie… Udawajcie kogo chcecie, byle tylko nie przyznać się, że jesteś Polakiem…
- Ale kogo mam kurczę pieczone udawać?
- Nie wiem… – zastanawiał się Rokosz – udawajcie na przykład… owcę…
- Że co?!

Wtem rozległy się głośne kroki i po chwili do celi Rysia zbliżyli się hiszpańscy strażnicy…

- Biegnij do pana Fortezesa… więzień wreszcie obudził się…

Niedługo potem Jose Fortezes w towarzystwie kilku strażników wszedł do celi i na wstępie powiedział po polsku…

- No witam… Wreszcie wytrzeźwiałeś… Jak się nazywasz?
- Beee…
- ? – zdziwił się Fortezes, a po chwili powtórzył pytanie – Jak się nazywasz?
- Beee…

Fortezes zaczął się już denerwować, więc wypalił:

- Gadaj kim jesteś nicponiu i coś robił na statku?! Zacznij mówić normalnie, bo za chwilę inaczej z tobą pijaku porozmawiamy!

Ryś zaklnął pod nosem:

- Co ja jakiś baran jestem, że mam owcę udawać? W końcu ryś jestem nie baran!

Fortezes usłyszał, że więzień coś mamrocze pod nosem, więc zawołał:

- No! Widzę, że jednak mówić po ludzku potraficie! Pytam po raz ostatni! Jak się nazywasz?
- A wiesz gdzie ja to mam?
- No gdzie? – zapytał bezwiednie Hiszpan.
- Na końcu tego lochu…
- Gadaj, bo wybatożyć każę!
- Po takich jak ty to ja na konia siadam!

Fortezes nie wytrzymał tej zniewagi i już miał wydobyć miecz by posiekać bezczelnego więźnia, ale z sąsiedniej celi wtrącił się Rokosz…

- To kucharz. Polak, z mojego statku.

Fortezes wycedził przez zęby…

- Taki sam Polak, jak i z ciebie! Nie róbcie ze mnie głupca! Zbyt wiele jest polskich śladów na statku! Obaj jesteście Polakami!
- Ja jestem Holendrem… – powiedział spokojnie Rokosz.
- A dziennik pokładowy kto pisał? Może ten kucharz, co? Po polsku jest!
- Dziennik pisał pierwszy oficer, który podobnie jak ten kucharz jest Polakiem, a właściwie był, bo go zabiliście…

Fortezes był wściekły, zwrócił się do Rysia…

- Znasz tego obok? Prawdę mówi?
- Znam. To kapitan, Holender. Ale tego co mówi to nigdy nie rozumiałem…
- Jesteście w zmowie! Ale dobrze ptaszki, jutro pójdziecie na tortury, a tam już wszystko wyśpiewacie!
- A wiesz gdzie ja to mam?

Fortezes, mimo że był wściekły, że śledztwo nie poszło mu tak jak oczekiwał, miał też dość duże poczucie humoru, więc odpowiedział Rysiowi…

- Wiem.
- Tak? – zdziwił się szczerze kucharz.
- Na końcu tego lochu… a jutro, jak cię przyniesiemy z sali tortur to też tak będziesz mógł powiedzieć… przy wejściu położymy główkę, tam rączki, a na końcu lochu… rzucimy twój niewyparzony jęzor!

13) – Jadą! – oznajmił Zwinny Jeleń Norymberga swojemu ojcu Helmuthowi.
- To dobrze… Czas dać im odpowiedź, a potem zwijamy się do wioski Polomanczów.

Dwóch Apaczów podjechało niemal do centrum wsi, po czym zsiedli z koni i podeszli do Helmutha.

- Jaka jest wasza decyzja? – zapytał Szara Chmura.
- Jedyna jaka jest możliwa… – odpowiedział Helmuth.
- Niech wódz Germanopaczów wyraża się jaśniej – wtrącił się hardo Czarny Lis.
- Nie oddamy wam ani naszych koni, ani kobiet i dzieci! – warknął Niemiec.
- Marny wasz los zatem! – zawołał Szara Chmura – mimo to zapytam was jeszcze: czy taką odpowiedź mamy zawieźć naszemu wodzowi Bizoniemu Rogowi? Niech się jeszcze Germanopacze zastanowią, wrócimy tu niebawem w wielkiej sile i zabierzemy co nam się należy, a wszystkich mężczyzn zabijemy, a ich skalpy zawisną przy naszych pasach!
- Nie mam w zwyczaju dwa razy powtarzać! Apacze wyraźnie słyszeli co im powiedziałem! Howgh!

Apacze spojrzeli się po sobie, ale zrozumieli widocznie, że na nic się zdadzą groźby, więc poszli do koni i odjechali. Zaczęli rozmawiać dopiero, gdy opuścili wioskę.

- Głupcy! Wszystkich zabijemy! – rozpoczął Szara Chmura.
- Zgadzam się z moim bratem – odparł Czarny Lis – już się cieszę na myśl, że niedługo będę skalpował tych zdrajców naszego plemienia!
- Spodziewałem się – kontynuował Szara Chmura – że odmówią, ale przyznam, że zaimponowała mi odwaga Twardej Pięści (tak Indianie nazywali Helmutha, który słynął z bardzo mocnego uderzenia pięścią)… Mówił tak, jakby w ogóle nie bał się umierać…
- Myślę, że bardzo wierzy w moc swojego dymiącego kija i że gdy z niego wystrzeli wtedy my rozpierzchniemy się po prerii jak króliki przed atakującym orłem! Ale myli się, spadniemy na nich jak burza w piasek!
- Liczy też pewnie na pomoc Polomanczów i Kozakezów…
- Wszystkich zabijemy!

We wsi trwały gorączkowe przygotowania do wymarszu, a niedługo potem przybyli Kozakezi ze swoim wodzem Jurko i wszyscy razem ruszyli w kierunku wioski Polomanczów.

W najwyższym pośpiechu dotarli do siedziby Polomanczów, gdzie trwały już gorączkowe przygotowania do przyjęcia Apaczów. Wioska w krótkim czasie zmieniła się niemal średniowieczną drewnianą warownię… Pracowali wszyscy – prawie bez wyjątków – szlachta, służba, Tatarzy i Indianie… W końcu każdy czuł, że chodzi o życie…

- Panie Tefani! – zawołał Potylicz – a pan nie poczuwasz się do obowiązku pomóc w robieniu umocnień? Każda para rąk się przyda!

Tefani niechętnie, ale przyłączył się do pracujących. Włoch od początku trzymał się księdza Poniedzielskiego, a że jego nikt nie zamierzał zmuszać do pracy, uważał że i on może powstrzymać się od pracy fizycznej. Duchowny tymczasem beztrosko przechadzał się po wsi, udając najwidoczniej, że na wszystko ma oko i ocenia postępy prac. To jeszcze nikomu nie przeszkadzało, ale gdy zaczął zwracać uwagę pracującym i wytykać błędy szybko nadeszła riposta.

- Niech ksiądz lepiej zajmie się tym na czym się zna najlepiej! – zawołał Sznurowski takim tonem, że Poniedzielski czym prędzej umknął w inną stronę.
- To się panie Tadeuszu doigrałeś… – skomentował zajście Barowski udając powagę, ale w duchu śmiejąc się wesoło – spróbujcie teraz pójść do spowiedzi… ha ha ha!
- Spokojna twoja głowa mój młody przyjacielu. Musiałem go przegonić, bo pracować się nie dało…

Ksiądz omijając już umocnienia skierował swoje kroki w kierunku dworku Pratelickiego, ale po drodze zaciekawiły go dziwne odgłosy dochodzące z wielkiego wigwamu znajdującego się z prawej strony domu wodza Polomanczów. Gdy podszedł bliżej przysłuchiwał się chwilę, ale jego ciekawość tylko jeszcze bardziej wzrosła wszedł więc do środka. Tam ze zdziwieniem dojrzał, że pod ścianą siedzą Pratelicki, Helmuth, Jurko i Potylicz… Chciał już coś do nich powiedzieć, ale Pratelicki dał mu znak, żeby usiadł obok i był cicho… Nagle naprzeciwko przy lekko tylko płonącym ognisku zakotłowało… Jakaś postać ubrana w niedźwiedzią skórę rozpoczęła gonitwę wokół ogniska, co trwało dobrych kilka minut, potem padła nagle na ziemię i przez kolejnych kilka minut leżała bez ruchu… W końcu nagle poderwała się i przez dłuższy czas wykonywała jakby taniec, a następnie tak samo nagle został on przerwany, po czym postać ta zrzuciła z siebie skórę i usiadła spokojnie obok wodzów.

- To czarownik – szepnął Pratelicki na ucho Poniedzielskiemu – zaraz oznajmi swoją przepowiednię…

Ksiądz miał już głośno oznajmić co o tym wszystkim myśli, ale napotkał groźny wzrok Potylicza i szybko zrezygnował z tego zamiaru.

