bpe

Par

Polecany post

Historia - Skąd Hitler wziął swastykę?

Swastyka – ogólnie znak ten kojarzy się całemu światu jako symbol nazizmu i zła. Paradoksalnie wcześniej oznaczał całkiem coś innego! Swast...

środa, 16 grudnia 2020

Epopeja polsko-indiańska (część specjalna 2)

 Miło mi oznajmić szanownym czytelnikom, że w przygotowaniu jest druga część specjalna - czyli "W krainie Pisuangów i Platforów II". 

Zachęcam w najbliższym czasie do odwiedzin bloga celem lektury zapowiadanej części i ewentualnie do napisania komentarza (oczywiście tradycyjnie uczulam o nieużywanie słów uznanych powszechnie za niecenzuralne).

środa, 26 sierpnia 2020

Epopeja polsko-indiańska (86, fragment XI - chronologicznie 96 część)

Do małego bawarskiego miasteczka niespodziewanie przybyła pewna grupa... Była to banda szabrowników rabująca Niemców podczas nalotów alianckich... Nie do końca było wiadomo, czy mieli jakiś cynk o zbliżającym się nalocie czy też zostali wezwani przez dowództwo AK w celu wsparcia grupy jodlerów. Banda już wcześniej luźno współpracowała z polskim podziemiem, często wspomagając go finansowo w walce z okupantem. Na czele grupy stała okrutna Karolina Płatkiewicz, członkami byli Jarosław Malicki, Jolanta Lelkowska, Janina Klimkowska i Anna Hynkiewicz.

- Pora już, żebyśmy wymyślili nazwę dla bandy! - zaproponowała Lelkowska.
- Masz jakieś propozycje? - skontrowała szefowa.
- Osiołki?
- E! Jakie tam osiołki? Jak już mamy mieć jakąś nazwę to jakaś fajna ma być! - denerwował się Malicki.
- To nie wiem... - odparła trochę zrezygnowana Lelkowska.
- Musi być coś nawiązującego do naszej działalności - proponowała Płatkiewicz.
- Złodzieje o posępnym obliczu! - zaproponował Malicki.
- Ty, jak już coś wymyślisz! - śmiała się Hynkiewicz.
- Ja, jak chodziłam za młodu do sąsiada na jabłka to to się nazywało chodzić na jumę... - wypaliła Klimkowska - Może coś w tym stylu?
- A ja chodziłam na grandę - uzupełniła Lelkowska.
- Wiem! - zawołała szefowa bandy - Będziemy się nazywać nie po polsku...
- No... Jak jak? - dopytywali się zaciekawieni pozostali.
- Juma la granda! - wypaliła Płatkiewicz.
- Mi się podoba! - zawołała z zachwytem Lelkowska.
- Mi też!
- Mi też!
- No to postanowione! - zawyrokowała Płatkiewicz - A teraz bierzmy się do roboty! Za trzy godziny będzie tu nalot, będziemy znowu szabrować!
- Oj, poszabrowałbym, że ho ho! - cieszył się Malicki.
- Ty nie... Musi ktoś nas osłaniać!
- Znowu to samo... - narzekał mężczyzna - A ja tak bym chciał!
- Jak ostatnio próbowałeś szabrować - śmiała się Lelkowska - to zaklinowałeś się w tej małej komóreczce to we cztery musiałyśmy cię wyciągać, ha ha ha!
- Raz tak się zdarzyło i będą mi teraz całe życie wypominać - skrzywił się Malicki - Ty to za to Mała wszędzie wleziesz...
- I to chodzi! - skwitowała Płatkiewicz - Podział ról jasny, ha ha ha.

Tymczasem w miasteczku przygotowania do występu jodłowania szły pełną parą, na malowniczym ryneczku zbierało się coraz więcej Niemców, którzy z coraz większym zaciekawieniem obserwowali scenę na której już wkrótce miała pojawić się szumnie zapowiadana grupa siedmiu jodlerów! Oczekiwano uczty dla duszy w postaci wspaniałego śpiewu i uczty dla ciała w postaci niezliczonych ilości frykasów i piwa z pobliskiego browaru...