- Długo nie mogłem wejrzeć w przyszłość – rozpoczął swoją przepowiednię czarownik Wielki Grzmot, takie bowiem nosił imię – ale w końcu dobre duchy pomogły mi pokonać przeszkody i teraz to wszystko oznajmię wam. Apacze przyjdą, poleje się krew, dużo krwi, ale odejdą z niczym, zabiorą ze sobą za to wiele ciał swoich towarzyszy, zabitych w walce. Uda im się pojmać jednego z białych, ale nie widziałem dokładnie kogo. To cała przepowiednia.

Wszyscy wyszli z wigwamu i od razu Poniedzielski rozpoczął atak…

- Przecież to pogaństwo! Jak możecie pozwalać na takie praktyki?
- Spokojnie… – przerwał ten potok pretensji Potylicz – Nie można zapominać gdzie się znajdujemy!
- Powinniśmy dawać przykład! – wołał już ciszej duchowny – Nawracać!
- Chcecie nawracać? W porządku, ale po zakończeniu działań wojennych! Co wy na to panowie?
- Zgoda – odparł Pratelicki.

Helmuth i Jurko także nie mieli nic przeciwko, więc Poniedzielski już zaczął snuć plany chrystianizacji Indian…

- Ale jak mam nawracać skoro tu nawet kościoła jeszcze nie ma? – narzekał
- Spokojnie, trzeba będzie niedługo postawić… – odparł Potylicz, a po chwili dodał ze śmiechem i wskazał w kierunku umocnień – Tefani nabiera właśnie potrzebnego doświadczenia w tej kwestii…

Wszyscy spojrzeli we wskazanym kierunku i także, poza Poniedzielskim, parsknęli śmiechem, bowiem Włoch wyglądał jak siódme nieszczęście… słaniając się na nogach przenosił właśnie wraz z trzema innymi osobami dużą drewnianą belkę… Wyglądało to dosyć komicznie, bo trzech ludzi niosło tę belkę, a równocześnie ciągnęło za sobą Tefaniego…

14) Tymczasem w Polsce, magnaci – pomysłodawcy i organizatorzy polskiej wyprawy do Nowego Świata nie próżnowali… Wiedzieli, że król Zygmunt Stary wesprze militarnie ich projekt tylko na wieść o założeniu kolonii… Oczekiwano na powrót statku „Władysław Jagiełło”, ale miało to nastąpić najwcześniej pod koniec lutego i mogło się jeszcze nieco przedłużyć… Wiadomo rejs po oceanie do Nowego Świata i z powrotem to nie to samo co na przykład spływ Dunajcem… Dlatego magnaci odpowiednio wcześniej postanowili zacząć werbować załogę… Misją tą obarczony został zaufany jednego z magnatów szlachcic Jerzy Doniecki, on też miał zostać dowódcą drugiej wyprawy…

Doniecki zrobił sobie bazę w Gdańsku, gdzie zatrzymał się w karczmie „Pod Złotym Bocianem”. Przybył tam wieczorem i po krótkim odpoczynku w swojej komnacie postanowił posilić się przed snem, zwłaszcza że karczma słynęła z dobrego jadła. Po kolacji miał już udać się na miejsce spoczynku, ale karczmarz oznajmił mu, że jakiś mężczyzna chce z nim pilnie rozmawiać…

- Znasz go? – zapytał karczmarza Doniecki.
- Nie, panie… Prosił, żebym zapytał czy może z wielmożnym panem porozmawiać… Siedzi tam przy tym stole w kącie…

Doniecki spojrzał na wskazaną postać i skinieniem ręki dał znak, że wyraża zgodę na rozmowę. Postać podniosła się i skierowała się w kierunku Donieckiego… Był to niezwykle wysoki mężczyzna, przy tym okropnie szczupły…

- Witam serdecznie panie Doniecki!
- Witam. Nie znam waszmości, więc wytłumaczyć się musicie skąd wy znacie mnie…
- Chciałbym się dać zwerbować na wyprawę…
- A skąd wiecie o jakiejś wyprawie?
- Od pułkownika Dąbeckiego…

Pułkownik Dąbecki był przyjacielem Donieckiego, który wspominał mu o organizacji wyprawy i oznajmił, że gdy ten będzie miał ludzi godnych polecenia to niech przysyła ich do Gdańska…

- Skoro pułkownik pana do mnie wysłał to jest wystarczające by pana zwerbować…To wszystko się wyjaśniło panie… no właśnie jak pan się nazywa?
- Proszę mi mówić rycerz Krzysztof…

Doniecki w lot domyślił się, że wysoki mężczyzna z jakichś powodów nie chce wyjawić swojego nazwiska… Skoro jednak był polecony przez wieloletniego przyjaciela z miejsca to zaakceptował…

- Pułkownik dał mi list uwierzytelniający i prywatny do pana… proszę.

Doniecki wziął listy, wsunął je do kieszeni i powiedział na zakończenie…

- Rycerzu Krzysztofie! Nie mogę dokładnie określić daty wypłynięcia, ale zwerbowani jesteście już od dzisiaj, od tej chwili będzie się wam należał żołd, zgłoście się jutro do mojego sekretarza, który wypłaci wam zaliczkę i udzieli wszelkich instrukcji, których przestrzegać należeć będzie do chwili wypłynięcia.

Przez kolejne trzy tygodnie trwała rekrutacja, ale nie odbywała się ona wśród przypadkowych ludzi, lecz do karczmy docierały osoby polecone – najczęściej przez znajomych oficerów, urzędników itp.
Podobnie jak w poprzedniej wyprawie trzon załogi stanowiła szlachta i Tatarzy… Tymi ostatnimi dowodził Mijagibej… Było też kilku Kozaków na czele których stał niejaki Maksym Pastuszenko… W składzie wyprawy znalazł się też dość niespodziewanie Anglik Martin Swayze… Polecił go jeden z magnatów jako znakomitego tropiciela, który podczas swojego pobytu na Ukrainie zasłynął odnalezieniem porwanej córki tegoż magnata… Sztuki tej nie potrafili dokonać najbardziej nawet doświadczeni żołnierze, a Anglikowi się udało… Anglik był postacią nietuzinkową, jak sam wielokrotnie powtarzał w jego żyłach płynęła nie tylko angielska krew, ale także m.in. niemiecka, po matce hrabinie von Bigay. Barwną postacią był także Piotr Laszlo Tekieli, którego ojciec pochodził ze znanego węgierskiego rodu szlacheckiego, zaś matka była córką litewskiego bojara… Byli też ojciec i syn, Jacek i Maciej Światłoniewscy… O innych uczestnikach drugiej wyprawy przy najbliższej sposobności…

15) – Panie Michale – rzekł Pratelicki do Potylicza – Moi zwiadowcy donoszą, że Apacze przybędą za dwa dni… Musimy, indiańskim zwyczajem, wypalić fajkę pokoju, tak by w przyszłej walce być siebie pewni nawzajem…
- Dobrze, wypalimy – odparł Potylicz – Wszyscy?
- Nie, to by za długo trwało, a musimy jak najlepiej przygotować wioskę do obrony. Fajkę wypalą wodzowie, czyli ty, ja, Helmuth i Jurko oraz dodatkowo najlepszy wojownik Germanopacz Ciężka Ręka, pozostali utworzą krąg wokół nas i uznamy, że dotyczy to nas wszystkich. Wypalenie fajki pokoju to bardzo ważna dla Indian sprawa…
- Trzeba jeszcze doliczyć Ogribeja, on jest wodzem Tatarów. Kiedy to nastąpi?
- Najlepiej jak najprędzej.

Godzinę później Potylicz i trzej biali wodzowie Indian, Ogribej oraz Ciężka Ręka siedzieli już przy ognisku, a wokół zgromadzili się Indianie, Polacy i Tatarzy. Pratelicki wyjął glinianą fajkę, napchał ją tytoniem, a właściwie mieszaniną tytoniu z liśćmi dzikiej konopii zwaną kinnikinnikiem, po czym zaciągnął się i wypuścił dym we wszystkie cztery strony świata, a potem wygłosił krótką mowę:

- Wielki Duch tak samo kocha blade twarze i czerwonych mężów. Serca naszych wojowników są dzielne, ciała zaś silne, a nasi wrogowie wkrótce będą skomleć ze strachu odchodząc do Krainy Wiecznych Łowów! Howgh!

Następnie fajkę otrzymał Potylicz, który także zaciągnął się, a potem powiedział:

- Nie zostawimy naszych czerwonych braci w potrzebie. Niech ich przyjaciele będą naszymi przyjaciółmi, a ich wrogowie naszymi wrogami. Życzę moim czerwonym braciom, aby w tym roku upolowali dziesięć razy tyle zwierzyny ile głów liczy ich plemię.

- Uff, uff! – zawołali Indianie słysząc taką mowę. Potem fajkę wypaliły kolejne osoby i wygłosiły podobne, krótkie mowy.

- Pogańskie zwyczaje – w swoim stylu skomentował uroczystość ksiądz Poniedzielski.
- Zgadza się – odparł jego nieodłączny towarzysz Włoch Tefani – co oni w ogóle palili?
- Nie obchodzi mnie to – powiedział ksiądz – pogaństwo i koniec! Jaka kraina wiecznych łowów? Nie mogę tego słuchać! Czeka mnie tutaj wiele pracy!

16) – Co się tak tamtym zaroślom przyglądacie? – zapytał Barowski Sznurowskiego.
- Coś mi się widzi, że ktoś tam jest… – odparł starszy szlachcic.
- Apacze? Mają przybyć dopiero za dwa dni…
- Nie… Nie wiem, ale mam przeczucie… Pamiętacie, jak miałem poprzednio przeczucie?
- Pamiętam… No i okazało się, że Polomancze nas obserwowali…
- To pewnie stajenny Bąbel – wtrącił przechodzący akurat obok Rożnawski – on bardzo często w zarośla chodzi, hahaha.
- To nie to panie Jasiu – odparł ze śmiechem Sznurowski – zresztą popatrzcie do tyłu, Bąbel właśnie konie poi…
- Może pójdziemy do Potylicza? – zaproponował Barowski – przydałoby się zbadać całą okolicę za rzeką…
- Idźcie, ja tu zostanę i stąd będę obserwował.

Barowski z Rożnawskim udali się czym prędzej do dowódcy i opowiedzieli całą sytuację.

- Sprawdzić zawsze można – odparł Potylicz – chociaż cała okolica jest stale penetrowana przez naszych Indian i Tatarów… Weźcie jeszcze dwóch ludzi i na wszelki wypadek sprawdźcie.

Po drodze napotkali Majewskiego oraz Kobyłeckiego i cała czwórka chwilę później przeprawiała się przez bród. Sznurowski przez cały ten czas nie odrywał wzroku od podejrzanej okolicy. Po dwóch godzinach grupa wróciła.

- Musieliście się pomylić panie Tadeuszu – oznajmił Barowski – przeczesaliśmy cały ten teren i nic.
- Możliwe – odparł nieco uspokojony Sznurowski – ale cały czas mam przeczucie, że tam jednak ktoś jest.
- Nie może być – zawołał Majewski – jakby ktoś tam był uciekłby przed nami, a wy z brzegu dostrzeglibyście go wtedy niechybnie…
- Może jakie zwierzę tam było? – wysunął podejrzenie Kobyłecki.
- Może… – powiedział cicho starszy szlachcic, dalej nie do końca przekonany, że się mylił. Po czym oddalił się na spoczynek.

Pozostali pozostali na miejscu zastanawiając się nad przeczuciem Sznurowskiego, bo chociaż dokładnie sprawdzili teren za rzeką to jednak czuli się dziwnie niepewnie.

- Hej! Bąbel! – zawołał nagle Rożnawski – Chodź no tutaj gagatku!
- Słucham panie… – odpowiedział nieśmiało stajenny.
- Decyzją dowódcy jeśli będziesz miał zamiar iść w zarośla, to tylko tam za rzekę!
- Dlaczego aż tak daleko panie?
- Już nawet Indianie skarżą się na was! A to przecież dzikusy! Więc już bez dyskusji za rzekę! Idźcie teraz!
- Dobrze panie… – odparł wyraźnie zażenowany Bąbel.

Gdy już stajenny oddalił się w kierunku brodu Kobyłecki zaczął bić brawo Rożnawskiemu…

- Aleś to waszmość nieźle wymyślił… Upiekłeś dwie pieczenie na jednym ogniu! Brawo! Raz, że pozbyłeś się stajennego, a dwa, że chodząc za rzekę będzie nieświadomie sprawdzał ten teren…
- A że on często chodzi w zarośla – śmiał się Majewski – teren za rzeką będzie sprawdzamy wielokrotnie w ciągu dnia…
- Gorzej – wtrącił się Barowski – jak się Bąbel poskarży Potyliczowi na jego rzekomy rozkaz…

17) Jose Fortezes schodząc do lochów natknął się na dowódcę strażników Pabla Madeirosa.

- Dobrze, że cię widzę Pablo. Przyprowadź mi tego, co udaje Holendra. Do sali tortur. Kat już tam czeka.
- Dobrze senior.

Kwadrans później kilku strażników prowadziło kapitana Rokosza…

- No i jak będzie? – rozpoczął z uśmiechem Fortezes, po polsku – dalej będziesz udawać Holendra czy się przyznasz żeś Polak?
- Jestem Holendrem – z uporem powtórzył Rokosz.
- Sam tego chciałeś! Kacie czyń swoją powinność!

Kat, z pomocą strażników, przywiązał więźnia do specjalnego łoża.

- Jakie życzenia panie Fortezes?
- Najpierw ze 30 batów, potem rozciąganie, na koniec przypalanie…

Kapitan dzielnie wytrzymał batożenie, następnie nie dał się złamać podczas rozciągania, a podczas przypalania zemdlał… Po jakimś czasie Rokosz, ledwie żywy, został zawleczony do lochu, gdzie go strażnicy rzucili na sień, a on legł tam bez czucia.

- Teraz kucharza! – rozkazał Madeiros.

Kilka chwil potem strażnicy wlekli Janusza Rysia do sali tortur, kucharz opierał się strasznie przeklinając przy tym okrutnie.

- Dobrze, że go nie rozumiemy – powiedział Madeiros – ale to muszą być jakieś solidne przekleństwa…

Fortezes z uśmiechem powitał więźnia i rzekł na wstępie…

- Wasz znajomy był tu przed chwilą i przyznał się do wszystkiego. Dlatego lepiej dla ciebie będzie jak opowiesz mi wszystko, wtedy nie będziesz cierpiał.

Hiszpan kłamał, ale liczył na to, że Ryś uwierzy w złamanie Rokosza i zacznie mówić.

- Podły psie! – zawołał Ryś i miał krzyczeć dalej, ale kat potraktował go batem tak soczyście, że aż się skulił.
- Brać go! – rozkazał Fortezes – Kacie! Do dzieła!

W tej chwili do sali tortur wbiegł posłaniec i Fortezes musiał pilnie udać się do amirała Belicareza.

- Jak będzie miał ochotę rozmawiać to poślijcie posłańca po mnie, jeśli nie to zatłuczcie na śmierć!

Kat miał już rozpocząć batożenie, ale Ryś uprzedził go i zaczął mówić…

- Myślisz, że się ciebie boję, ty hiszpańska barania torbo? Rozwiąż mnie, a wtedy lebrze popamiętasz!
- Nie rozumiem go – powiedział kat do Madeirosa – czyżby zaczął zeznawać? Spokojnie jakoś mówi…
- Cholera z nim wie – odparł Madeiros – ale oczy ma takie, jakby chciał nas wszystkich zabić… Zdziel go, na wszelki wypadek, parę razy batem, a jak zacznie dalej mówić to trzeba będzie posłać po Fortezesa.

Kat posłuchał rady i na ciało Rysia spadły cztery uderzenia batem… Następnie kat podszedł z drugiej strony by spojrzeć na więźnia i w tym samym momencie musiał wycierać twarz. Ryś opluł go bowiem, a potem posypała się straszliwa wiązanka przekleństw, która sprawiła, że Madeiros – mimo że nie rozumiał polskiego – poczuł „gęsią skórkę” na swoim ciele. Kat pierwszy raz w swojej karierze zetknął się z taką sytuacją, przez dłuższą chwilę nie wiedział co zrobić, tymczasem Ryś skorzystał z okazji i opluł go ponownie. Wywołało to szaloną wściekłość kata, który ze zdwojoną energią porwał bat i zaczął nim z całej siły okładać więźnia. Za każdym uderzeniem słyszał jednak coraz więcej przekleństw, aż w końcu odrzucił bat i zawołał:

- Nie! Nie będę pracował w takich warunkach! Niech go Fortezes sam batoży, a potem torturuje!

Następnie obrócił się i wyszedł z sali, strażnicy musieli zostać, a Ryś nie przestawał ich lżyć.

- Hiszpanie lebry! Końskie łby!
- Do stu piorunów! – zawołał Madeiros – nie rozumiem go, ale czuję, że nas drań tęgo obraża!
- Zostawmy go i też wyjdźmy… – zaproponował jeden ze strażników.
- Nigdy! Zwariowałeś? – warknął Madeiros – Nikt nigdy nie powie, że Madeiros przestał pilnować, bo uciekł przed więźniem! Pamietaj…, solidność przede wszystkim!

18) Godzinę później wrócił Fortezes…

- I co? Powiedział coś?
- Nie… – odparł Madeiros – Kat uciekł…
- Co? Jak to?