Niedługo potem na scenę wyszedł burmistrz miasteczka i oznajmił, że przed występem grupy jodlerów pojawi się słynny grecki tenor Slav Wigurkas! Zaskoczona niespodzianką publiczność zaczęła głośno wiwatować, oklaskom nie było końca! Wreszcie, lekko spóźniony, na scenie pojawił się Grek! Z miejsca porwał tłumy! Półgodzinny występ rozpalił Niemców, a zwłaszcza Niemki, które w większości wprost zakochały się w Wigurkasie. Ochrona nie potrafiła zapanować nad rozentuzjazmowanym tłumem, który rzucił się w kierunku Greka chcąc go uściskać i wziąć autograf. Aplauz był niesamowity, Niemki rzucały mu się na szyję, całowały po rękach, a niewzruszony Wigurkas rozdawał chętnym podpisy i serdecznie pozdrawiał wszystkich, widać było, że czuł się w tej sytuacji jak ryba w wodzie...

- No nie... - skomentował to załamany Pietrzakiewicz - I my mamy teraz wyjść po nim?!
- Nie bój żaby! - próbowała dodać mu otuchy Raczkiewicz, ale sama była mocna zaniepokojona.
- Przecież oni nas zabiją! - narzekał dalej Pietrzakiewicz.
- Cała nadzieja w Weronice! - wypalił Dąbkowski.
- Właśnie! Ale gdzie ona jest? - denerwował się Baraniecki.
- Jestem, jestem! - zawołała Świątnicka - Kiedy idziemy?
- Jak ten Wigurkas, czy jak mu tam, skończy rozdawać autografy i upajać się miłością tłumu! - powiedział z wyczuwalnym sarkazmem Tomaszewski.
- Nie wiem czy mam zapeszać, ale śnił mi się dzisiaj Robak! - wypalił nagle Pierożański.
- Jaki znowu Robak? - zapytał Baraniecki.
- W moich stronach był taki handlarz obornikiem bydlęcym...
- No i co w związku z tym? - dopytywał się lekko znudzony Dąbkowski.
- Zawsze jak mi się śni to potem jakieś nieszczęście mnie spotyka...
- Zamknij się! - ryknęła Raczkiewicz.
- Damy radę! - próbowała pocieszyć grupę Janicka.

W tym samym czasie wspomniany Robak w małej polskiej wsi pił wódkę z Mirkiem Basterowiczem...

- Kurde! Ktoś mnie wspomina! Chyba nie będę już pił...
- E tam! Pij raz dwa, na zdrowie!
- Mirek, ale ja już nie mogę!
- Pij pij!
- Mirek! Patrz! Niemcy pod twoją chałupą!
- Co?! - zawołał Basterowicz, po czym chwycił za widły i popędził w ich kierunku - Ja im pokażę! Kury mi straszyć przyszli, albo w szkodę wejdą, nie doczekanie!

Po jakimś czasie Basterowicz wrócił, ale już spokojny...

- Przegoniłeś ich? - śmiał się Robak - Ale wrócą w większej sile i wtedy co zrobisz?
- Nie wrócą...
- Jak to?
- A tak to! To nie byli Niemcy, ale partyzanci. Tomasz Zajączkowski i jeszcze jeden, dowódca przysłał ich po prowiant!
- To coś taki zły?
- No bo kilka kur mi drapnęli! Co kilka dni przychodzą po żarcie!
- Dałeś ot tak?
- A, bo gadali, że głodni, że walczą z Niemcami i trzeba im pomagać i tak dalej! No i karabin mi dali, niby na Niemcach zdobyty...
- Mirek! Po co ci karabin?
- A, przyda się! Czasy trudne, jak przyjdą Niemcy lub swoi po ostatnią krowę to się wtedy przyda!
- Przecież masz widły!
- No, niby tak, ale karabin zawsze przyda się!
- A naboje masz?
- O, popatrz! Nie dały skurczybyki jedne! No, niech przyjdą jeszcze raz zbóje! Po co mi karabin bez nabojów?! Niech ja dorwę tego Zajączkowskiego!
- Spokojnie... Za kilka dni znowu przyjdą po jedzonko...