Madeiros opowiedział całą sytuację, a potem zapytał:

- Poszukać kata? Może zakneblujemy drania, nie będzie wtedy tak bluzgał…
- Nie. Mam inny plan… Tam, gdzie niedługo trafi będzie mógł bluzgać do woli… nikt go i tak nie usłyszy… Odnieście go do celi, zajmę się nim w odpowiednim momencie.

Fortezes poszedł prosto do admirała Javiera Hernandeza Belicareza, który siedział w swoim gabinecie w towarzystwie dwóch konkwistadorów Jose Manuela Bakulerosa i Pabla Vincento Magierosa.

- Twarde sztuki z tych Polaków – rzekł na wstępie Fortezes – Mimo tortur nic nie powiedzieli!
- Jakby im po jednym oku wyłupić tępym nożykiem – wtrącił się Bakuleros – to wszystko by wyśpiewali… Pewnie wasze techniki tortur są zbyt łagodne… Nie zdarzyło mi się nigdy, żeby więzień nie przemówił… Często mówił nawet to czego nie wiedział, ha ha ha!
- Chcecie zająć się naszymi więźniami osobiście? – zapytał Fortezes.
- To zbyteczne – wtrącił się Belicarez – Oczywiście, w przyszłości pewnie skorzystamy… Przejdźmy do ważniejszych spraw w tej chwili. Jeden z naszych statków, podczas standardowego patrolu, zmuszony był – wskutek potężnej burzy – zawinąć do zatoki na stałym lądzie, a tam wysłani na brzeg zwiadowcy przypadkowo natknęli się na pozostałości po tymczasowym obozie… Wszystkie ślady wskazują na to, że byli to ci Polacy czy też Holendrzy… Mniejsza o to! Jutro wyślemy tam ekspedycję na czele której staną ci dwaj oto panowie. Fortezes! Ty też popłyniesz, znasz i polski i holenderski. Weźmiecie 200 ludzi, to powinno w zupełności wystarczyć. Pierwsze zadanie to odnaleźć i zabić członków tamtej wyprawy, a drugie szukać złota i srebra!

Gdy Fortezes wyszedł z gabinetu Belicareza by czym prędzej zlecić przygotowania do ekspedycji, zza rogu wyszedł Madeiros i zapytał:

- Powiedz no, panie Fortezes, co zamierzacie zrobić z tym kucharzem? Bardzo mnie to ciekawi…
- Teraz mogę ci powiedzieć… Jutro ruszamy na wyprawę, a kucharza zabieramy ze sobą, ha ha ha.
- Po co?
- Po drodze jest mała, bezludna wyspa… tam go zostawimy i niech sobie bluzga do woli, ha haha.
- Ha ha ha… a ten drugi?
- Ten drugi zostanie tutaj i niech zgnije w lochu!

19) W powieściach o Indianach pomijane są lub tylko zdawkowo opisywane sprawy fizjologiczne. Dla potrzeb pewnego wątku tej powieści muszę przynajmniej częściowo zjawisko to opisać. W wioskach indiańskich nie było latryn, Indianie należeli do ludzi skrytych i bardzo wstydliwych, dlatego załatwiali te „sprawy” daleko od obozu, za każdym razem przemieszczali się nawet kilka kilometrów. Dlatego łatwo sobie wyobrazić, jak mieszkańcy wioski Polomanczów znienawidzili stajennego Bąbla, który swoje potrzeby fizjologiczne załatwiał w obrębie obozu lub w jego pobliżu. Nadali mu nawet imię – Biały Skunks. Indianie pokochali za to Jana Daniela Rożnawskiego, bo błyskawicznie rozeszła się po wsi wiadomość, że to on właśnie zmusił Bąbla do przechodzenia za rzekę. Popularnemu Jasiowi nadali również indiańskie imię – Pogromca Skunksa.

Jako ciekawostkę warto napisać, że w XVI-wiecznej Europie pod tymi względem nie było wcale tak różowo… Co ciekawe ówczesna Polska wyprzedzała na przykład Francję. Urzędujący wtedy w Polsce Henryk Walezy właśnie na Wawelu po raz pierwszy zobaczył wychodki, z których nieczystości odprowadzano poza mury zamkowe i po powrocie do Francji nakazał zbudowanie takich urządzeń w Luwrze i innych pałacach. Minęło jednak sporo czasu zanim francuscy panowie i dworzanie przyzwyczaili się do tej nowinki technicznej i zaprzestali załatwiania swoich potrzeb fizjologicznych do kominków i zamkowych sieni. I jak to się ma do powiedzenia: Francja – elegancja? W naszych czasach byłoby to nie do pomyślenia, ale trzeba pamiętać, że działo się to pięćset lat temu… Chociaż, na początku 2013 roku podano, że Duma Państwowa – izba niższa parlamentu Rosji podejmie próbę oduczenia obywateli Federacji Rosyjskiej załatwiania potrzeb fizjologicznych gdzie popadnie… Z inicjatywą w tej sprawie wystąpiło Zgromadzenie Ustawodawcze obwodu wołogodzkiego, które przesłało do Dumy projekt ustawy, uznającej za drobne chuligaństwo „załatwianie naturalnych potrzeb na klatkach schodowych domów i w innych nie przeznaczonych do tego miejscach publicznych”.

- No i co słychać panie Tadeuszu? – zapytał Barowski.
- Odkąd stajenny za rzekę chodzi – odpowiedział ze śmiechem Sznurowski – uspokoiłem się… ale powiadam ci mój młody przyjacielu, że tam ktoś był…
- Nawet jeśli, to Bąbel musiał go stamtąd przepędzić, ha ha ha.

Tymczasem stajenny przeprawiał się przez rzekę i śpiewał przy tym wesoło:

- Gdy znikam w zaroślach to kwiczę
a oczy mi świecą jak znicze!

20) Polska – Gdańsk.

Doniecki zadowolony z rekrutacji do drugiej wyprawy do Nowego Świata, głównie z tego powodu, że przeprowadzona została nad wyraz sprawnie. Wszystko przez to, że zdecydowana większość uczestników była polecona przez znajome osoby, a przez to wydawało się, że i zasługująca na zaufanie. Mimo wszystko, poza Donieckim i magnatami rzecz jasna, nikt nie znał celu wyprawy – postanowiono utrzymać to w tajemnicy aż do samego końca, czyli do momentu wypłynięcia. Uczestnicy wiedzieli tylko, że mają wypłynąć statkiem…

- A, zaraz… – przypomniał sobie – ten rycerz Krzysztof dał mi przecież listy od pułkownika Dąbeckiego… Nie przeczytałem przecież jeszcze tego prywatnego…

Doniecki natychmiast wyciągnął list i zaczął czytać…

- ” Poleciłem Ci stary przyjacielu kilka osób godnych zaufania, które z pewnością przydadzą Ci się w Twej misji. Ręczę za nich! Jest wśród nich rycerz Krzysztof, który nawet mi nie wyjawił swojego nazwiska, ale wiedz, że jest człowiek na którego możesz liczyć zupełnie. Powierzywszy mu zadanie możesz spać spokojnie, on je bowiem zawsze wykona do końca, nie pytając o nic. Jego ambicja nawet mnie przeraża… Musisz mu dać jedynie dokładne wskazówki, a on działać będzie według nich…”

Uczestnicy nie nudzili się w Gdańsku, ale doskwierał im brak informacji, nie wiedzieli po prostu kiedy i dokąd wyruszą… Różnie spędzali wolny czas, którego mieli aż zanadto wiele, albowiem poza obowiązkiem noclegu w karczmie „Pod Złotym Bocianem” innych powinności na razie nie mieli, a żołd suty otrzymywali… Jedynie Mijagibej ze swoimi dziesięcioma Tatarami stacjonowali w pewnej wsi pod Gdańskiem.

Koncentracja w karczmie „Pod Złotym Bocianem” nie mogła ujść uwadze wywiadowi pruskiemu, który w Gdańsku miał znakomicie rozbudowaną siatkę szpiegowską. Kapitan Hans Von Kruge postanowił przeprowadzić inwigilację uczestników wyprawy, by się o niej czegoś więcej dowiedzieć. Nie wiedział jednak, że cel wyprawy jest znany tylko i wyłącznie Donieckiemu. Szpiedzy pruscy zaczęli kręcić się wśród uczestników, ale mimo wielu prób zbliżenia, głównie podczas pijatyk, nie udało im się nic dowiedzieć.

- Do stu diabłów! – złościł się jeden z nich o nazwisku Louze – nie możemy wrócić do kapitana z niczym, bo nas każe oćwiczyć!
- Może ten wysoki będzie coś wiedział? – zastanawiał się Brenner i wskazał na siedzącego samotnie w kącie rycerza Krzysztofa.
- Spróbować warto – rzekł Louze – Knothe! podejdź do niego i zamów wino, my się dosiądziemy nieco później.