Wigurkas tymczasem dał się namówić organizatorom na występ bis... Po kwadransie skończył, Niemcy w ekstazie wiwatowali na jego cześć, Grek wyraźnie pokazał, że jest już zmęczony i chce już pójść do hotelu odpocząć... Nieuchronnie zbliżał się występ jodłowania...

Z pobliskiego wzgórza wszystko obserwowała kierująca całą akcją Matylda. Nieodłącznie w towarzystwie zakochanego w niej Niemca Johanna...

- No, nie wiem... Nie wiem co o tym myśleć... - szeptała lekko zdenerwowana pod nosem - Jeżeli Weronika da radę to może ich nie zlinczują... Z drugiej strony jakby do tego doszło Rymarski z komandosami mieliby ułatwione zadanie, bo to z pewnością odciągnęłoby esesmanów pilnujących laboratorium... W sumie od początku byli do odstrzału...
- Mówiłaś coś kochana? - zapytał Johann.
- Nic nic, tak sobie mamrotam pod nosem.
- Aha, jeśli masz jakieś życzenie mów głośniej, dla ciebie zrobię wszystko!
- Dobrze dobrze, jak coś to powiem.

Sytuację na ryneczku obserwowali też Rosjanie: Schymann i Prasakov...

- Kiedy mają wkroczyć angielscy komandosi? - dopytywał się Schymann.
- Jak rozpocznie się nalot.
- Czyli kiedy?
- Za około dwóch godzin, wtedy wszyscy udadzą się do schronu.
- A my co mamy robić?
- W sumie już nic, daliśmy im wszystkie namiary i możemy to spokojnie obserwować. Może podjedziemy pod tamto wzgórze?
- Nie wolisz być na miejscu?
- Lepiej nie... Na początku będzie tu, że tak to określę, bombowo... Potem ma się uspokoić, wtedy wkroczą Anglicy i lotnicy mają napieprzać po obrzeżach miasteczka, żeby nie zrobić krzywdy swoim.

Tymczasem w więzieniu mieszczącym się w laboratorium doktora Mengele ...

- Moi potomkowie - myślał głośno Bachula - chcą mnie uwolnić. Cieszy mnie to, ale czy dadzą radę? Może im pomóc? W końcu zrzucić te więzy to żaden problem dla mnie! Ale nic to, poczekam do wieczora... Obiecali mi dziewice! Może w tej przyszłości nie będzie aż tak źle?

piątek, 14 sierpnia 2020

Epopeja polsko-indiańska (86, fragment X - chronologicznie 95 część)

Bunt piratów z San Escobar, a następnie obalenie kapitana Krwawego Gomeza vel Marcina Pychowiańskiego nie mógł ujść uwadze konkurencji... Piraci pod wodzą Dana Augustinusa szykowali się do ostatecznego rozstrzygnięcia kwestii dominacji na południowych wodach w pobliżu obecnych Stanów Zjednoczonych i Meksyku.

- To nasza szansa! - zawołał kapitan Augustinus - Płyniemy na San Escobar! Kamień na kamieniu tam nie zostanie! Zmiażdżymy ich! Najważniejsze to przejąć ich statek, wtedy będą niemal bezbronni! Pokażmy im, gdzie raki zimują!
- Ale...
- Czego Antonio?!
- Zabudowania w San Escobar są drewniane...
- Milcz koński łbie! Nieważne z czego! Trzeba to zrównać z ziemią!

Słowa dowódcy wywołały wielki entuzjazm wśród jego ludzi, niespełna godzinę później płynęli już w stronę San Escobar. Augustinus upojony winem darł się w niebogłosy...