Po upływie godziny trójka szpiegów siedziała już przy stoliku rycerza Krzysztofa, Prusacy co chwilę zamawiali wino by zachęcić Polaka do zwierzeń…

- Słuchajcie panowie – mówił Krzysztof – naprawdę nie wiem, gdzie mamy popłynąć, ale postaram się dowiedzieć jutro i wam przekażę. Chyba, że sami porozmawiacie z panem Donieckim, skoro go znacie?
- Nie, nie… – odpowiedział Louze – znamy, ale nie chcemy zawracać mu głowy.
- Ale, jak zapytasz wprost Donieckiego to przecież może Ci nie odpowiedzieć? – zastanawiał się głośno Brenner.
- Wprost nie zapytam – śmiał się Krzysztof – Mam swoje sposoby. Ale po co właściwie chcecie to wiedzieć?
- Przecież ci już opowiadałem – tłumaczył Knothe – Jeden z uczestników jest bratem biskupa, którego nazwiska zobowiązałem się nikomu nie wyjawiać, kilka lat temu bracia pokłócili się, ale duchowny wybaczył bratu i teraz martwi się o niego i po prostu chciałby wiedzieć gdzie popłynie. A jak mu się coś stanie? To skąd biskup będzie wiedział gdzie go szukać? Przecież to normalne, że rodzina sobie pomaga. Biskup wynagrodzi ci sowicie za informacje o bracie…
- A, tak – przypomniał sobie Krzysztof – W takim razie muszę pomóc…
- Tylko nie mów nic Donieckiemu o biskupie – ostrzegł Louze – On podobno wybiera się jutro na ważne spotkanie, przeszukaj wtedy jego pokój i może znajdziesz tam coś co da odpowiedź w tej sprawie…
- Racja!
- Będziemy tutaj jutro o tej samej porze – powiedział na zakończenie Knothe – Spisz się dobrze, a nie pożałujesz.

Gdy tylko szpiedzy wyszli rycerz Krzysztof udał się czym prędzej do Donieckiego, który jakby na niego czekał…

- Z czym przychodzisz do mnie rycerzu Krzysztofie?
- Jacyś ludzie chcą za wszelką cenę dowiedzieć się dokąd ma wyruszyć wyprawa…
- Wiem o tym…
- ?
- Siedziałeś kilka godzin z trójką szpiegów pruskich…
- ? Nie wiedziałem…
- Wiem o tym. Opowiedz mi wszystko po kolei…

Rycerz opowiedział całe zdarzenie, po czym zaczął mówić Doniecki.

- Interesują się psubraty wyprawą… Spłatamy im figla zatem. Jutro pójdę na to spotkanie, a ty wejdziesz do mojego pokoju posiedzisz w nim trochę…
- Ale po co mam wchodzić?
- Tak trzeba, może tak być, że nie tylko tych trzech tu węszy… Później spotkasz się z nimi i powiesz im, że znalazłeś ważne dokumenty świadczące, że mamy wsiąść na statek i popłynąć do Królewca, żeby tam wywołać powstanie przeciw Albrechtowi Hohenzollernowi, które doprowadzić musiałoby w koncu do interwencji Rzeczpospolitej w Prusach…
- Nie może być! Uwierzą?
- A to już mnie mało interesuje… Na pewno doniosą to komu trzeba w Prusach i będzie niezła zabawa… Powiedz im, że widziałeś pisma opatrzone pieczęciami, ale nie mogłeś ich wziąć, żebym nic nie podejrzewał…

Po rozmowie rycerz Krzysztof wrócił na dół do swojego stolika i przysłuchiwał się rozmowie innych uczestników siedzących przy innych stołach. Nagle otwarły się szeroko drzwi i do karczemnej izby weszło trzech Kozaków. Na ich widok podniósł się Maksym Pastuszenko i głośno zawołał:

- Nareszcie! Ile można na was czekać? Siadajcie do nas!

Tym samym liczba Kozaków uczestniczących w drugiej wyprawie wzrosła do ośmiu.

- Musiało was coś zatrzymać – rozpoczął Robaczenko – że teraz dopiero przybyliście…
- Tak było – odpowiedział Kaczmarenko – Wszystko przez Kotaszenkę, bo mu się amorów zachciało… Dobrze mówię Baliczenko? Ha ha ha…
- Zakochał się w szlachciance – odparł zagadnięty Baliczenko – pech chciał jednak, że była mężatką… Ha ha ha.
- No i co dalej? – zapytali równocześnie zaciekawieni Jakubiczenko i Czarnienko.
- No właśnie, opowiadaj Baliczenko – zachęcał Bodczenko.
- A co tu opowiadać? Mieliśmy zabawić kilka dni w Żytomierzu i ruszać do was, do Gdańska. Ale tam Kotaszenko zobaczył tę szlachciankę i się zakochał, choć ona mu mówiła, że ma męża. Znacie Kotaszenkę, jak sobie coś ubzdura to koniec! W końcu skończyło się na tym, że wzięli się za łby z tym szlachcicem i obaj się strasznie pokiereszowali. Przeleżał tak Kotaszenko trzy tygodnie zanim wydobrzał, ale amory mu przeszły. No i ruszyliśmy prosto do Gdańska.

Kotaszenko siedział dotąd z kamienną twarzą, nie mówiąc nic, ale widać, że z trudem znosił tę opowieść i śmiech towarzyszy…

- Daj już spokój Baliczenko! – zawołał w końcu rozłoszczony – Tylko głupoty ci w głowie!
- Mi głupoty? Ha ha ha. A czy to ja się zakochałem w tej szlachciance?
- Na ciebie by nawet nie spojrzała spaślaku!
- Co? Ja spaślak? Jak byłem młodszy to nie było panny, żeby się za mną nie obejrzała, a i teraz wiele się ogląda…
- Kiedy ruszamy i dokąd? – zmienił nagle temat rozmowy Kaczmarenko.
- Tego nikt nie wie… – odpowiedział Pastuszenko.
- Jak to? – zdziwił się Baliczenko.
- Normalnie. Czekamy na statek i tyle.
- Nie wiecie nawet dokąd mamy popłynąć?
- Nie. To tylko Doniecki wie…
- Będziemy palić, mordować i gwałcić! – zawołał nagle Kotaszenko.
- Głupi? Cicho bądź! – ryknął Kaczmarenko.
- Co głupi? Co głupi?
- Zachowuj się! Nie tylko my tu siedzimy! – rzekł zdenerwowany Pastuszenko.
- Jak nie wiadomo dokąd płyniemy – powiedział już ciszej Kotaszenko – to może chodzić tylko o palenie, mordowanie i gwałcenie!
- Nie dość się namordował i nagwałcił na Krymie? – zapytał Baliczenko.
- Tego nigdy dość!

Kilka stołów dalej siedziała szlachta, okrzyk Kotaszenki wywołał wyraźne poruszenie wśród nich…

- Ci Kozacy! – rozpoczął Jacek Światłoniewski – Tylko takie czyny im w głowie!
- Taki to już naród – odparł Tomasz Szlachtowski.
- Dobrze, że będzie nas więcej od nich – stwierdził Mariusz Roch Kowalski – Bo nigdy nie wiadomo, co im do głów przyjść może…
- Chyba się nie boicie? – zapytał Krzysztof Połniakowski.
- E, skądże! – powiedział głośniej Kowalski – Rzekłem jedynie, że uważać na nich trzeba! Karczmarzu! Wina!
- Panie Jacku, a gdzie wasz syn Maciej? – zapytał Przemysław Janczurowski.
- A skąd ja mam wiedzieć? – odparł zdziwiony Światłoniewski – Młode to jeszcze, w jednym miejscu nie usiedzi… Włóczy się gdzieś pewnie po mieście.
- Widziałem, jak wychodził z Góreckim i Romanowskim – poinformował Kowalski.
- No widzisz panie Janczurowski, już wszystko wiemy – zaśmiał się Światłoniewski, wyraźnie już podchmielony wypitym alkoholem.

Przy sąsiednim stole siedziało trzech szlachciców, ale nie prowadzili żadnej rozmowy skupiając się wyłącznie na konsumpcji wina. Niedługo potem można rzec, że było ich już tylko dwóch do tej czynności, bowiem Roman Więcławski osunął się nagle pod stół i zasnął.

- O, widzisz Krzysztofie – zauważył po pewnym czasie Przemysław Nowacki – Więcławski gdzieś już przepadł…
- Jak zwykle Przemysławie, jak zwykle – stwierdził Seremacki – on już tak ma…

Po tej krótkiej rozmowie ponownie zapadła cisza i obaj powrócili do raczenia się winem, które im wyjątkowo przypadło do gustu.

Następnego dnia popołudniu rycerz Krzysztof spotkał się z trójką pruskich szpiegów i przekazał im informacje, takie jakie sobie życzył Doniecki. Wywołało to wielkie poruszenie wśród szpiegów…

- Nie może być! – powiedział wzburzony Louze – Jeśli to prawda to zasłużyłeś na nagrodę! Trzymaj sakiewkę, dobrze się spisałeś. Otrzymasz drugą, jak dowiesz się kiedy wyprawa ma wyruszyć.