- O wy szelmy, hultaje, nicponie, moczymordy z San Escobar! Pokażemy wam, co znaczy z nami zadzierać! Nie będzie żadnej litości!

Obie grupy pirackie rywalizowały ze sobą od lat, ale żadna nie była w stanie w pełni dominować i zniszczyć rywali. Szala zwycięstwa przechylała się to w jedną, a za jakiś czas w drugą stronę. Piraci nienawidzili się wzajemnie. Pod Pychowiańskim służyli głównie Hiszpanie, a pod Augustinusem Portugalczycy.

Tymczasem połączone siły I i II polskiej wyprawy do Nowego Świata zbliżały się do morza, gdzie dla przypomnienia czekał na nich statek III wyprawy tzw. odwetowej Macudowskiego. Określenie "czekał" jest znacznym nadużyciem, bowiem Macudowski haniebnie zamierzał odpłynąć i zostawić ich na pastwę idących ich śladem Indian, ale na szczęście kotwica zaplątała się o coś i mimo prób rejterada została uniemożliwiona. Indianie różnych plemion, głównie Apacze i Komancze, podążali śladem Bladych Twarzy żądni ich skalpów. Dla przypomnienia czerwonoskórzy wcześniej rozbili silny hiszpański oddział dowodzony przez okrutnego Jose Manuela Bakulerosa i Pablo Magierosa, a obaj dowódcy pozostali przy życiu by w niedalekiej przyszłości zginąć w okrutnych cierpieniach przy męczeńskich palach. Polscy zwiadowcy, a zwłaszcza słynny angielski tropiciel Martin Swayze Von Bigay non stop obserwowali Indian, by ci nie zaskoczyli głównej grupy. Przez dłuższy czas ta sztuka udawała się znakomicie, ale nie wiedzieli, że grupa trzystu indiańskich wojowników podąża niestrudzenie dniem i nocą całkiem inną drogą, a mianowicie drogą rzeczną płynąc canoe (indiańska łódź). Dzięki temu manewrowi Indianie zyskali na czasie i wyprzedzili Polaków, którzy nic nie podejrzewając kierowali się prosto w pułapkę... Wódz Apaczów Mescalero Ciężki Kamień, choć nie dawał po sobie tego poznać, już cieszył się w myślach na uznanie, jakie zyska u pozostałych wodzów na wieść o przyszłym zwycięstwie nad Bladymi Twarzami. Indianin już widział te zdobyte na wrogach skalpy, już nawet słyszał swoje imię wypowiadane z podziwem w każdym wigwamie i przy każdym ognisku... Sława i jeszcze raz sława!

- Zbliżamy się do wybrzeża! - zakomunikował dowódcom obu wypraw Mateusz Budzanowski.
- Nareszcie! - ucieszył się Michał Potylicz.
- Statek jest na miejscu? - zapytał Jerzy Doniecki.
- Tak! - odparł Budzanowski.
- Czekajcie! - przerwał im Jan Pratelicki - Podejrzana ta cisza... Bądźmy ostrożni!
- Nie ma czego się obawiać... - uspokajał go Potylicz.
- Mówię wam ta cisza jest niepokojąca...
- Cisza jak cisza... - skomentował Doniecki.
- Nie słychać ptactwa, ani żadnych innych odgłosów, poza szumem wody... Jestem niemal pewny, że to zasadzka!

Obaj dowódcy spojrzeli po sobie, ale zrozumieli w lot, że człowiek od lat żyjący wśród Indian może mieć rację...

- To co proponujesz Janie? - zapytał po dłuższej chwili Doniecki.

Pratelicki nie odparł nic, ale skinieniem ręki przywołał Germanopacza Ciężką Rękę. Chwilę później wojownik pośpiesznie oddalił się... Wrócił po dwóch kwadransach...

- Apacze Mescalero zorganizowali pułapkę na nas, przyczaili się w dwóch grupach. Nie wiem dokładnie ilu ich jest, ale na pewno więcej niż dwustu.
- Miałeś rację Janie! - skwitował sytuację Potylicz - Ale co robimy dalej? Gdy tylko znajdziemy się na plaży chcąc dostać na statek czerwonoskórzy zgotują nam masakrę... Będziemy na otwartej przestrzeni, nie damy rady obronić się przed przeważającymi siłami!
- Ciekawy jestem czy nasi na statku ich widzieli? - zastanawiał się Doniecki.
- Do czego zmierzasz? - zainteresował się Potylicz.
- Statek powinien być wyposażony przynajmniej w kilka armat, Indianie są w zasięgu - odparł Doniecki - Nagła salwa powinna wywołać u nich spory popłoch.
- Ale czy to wystarczy? - zastanawiał się Pratelicki - Poza tym nie wiemy czy ze statku widzieli Apaczów...
- Trzeba ich zawiadomić! - przerwał mu Potylicz.
- Ja pójdę! - od razu zaoferował się Ciężka Ręka.
- Wiem, że dałbyś radę - odparł Pratelicki - ale Ty też jesteś Indianinem, a załoga statku cię nie zna. Jest tam paru naszych, ale nie wiadomo na kogo trafisz. Obawiam się, że ktoś mógłby nerwowo zareagować.
- Wiem! Niech płynie ich dwóch! - zaproponował Potylicz.

Niedługo potem, Ciężka Ręka i  Rafał Kobyłecki oddalili się od pozostałych, by szerokim łukiem ominąć przyczajonych Apaczów i niezauważenie dopłynąć do statku. Tymczasem Apacze nie zorientowali się jeszcze, że Blade Twarze są już w pobliżu... Czuli się tak pewnie, że nawet nie wysłali zwiadowców, po prostu zbytnio wierzyli w swoją przewagę liczebną.

- Bądźmy czujni! - powiedział wódz Ciężki Kamień do kilku swoich najlepszych wojowników - Czuję, że zbliżają się!
- Zaatakujemy ich od razu jak się pojawią? - dopytywał się Niski Niedźwiedź.
- Nie. Pozwolimy im dotrzeć niemal do samej wody i wtedy zasypiemy ich gradem strzał, a następnie rzucimy się na nich!
- Mówiłeś wcześniej wodzu, że chcesz wziąć jak najwięcej jeńców... - wtrącił się Żółty Liść.
- A... - zreflektował się wódz - Celujcie tak, żeby nie zabijać!

Po dłuższym czasie dwójka pływaków dotarła na statek "Nefretete". Mieli szczęście, bowiem pierwszy wypatrzył ich Piotr Laszlo Tekieli - członek II wyprawy...

- Nie strzelajcie! To nasi!
- Ale jeden jest dziki! - darł się zbir Zębiszon.
- To Ciężka Ręka! Spokojnie, on jest z nami!

Wieść o wizycie Indianina na statku szybko dotarła do Macudowskiego...

- Brrr! Wiedziałem, że tak będzie! Wszystkich nas zabiją!

Po czym zamknął się w swojej kajucie.

- Apacze zaczaili się na nas - zaczął Kobyłecki - Dowódcy chcą by na sygnał wystrzelić w ich kierunku kilka salw armatnich. Aha, żeby wiedzieli, że dotarliśmy do was trzeba opuścić banderę do połowy...
- To się da zrobić - odpowiedział Klaus Rodenthaler niemiecki kapitan statku - Gdzie oni są?

Kobyłecki pokazał ręką cele...

- Są w zasięgu wszystkich naszych czterech armat. Idę wszystko przygotować i czekamy na sygnał.

Pół godziny później dostrzeżono sygnał z lądu i niemal natychmiast armaty zaczęły "pracować"... Po chwili wściekłe wycie Apaczów zmieszało się z hukiem armat. Indianie byli kompletnie zaskoczeni, zaczęli biegać w różne strony nie bardzo wiedząc co się dzieje...