Szpiedzy szybko opuścili karczmę „Pod Złotym Bocianem” i udali się natychmiast do kapitana Von Kruge. Jeszcze tego samego dnia wyruszył posłaniec do Królewca donieść o polskich planach…

21) Michał Potylicz siedział w towarzystwie Jana Pratelickiego i uzgadniał ostateczny plan obrony wioski Polomanczów, gdy nagle we wsi zapanowało spore poruszenie… Za chwilę w ich kierunku biegło dwóch ludzi…

- Co się stało Bolesławie Chrobry? – zapytał Pratelicki syna.
- Apacze już są! Widzieliśmy ich, razem z Ciężką Ręką. Są o dwie godziny pieszo stąd.
- No to się Panie Michale dzisiejszej nocy możemy spodziewać odwiedzin… – rzekł Pratelicki do Potylicza.
- Czemu dopiero w nocy?
- Apacze, zresztą wszyscy Indianie, atakują z reguły nocą… Nie są głupi, wiedzą że najlepiej zaskoczyć przeciwnika we śnie, a wtedy łatwiej o zwycięstwo i straty własne są mniejsze.
- Wiedzą przecież, że się ich spodziewamy…
- Niby tak, ale jak się już zapewne zorientowałeś Apacze traktują nas jak gorszych Indian, odszczepieńców i tak dalej.
- Mimo wszystko trzeba ich obserwować, bo nie wiadomo, czy jednak nie zdecydują się na atak wcześniej.
- Panie Michale proszę mi nie urągać!
- ?
- Oni cały czas są śledzeni, gdyby ruszyli wcześniej dowiemy się o tym też odpowiednio wcześniej i spokojnie zdążymy przygotować się do obrony.
- A Apacze nie wyślą swoich zwiadowców?
- Normalnie pewnie by tak zrobili, ale jak już powiedziałem oni traktują nas jak gorszych i wygląda na to, że to zaniedbali. A gdzie Ciężka Ręka Bolesławie?
- Został tam, chce podsłuchać Apaczów, ich wodzów…
- Tego się po nim można było spodziewać, on jest mistrzem w skradaniu się, jestem pewny, że niedługo przyniesie lub przekaże przez posłańca nowe informacje.

Tymczasem Germanopacz Ciężka Ręka nie próżnował, lecz wolno i zachowując najwyższą ostrożność skradał się w kierunku ogniska przy którym siedzieli wodzowie Apaczów… Zadanie było niezwykle trudne, bowiem w każdej chwili Apacze mogli, nawet przypadkowo, odkryć jego obecność. Na szczęście Apacze zachowywali się niezwykle pewnie, jakby nie byli na wyprawie wojennej tylko na swoim terytorium. Świadczyło nawet o tym rozpalenie kilku ognisk, których zwykle w takich okolicznościach Indianie nie rozniecają. Ciężka Ręka był zadowolony także z faktu, że kilka koni, które Apacze posiadali, zostało wyprowadzone na łąkę znacznie oddaloną od obozowiska i wobec tego nie musiał obawiać się, że zdradzą parskaniem jego obecność.

- Co za głupcy! – pomyślał Ciężka Ręka – Jak ja mogłem kiedyś być Apaczem? Zachowują się jak stare baby, a nie jak wojownicy!

Germanopacz po dłuższym czasie dotarł już tak blisko ogniska, że mógł wyraźnie słyszeć rozmowę, która właśnie rozpoczęła się…

- Ci odszczepieńcy skomlą tam pewnie ze strachu! – rozpoczął Bizoni Róg.
- Też tak myślę. Te psy boją się wszystkiego. Ich skalpy już niedługo zawisną u naszych pasów – odparł Cichy Bawół.
- Kiedy zaatakujemy?
- Godzinę przed świtem. Tak będzie najlepiej, nasi wojownicy rwą się do walki już teraz, ale jako mądrzy wodzowie nie możemy do tego dopuścić, bo mimo, że te kujoty nie potrafią walczyć to jednak ponieślibyśmy zbyt duże straty.
- Mój brat dobrze mówi. W nocy zabijemy straże i spadniemy na nich jak jastrzębie na stado królików.

Następnie zapadła cisza i obaj wodzowie pogrążyli się w zadumie. Rozmyślali zapewne o czekającym ich zwycięstwie, skalpach i łupach. Ciężka Ręka uznał, że dowiedział się już wszystkiego, co było potrzebne, a dalsze przebywanie w pobliżu ogniska wodzów groziło wielkim niebezpieczeństwem, bo w końcu Apacze – nawet przypadkowo – mogli go spostrzec i pojmać. Zaczął więc powoli wycofywać się, zachowując przy tym jeszcze większą ostrożność niż przedtem, dbając równocześnie o zacieranie śladów. W końcu dotarł do swoich towarzyszów i natychmiast jeden z nich wysłany został z wiadomością do wioski Polomanczów. Ciężka Ręka i reszta zostali na miejscu by na wszelki wypadek śledzić Apaczów, jakby ci zmienili jednak zdanie i wyruszyli wcześniej lub postanowili jednak wysłać zwiadowców. Nie wysłanie ich było rzeczą niepojętą dla Ciężkiej Ręki, który nie potrafił zrozumieć tego faktu.

Wieczór zapadł, ale w wiosce Polomanczów nie wszyscy spali. Apaczów spodziewano się dopiero godzinę przed świtem, więc czuwać mieli tylko wyznaczeni kolejno strażnicy, ale bliskość walki spowodował, że wiele osób nie mogła po prostu zasnąć…

- Widzę, że też nie możesz spać mój młody przyjacielu – powiedział Sznurowski podchodząc do stojącego w pobliżu rzeki Barowskiego.
- A no, nie mogę…
- To normalne, ja mam tak zawsze.
- Jak myślisz panie Tadeuszu, odeprzemy ten atak? Wygramy?
- Apacze nie wiedzą, że jesteśmy pośród Indian, a to nas spory atut. Jest ich jednak więcej to z kolei ich atut. Wydaje mi się, że plan Potylicza jest dobry. Będzie dobrze. Idź Kazimierzu prześpij się nieco, to Cię wzmocni… Ja i tak nie zasnę, a jak nadejdzie czas to Cię zbudzę.
- Nie wiem czy zasnę, ale spróbuję chociaż.

Nie spali też, w zdecydowanej większości, pozostali uczestnicy wyprawy. Potylicz jako dowódca wszystkiego doglądał, żeby nie zaniedbać żadnego szczegółu. Smacznie spali za to ksiądz Poniedzielski, Włoch Tefani i Jan Daniel Rożnawski.

- No i co powiesz panie Robercie? – zapytał Rafał Kobyłecki przechadzającego się wzdłuż umocnień Pachockiego.
- No no.
- No no i nic więcej? – nie dawał za wygraną Kobyłecki.
- No no no. A cóż więcej można rzec? Bitwa z Apaczami dopiero za kilka godzin, ale jakoś spać nie mogę.
- Ja także.

Za rogu wyłonił się Michał Majewski.

- Witajcie panowie, widzę że i Wy spać nie możecie?
- Zgadza się. A gdzie pan Rożnawski?
- A on akurat nie ma problemu ze snem, śpi słodko i chrapie aż miło… Powiedział, żeby go obudzić, jak przyjdą Apacze, a najlepiej jak już będzie po wszystkim…
- Ha ha ha. Cały Jasiu!

Wraz z upływem czasu atmosfera oczekiwania stawała się coraz bardziej napięta. Trzy godziny przed świtem do wioski przyjechał cwałem Kozakez Dwa Liście z informacją, że Apacze wyruszyli. Wszystko więc szło planowo i ataku można było spodziewać się około godzinę przed świtem. Zaraz potem Potylicz rozkazał wszystkich budzić i udać się na ustalone wcześniej stanowiska.

22) Atmosfera w wiosce Polomanczów była niezwykle napięta. Już niedługo mieli nadejść Apacze i każdy zastanawiał się jak to wszystko się zakończy. Niejeden też zdawał sobie sprawę z tego, że to może być ostatni dzień w jego życiu. Walka na śmierć i życie miała rozegrać się już za godzinę. Wszyscy zajęli swoje stanowiska i wypatrywali nadchodzącego wroga. Niebawem do wioski przybył Ciężka Ręka z kilkoma wojownikami, którzy wspólnie śledzili Apaczów i także zajęli ustalone stanowiska. W pewnym momencie Michał Potylicz zauważył przemykającego między wigwamami Jana Daniela Rożnawskiego…

- Stać! A pan gdzie?
- Ja?
- Oprócz nas dwóch nie ma tutaj nikogo…
- No tak. Szukałem właśnie pana, bo nie wiem, gdzie mam zająć stanowisko…
- ?! Wszyscy wiedzą, a pan nie?! Przecież tłumaczyłem to dokładnie kilkakrotnie na zebraniach!