Niesamowity hałas wyciągnął Macudowskiego z kajuty, był bardzo wystraszony, a widok Indian na plaży dopełnił reszty... Nie wiadomo kiedy pojawiła się przy nim Włoszka Evelline Rodaccio, chciała go przytulić i uspokoić, ale on odepchnął ją wściekle...

- Pora już!

Zaczął kierować się w przeciwną stronę burty, po drodze skręcił jeszcze do kajuty by wziąć sakiewki ze złotem, Rodaccio podążała cały czas za nim.

- Płyniesz ze mną czy zostajesz? - zapytał nagle.
- Płynę! - odparła bez zastanowienia zakochana w nim kobieta.
- Kazałem przygotować łódź na wszelki wypadek...
- Ale to na statku jesteśmy bezpieczni...
- Mylisz się! Statek jest dalej unieruchomiony, kotwica wciąż nas trzyma! A tu zaraz pojawi się cała sfora dzikich, zabiją wszystkich, trzeba uciekać!

Niedługo potem oboje znaleźli się w łodzi i odpływali w nieznane...

Salwy armatnie spowodowały wielkie straty wśród Indian, dodatkowo zginął wódz Ciężki Kamień, a nie znalazł się nikt godny by go zastąpić. Apacze byli strasznie zdezorientowani, nie wiedzieli kto ich atakuje, w końcu jeden z wojowników Żółty Liść zaczął nawoływać pozostałych do odwrotu w bezpieczne miejsce... Nie wszyscy go jednak słyszeli i wciąż trwał straszny chaos... W końcu jedna z grupek Apaczów zaczęła przesuwać się w kierunku, gdzie znajdowali się Polacy. Ci zaś byli na to przygotowani i spadli na Indian jak jastrzębie na stado kur. Armaty wciąż ostro raziły Indian... Apacze zaczęli w panice uciekać... Po pewnym czasie dowódcy zadecydowali o tym by ewakuować się na statek, oczywiście zachowano odpowiednią ostrożność by nie narazić się na atak powracających czerwonoskórych. W między czasie dotarli zwiadowcy Martin Swayze Von Bigay, Kozacy Czarnienko i Robaczenko oraz Czarny Malik, którzy donieśli, że główna grupa Indian znajduje się w odległości dwóch godzin od plaży. Dlatego tym bardziej wskazane było jak najszybsze dotarcie na statek.

- Niestety konie musimy zostawić... - oznajmił ze smutkiem Potylicz.

Cała akcja dotarcia na statek trwała dość długo, ale na szczęście zdążono przed dotarciem głównych sił Indian. Czerwonoskórzy wiedzieli już o fiasku pułapki na plaży i śmierci wodza Ciężkiego Kamienia. Straty Apaczów na plaży wyniosły co prawda niespełna 20 procent, ale psychologicznie było to znacznie więcej.

- Czemu Blade twarze nie odpływają? - dziwił się Bizoni Róg wódz Apaczów Lipan.
- Nie możemy otwarcie ich zaatakować! - grzmiał Tłusty Brzuch wódz Komanczów - Jeżeli ich wielka łódź nie odpłynie wsiądziemy nocą na kanoe, podpłyniemy i będziemy zabijać bez litości.

Radość na statku nie miała granic, ale gdy tylko rozniosła się wieść, że nie można odpłynąć to radość zaczęła ustępować, może nie rozpaczy, ale poczuciu bezradności...

- Czeka nas ciężka noc - zapowiedział Pratelicki - Gdy się rozwidni musimy coś zrobić z tą kotwicą!

Zbliżała się noc, rozpisano straże, obawiano się bowiem zaskoczenia od strony Indian. Jako pierwsi na wartę zgłosili się Swayze, Czarnienko, Robaczenko i Tekieli.