Potylicz mógł nie wiedzieć, że popularny Jasiu akurat na żadnym nie był, bowiem tak się złożyło, że w tym czasie oddawał się swojemu najbardziej ulubionemu zajęciu czyli drzemce w zaroślach. Czemu akurat w zaroślach? Bo tam mu nikt nie przeszkadzał… Przez głowę Potylicza przeszło podejrzenie, że Rożnawski wcale go nie szukał, ale po prostu chciał zaszyć się w zaroślach, żeby tam przeczekać zbliżające się starcie z Apaczami…

- Nieważne! – odparł Potylicz – Pana stanowisko jest na 535 i natychmiast się tam udamy!
- 535?
- Tego też nie wiecie?! – zawołał wściekły dowódca – Marsz za mną!

535 był to punkt obronny na wzgórzu nazwany tak dlatego, że oddalony był od domu Pratelickiego dokładnie o 535 kroków… Inne punkty obrony to: 140, 240, 245 i 245a.

Chwilę potem Potylicz doprowadził Rożnawskiego na 535 i powiedział do Michała Majewskiego…

- Panie Michale! Jak pilnujecie? Brakuje wam jednego z obrońców i co?
- No właśnie mieliśmy poszukać pana Rożnawskiego…
- Nie ma już takiej potrzeby, zguba znalazła się…

Potylicz poszedł sprawdzić pozostałe stanowiska, tymczasem Majewski ruszył z pretensjami do Rożnawskiego…

- Oberwało mi się przez ciebie! Gdzie się włóczyłeś?
- No… Już właśnie tu szedłem, ale spotkał mnie po drodze Potylicz…
- Dobra, nieważne! Idź tam na lewo i obserwuj. Pamiętaj, że można strzelać dopiero na sygnał Potylicza! I nie śpij do cholery!
- No, wiem przecież. Do licha ze snem… Tu chodzi o życie!
- No właśnie!

Niebawem zwiadowca wysłany nieco przed wioskę dał znać naśladując głos ropuchy, że zbliżają się Apacze. Znaczyło to, że za niecały kwadrans znajdą się tuż przed wioską. Wszyscy byli w najwyższej gotowości, przygotowani na krwawą walkę… Każdy doskonale pamiętał słowa Potylicza, że strzelać można będzie tylko na jego wyraźny rozkaz. Wiedział o tym już nawet i pan Rożnawski, który co prawda opuścił wszystkie zebrania, ale oznajmił mu to pan Majewski.

Po upływie kwadransa pierwsi Apacze wyłonili się na łące przed wioską Polomanczów… Wielu obrońców zmroził ten fakt krew w żyłach, a ręce mocniej ścisnęły broń. Zaczęło się jeszcze większe, nerwowe wyczekiwanie aż Apacze podejdą bliżej… Wszyscy wytężali słuch, żeby dosłyszeć rozkaz Potylicza, ale on nie rozbrzmiewał… Nerwy coraz bardziej dawały znać o sobie i niejeden chciał już strzelać do Apaczów, ale w pamięci mieli wyraźne wytyczne od dowódcy… Tymczasem Apacze byli już tuż tuż… Nagle rozległa się komenda Potylicza: „Teraz!” i ciszę nocną przerwała donośna salwa… Zaskoczeni tym faktem Apacze stanęli jak wryci i dopiero po dłuższej chwili rozległ się ich bojowy okrzyk wojenny, ale wtedy zabrzmiała kolejna, a potem następna salwa, które poczyniły istne spustoszenie w szeregach czerwonoskórych, którzy w przestrachu zaczęli się pośpiesznie wycofywać. W kierunku obrońców poleciało jednak także wiele strzał i tomahawków…

- Na koń! – zawołał Potylicz i chwilę później biali obrońcy, Tatarzy i ci z Indian, którzy dysponowali wierzchowcami ruszyli w pogoń za uciekającymi Apaczami… Krwawy pościg trwał dobrych kilka minut, w tym czasie polska szlachta i Tatarzy dokonali wielkiego spustoszenia wśród czerwonoskórych, którzy nie bardzo wiedzieli, jak bronić się przed konnymi wymachującymi szablami… Przed samym lasem Potylicz wstrzymał pościg i nakazał odwrót…

- Czemu panie Michale nie ścigamy ich dalej? – zawołał rozochocony Pachocki.
- W lesie? Zaczną w nas strzelać z łuków i wielu z nas zginie niepotrzebnie… I tak tęgo oberwali… Wracamy do wioski, trzeba zobaczyć ilu z naszych poległo i opatrzyć rannych, a Apacze już raczej nie wrócą…

Po powrocie do obozu okazało się, że straty obrońców były nieznaczne, zginął tylko jeden Kozakez, a kilku innych doznało niegroźnych obrażeń. Ranny był między innymi pan Rożnawski, ale jego rana była bardzo nietypowa i podejrzana… Zwróciła uwagę samego Potylicza…

- Czy może mi pan wytłumaczyć – zwrócił się do Rożnawskiego – Jakim cudem ta strzała ugodziła w pański pośladek skoro wrogowie byli frontem do nas?
- Hmmm… yyyy…

Widok skwaszonej miny popularnego Jasia wywołał natychmiastowy wybuch śmiechu wśród zgromadzonych obrońców, śmiali się nawet powściągliwi z reguły Indianie…

- Myślę, że poległo prawie stu Apaczów… Dostali niezłą nauczkę. Jeszcze raz Wam dziękuję, że przybyliście… sami moglibyśmy nie dać rady… – powiedział Pratelicki do Potylicza.
- Zaraz będzie całkiem jasno… Trzeba będzie wtedy policzyć poległych Apaczów, a ewentualnych rannych opatrzeć… nie jesteśmy bowiem barbarzyńcami – odparł Potylicz.
- Apacze będą chcieli wrócić po zabitych i rannych… Pozwolimy im na to? – zapytał Jurko.
- Tak. Nie godzi się inaczej.

Gdy nastał dzień policzono poległych Apaczów i okazało się, że Pratelicki nie mylił się, bowiem zginęło ich 88, a 15 było rannych, których pośpiesznie opatrzono. Nie było wśród nich żadnego z wodzów. Godzinę później przybył konno wódz Apaczów Bizoni Róg, który już z daleka pokazywał ręką, że przybywa w pokojowym celu. Chwilę później pozwolono mu wjechać do wioski, a potem skierowano do ogniska przy którym siedział Potylicz i biali wodzowie Indian.

- Niech Bizoni Róg usiądzie przy ognisku – rzekł doń Pratelicki.

Apacz skorzystał z zaproszenia i usiadł naprzeciw swoich zwycięzców.

- Czy pozwolicie na to, żebyśmy zabrali ciała naszych braci?
- Tak. Rannych też możecie zabrać…
- Czy będziecie nas ścigać?
- Nie. Nie chcemy wojny z wami, chyba że nas do tego zmusicie tak jak tym razem… Chcieliście naszych skalpów, kobiet i dzieci, ale my zadowolimy się tym, że was pokonaliśmy i pozwolimy odejść wolno!
- Byliśmy głupi… Jesteście zbyt potężni… Nie wiedzieliśmy, że jest z wami więcej bladych twarzy uzbrojonych w dymiące kije…
- Blade twarze są naszymi przyjaciółmi i osiedlą się tutaj na stałe…
- Uff! Uff!
- Czy masz coś przeciw temu Bizoni Rogu?
- Nie…

Rozmowa skończyła się, wkrótce potem Apacze pozbierali ciała swoich poległych braci, wydano im rannych i pośpiesznie oddalili się z pola bitwy…

- Nie jest dla ciebie podejrzane, że Bizoni Róg nie zaproponował wypalenia fajki pokoju? – zapytał Helmuth Pratelickiego.
- Podejrzane… Trzeba za nimi wysłać zwiadowców, żeby ich obserwowali… Choć wydaje mi się, że nie odważą się na następny atak po dzisiejszej nauczce…
- Lepiej być ostrożnym… Bizoni Róg zachowywał się spokojnie, ale najchętniej utopiłby swój nóż w naszych sercach…
- Też odniosłem takie wrażenie… Poza tym mógł być jeszcze w szoku po klęsce, nie spodziewał się tak łatwo stracić tylu wojowników…
- Był zbyt pewny siebie poprzednio… Ciekawe czemu Cichy Bawół nie przyjechał z nim…
- Nie wiem tego, ale to też podejrzane…

Tymczasem Apacze oddalili się o pół dnia drogi pieszo od wioski Polomanczów i rozbili obóz. Ranni bowiem wymagali opieki i musieli odpocząć przed długą drogą…

- Co mój brat myśli? – zapytał Cichy Bawół.
- Wściekłość rozsadza moją duszę! Gdyby nie nowe blade twarze wygralibyśmy! Skalpy odszczepieńców wisiałyby teraz u naszych pasów, a ich kobiety prowadzilibyśmy do naszych wiosek!
- Co dalej?
- ? Przegraliśmy bitwę, ale musimy wygrać wojnę!
- Oni są potężni, głównie dzięki temu, że są z nimi te blade twarze z dymiącymi kijami…
- Musimy pomścić śmierć wielu naszych wojowników! Co mamy powiedzieć ich squaw? Że zginęli w walce i nie zamierzamy ich pomścić?!
- Tego nie powiemy…
- Właśnie! Zemsta musi nastąpić! Zbierzemy wszystkich Apaczów, nie tylko Lipan, ale także inne szczepy… i wybijemy ich co do nogi!
- Wódz Apaczów Mescalero Śmiały Lis jest moim przyjacielem, na pewno nie odmówi udziału w wyprawie wojennej przeciw odszczepieńcom i tym przeklętym bladym twarzom!
- Inni też nie odmówią! Blade twarze chcą się tutaj osiedlić… a czy to ich ziemia czy nasza?!
- Nasza!
- Muszą więc zginąć!