- Mam nadzieję, że wszystko się ułoży - mówił Czarnienko - i uda nam się wrócić do Rzeczpospolitej...
- Miejmy nadzieję - odparł Swayze.
- Jak wrócę to jadę się oświadczyć, a potem ślub od razu!
- Masz jakąś upatrzoną pannę?
- No pewnie! Jestem już po słowie z Natalią Bielewiczówną...
- Ale dość długo cię jednak w ojczyźnie nie było...
- No i co z tego? Obiecała czekać! Mój przyszły teść Krzysztof też obiecał!
- No, jak tak to tylko pogratulować!

Przy drugiej burcie trwała także rozmowa...

- Wiesz co mi się śniło Laszlo? - zapytał Kozak Robaczenko Tekieliego.
- No, nie wiem...
- Że przeniosłem się w przyszłość i najpierw wpuszczałem ludzi do pracy, ale dokładnie nie wiem co i jak, a potem siedziałem w jakiejś takiej nowoczesnej furmance i woziłem tych samych ludzi do pracy!
- Jak to woziłeś?
- No tak!
- Karoca czy co?
- Nawet pięćdziesiąt ludzi naraz wchodziło!
- Niemożliwe! To ile koni to musiało ciągnąć?
- Ani jeden!
- Jak to?
- No tak, miałem jakiś taki magiczny przedmiocik, który gdzieś tam wkładałem i już!
- Niemożliwe! Ale jak wyglądała ta furmanka?
- Taka wielka, ale naprawdę wielka karoca!
- I bez koni?
- No, nie widziałem przynajmniej!
- Może gdzieś pochowane były!
- Może...

Nagle w pobliżu pojawiły się dwie postacie...

- Hej! - zawołał Krzysztof Seremacki - Coś spać nie mogę...
- Pilnujecie, żeby nas te czerwone skurczybyki nie zaskoczyły? - wypalił Roman Więcławski.
- Pilnujemy, a jakże! - odparł Robaczenko.
- Co tu robić? - narzekał Więcławski - Spać też nie mogę, nalewka wg przepisu św. pamięci wuja Klemensa już dawno się skończyła... Chyba, że tu na statku mają jakieś zapasy? Idziemy sprawdzić heh!
- Więcławski! - powiedział pojawiący się nagle Przemko Nowacki - ty to tylko o jednym!
- A waść się nie napijesz, jak znajdziemy?
- Co bym się nie napił? Ale najpierw znajdźcie! ha ha!

Kto szuka nie błądzi, niedługo potem Więcławski obwieścił, że znalazł pod pokładem beczkę wina... Po jakimś czasie wyraźnie rozluźnieni towarzysze rozpoczęli dyskusję...

- A wam podoba się ustrój naszej ojczyzny? - zaczął Seremacki.
- Nie do końca! - skwitował Nowacki.
- Ale co konkretnie?
- Śniło mi się kiedyś, że trafiłem do przyszłości, też do Polski rzecz jasna...
- No i? - zaciekawił się Więcławski.
- Nie było króla, ale wódz! Oj nie miał on z górki, wszędzie sami wrogowie, którzy tylko czekali aż mu się powinie noga!
- No i co? - z jeszcze większym zaciekawieniem interesował się Więcławski.
- A on nic, był twardy i szedł w kierunku zmian! Mawiał, że kto nie z nim to przeciwko niemu! Pół Polski było za nim, pół przeciw! A on niezłomny trwał w swoim postanowieniu!
- I co dalej? - zaciekawił się Seremacki.
- Brata mu zatłukli Moskale! Ale on dalej był niezłomny w tym co uznał za stosowne! Trwał w tym i trwał,  był bezwględny, by mieć poparcie obiecywał wszystkim  to co chcieli! Za każdego bachora talary dawał!
- Ale jak to za bachora? - aż się spocił z wrażenia Więcławski - toż ja mam przynajmniej jednego bachora w każdej wsi w okolicy gdzie mieszkam!
- No to talary byś waść inkasował!
- Fajnie!
- Musiał tak robić, bo rywale nie spali! Chcieli wszystko w naszym kraju oddać Niemcom!
- Jak to Niemcom?
- A tak to! Dzięki tym działaniom pół Polski było za nim!
- Oj to niedobrze, że tylko pół!
- Też tak myślę! Talary na każdego bachora to nie jedyna metoda jego działania! Wiele innych rzeczy jeszcze wymyślił
- Co na przykład?
- A choćby to, żeby raz w roku taki bachor na wypoczynek pojechał! I też talary za to dawał!
- Nie może być!
- A jakże! Bachora gdzieś tam wysłać, a rodzice talary inkasowali!
- Podoba mi się ta wizja nowej Polski! - darł się Więcławki - Polej Seremacki, kurde polej!