Nagle wybuchło wśród Apaczów wielkie poruszenie… a za chwilę dwaj wojownicy rzucili pod nogi wodzów białego człowieka…

- Węszył w zaroślach! – powiedział jeden z wojowników.
- Bardzo dobrze, że go ujęliście! – rzekł Bizoni Róg – Nie wrócimy do naszej wioski z niczym! Zginie przy palu męczarni, a niedługo to samo zrobimy z pozostałymi! Ukryjcie go dobrze, żeby oni go nie dojrzeli, bo z pewnością wysłali za nami zwiadowców, żeby wiedzieć czy się na pewno oddaliliśmy…

Pojmanym białym był stajenny Bąbel, który jak wcześniej opisywałem musiał opuszczać wioskę Polomanczów w celach fizjologicznych, gdyż żaden z jej mieszkańców nie mógł już znieść faktu, że załatwiał swoje potrzeby w obrębie wioski. Nie wiadomo jednak co go zagnało aż tak daleko i to w przeciwnym kierunku niż zarośla za rzeką, gdzie zwykle chadzał.

23) Dopiero po dłuższym czasie w wiosce Polomanczów spostrzeżono brak stajennego Bąbla…

- Gdzie jest stajenny? – chodził i wszędzie pytał Michał Majewski – Koni od rana łapserdak jeden jeszcze nie napoił! Oj, niech ja go dopadnę! Biedny będzie!

Poszukiwania w obrębie wioski nie przyniosły żadnych rezultatów, w końcu zdecydowano się przeszukać teren za rzeką, czyli miejsce gdzie Bąbel miał załatwiać swoje potrzeby, ale także bezskutecznie.

- Pewnie wystraszył się Apaczów i ukrył się gdzieś dalej – wysunął hipotezę Rafał Kobyłecki.
- No no – przytaknął w swoim stylu Robert Pachocki – Może…, a czort z nim!
- Zgłodnieje to sam przylezie – skwitował Tadeusz Sznurowski.

Nastał wieczór, a stajenny nadal nie pojawił się we wsi, ustalono więc, że nazajutrz poszukiwania zostaną wznowione. O świcie wyznaczono kilka grup do poszukiwań, ale wkrótce wszystko się wyjaśniło, bowiem do wioski przybył Bolesław Chrobry z wiadomością od Ciężkiej Ręki, który wraz z grupą wojowników obserwował oddalających się Apaczów.

- Pojmali Białego Skunksa! Ukrywali go starannie, ale widzieliśmy moment, gdy go ujęli. Było nas za mało, żebyśmy mogli myśleć o jego odbiciu. Zastanawialiśmy się co on robił tak daleko od wioski…
- Co robimy panie Michale? – zapytał Sznurowski Potylicza.

Dowódca nie zdążył nawet odpowiedzieć, bo szybko wtrącił się ksiądz Poniedzielski.

- Sam jest sobie winien! Po co tak daleko lazł?
- Mimo wszystko – przerwał mu Potylicz – stajenny jest członkiem wyprawy i nie możemy go zostawić Apaczom.
- Nie godzi się ryzykować życia wielu ludzi by ratować jednego chłopa! – grzmiał nadal ksiądz.
- Ale to polski chłop… – odpowiedział spokojnie dowódca.
- Apacze będą go chcieli zamęczyć przy palu – powiedział Pratelicki – Poległo wielu ich wojowników, pragną zemsty jak wody, więc zginie, jeśli mu nie pomożemy…
- Ciężka Ręka podsłuchał ich wodzów – wtrącił się Bolesław Chrobry – Oni chcą go zamęczyć, ale dopiero w rocznicę śmierci jakiegoś ich słynnego wodza…
- Czerwonego Mokasyna… – wyjaśnił Helmuth – To mamy cztery tygodnie czasu… Do tego momentu jeńcowi włos z głowy nie spadnie, Apacze będą go dobrze karmić by był silny w dniu męczarni.
- Jeszcze raz powiadam! – wołał ksiądz – Nie przelewajmy krwi chrześcijańskiej dla jednego prostego chłopa! On tego nie jest godzien!
- Dosyć!!! – wrzasnął Potylicz, po czym powstał i zawołał – Kto, poza tą duchowną osobą, chce zostawić stajennego w mocy Apaczów?!

Zdecydowana postawa dowódcy sprawiła, że nawet jeśli ktoś zamierzał poprzeć księdza to nie śmiał teraz zabrać głosu. Nagle ciszę przerwał głos Jana Daniela Rożnawskiego…

- Musimy go ratować! Nie ma dyskusji!

- Uff! Uff! Pogromca Skunksa!! – wołali Indianie.

Ksiądz Poniedzielski widząc, że został sam nie odważył się już zabrać głosu. Jego największy zwolennik – Włoch Luigi Tefani także wolał nie przeciwstawiać się większości chcącej ratować stajennego Bąbla…

Ostatecznie stanęło na tym, że skoro śmierć męczeńska Bąbla została przewidziana przez Apaczów dopiero za cztery tygodnie, na ekspedycję ratunkową było jeszcze za wcześnie, jednak na wszelki wypadek Ciężka Ręka z grupą wojowników mieli być cały czas w pobliżu wioski Apaczów i w razie nagłej potrzeby mieli podjąć próbę oswobodzenia stajennego.

Helmuth uspokajał…

- Znam Apaczów. Skoro postanowili go zamęczyć w rocznicę śmierci Czerwonego Mokasyna to zrobią to zgodnie z planem…

Czasu do wyruszenia ekspedycji było więc dosyć sporo, a postanowiono go wypełnić głównie łowami…

24) Kuba.
Wszystko było już gotowe do rozpoczęcia wyprawy na czele której stanęli słynni konkwistadorzy – Jose Manuel Bakuleros i Pablo Vincento Magieros. Admirał Javier Hernandez Belicarez oddał im do dyspozycji oddział złożony z 200 żołnierzy – doskonale uzbrojonych i wyposażonych. W zdecydowanej większości byli to żołnierze przybyli prosto z Hiszpanii, ale nie brakowało również doświadczonych weteranów uczestniczących już w tego typu ekspedycjach pod wodzą Corteza czy de Balboi. Zdecydowano się jednak zabrać ze sobą kapitana Wilhelma Rokosza, bowiem liczono, że torturami czy też obietnicą zwrócenia wolności zmusi się go do wskazania miejsca w którym wysadził na ląd członków swojej wyprawy. Osobistym strażnikiem kapitana był Pablo Madeiros, który słynął z tego, że pilnuje solidnie do samego końca – w myśl swojego życiowego motta: ” Pilnuję więźnia do samego końca… jego lub mojego”. W wyprawie wziął też udział Jose Fortezes, który był niemal pewien, że Rokosz przetransportował z Europy Polaków, a nie – jak uparcie twierdził kapitan – Holendrów. Poza tym, jak już było wiadomo, Fortezes doskonale operował zarówno polskim, jak i niderlandzkim językiem, co z pewnością mogło się przydać już w niedalekiej przyszłości. Ekspedycję przetransportować miały trzy statki.

Godzinę po świcie ekspedycja wypłynęła z Kuby. Belicarez zacierał ręce, bowiem liczył na krociowe zyski z wyprawy. Marzył o tym by jego ludzie wsławili się podobnymi czynami jak Cortez, a przede wszystkim zdobyli dla Hiszpanii i dla niego osobiście niezliczone bogactwa. Admirał długo jeszcze patrzył w kierunku odpływających statków, po czym odwrócił się i zawołał służącego…

- Sprowadź mi tu tego włoskiego medyka!
- Faraciniego?
- Tak. Każę mu ziół namieszać, bo mnie znowu żołądek rozbolał.
- Nie ma go admirale…
- Jak to nie ma?! Szukać go natychmiast i sprowadzić!
- On popłynął także…
- Co?! Kto mu pozwolił? A zresztą… – Belicarez machnął ręką – Może to i dobrze… Za bardzo kręcił się koło mojej córki… Mam nadzieję, że ten drugi Włoch, trubadur, też popłynął?
- Steckozini? On także…