Wtem nadeszli inni...

- Mi także podoba się to co mówicie! - oznajmił Niemiec Martin Schylder - Ja bachory mogę trzaskać ot tak!
- Ale to się tylko śniło Nowackiemu... - wyjaśnił Więcławski.
- A... Szkoda, kurczę pieczone, szkoda!
- Jesteś niemożliwy! - śmiał się Stanisław Jochymowski - Ha ha ha!
- Marzyciele! - grzmiał Rafał Kafałkowski - Dobra, wróćmy na ziemię! Macudowski odpłynął, nie wiadomo czy przeżyje... Trzeba wracać do Polski i skład odzyskać!
- Wreszcie powiedziałeś waść coś sensownego! - skwitował Jochymowski - Hej! Macie jeszcze jakieś wino waszmościowie?
- Coś tam jeszcze zostało!
- To polejcie, bo gardło zaschło...

Tymczasem w innej części statku...

- Mała! - rzekła cicho Cekierova do Lelkovej.
- Co jest?
- Trochę się boję...
- E tam, fajnie jest, mi się podoba, będę miała co wnukom opowiadać ha ha ha.
- Poważnie mówisz?
- No pewnie! Jesteśmy już na statku, więc nie jest źle!
- Myślisz, że wrócimy bezpiecznie do Polski?
- A co miałybyśmy nie wrócić? Trzymaj się mnie, będzie dobrze!

Nagle na pokładzie pojawiła się Anna Hynowska...

- Nie mogę coś spać - mówiła sama do siebie. Następnie podeszła do burty i długo w milczeniu patrzyła w ciemność... - Boże! Dlaczego ja mam takie życie do stu tysięcy diabłów! To niesprawiedliwe! - po policzkach zaczęły płynąć jej łzy. Czeszki nie wytrzymały, podbiegły do niej i zaczęły ją przytulać.

- Moje kochane! - powiedziała z wyraźnym wzruszeniem Hynowska - Na was to zawsze mogę liczyć!
- Co będziesz robić Aniu jak uda się wrócić do kraju? - zapytała Cekierova.
- Jak to co? Wrócimy do mycia statków, Czarnego Malika wezmę do pomocy i damy radę!
- A ja mogę do was dołączyć? - szepnęła rozpłakana Lelkova.
- Będzie to dla nas zaszczyt! - odparła poważnie Hynowska - Zostaniesz specjalistką od czyszczenia trudno dostępnych zakamarków!

Nagle pojawił się Czarny Malik...

- A tu co się dzieje?
- A co ma się dziać? Tak sobie rozmawiamy... - odparła Hynowska - A ty gdzie łazisz?
- Tradycyjny spacerek przed snem...
- Plątasz się jak zwykle tam i z powrotem, ha ha ha.
- No! Wiesz, że tak lubię!

Tymczasem Indianie Tonkawa wracali z porwanymi kobietami do rodzinnej wioski...

(za chwilę dojdzie do spotkania z innymi Indianami, ale o tym czytaj w części specjalnej - link: CZĘŚĆ SPECJALNA)

Po krótkim spotkaniu z Pisuangami Tonkawa ruszyli w dalszą drogę by po wielu godzinach dotrzeć do swojej wioski. Na ich powitanie wyszło wielu mieszkańców, w tym starszy syn wodza Zwinny Lis.

- Co to za squaw prowadzicie ojcze? - rzekł na powitanie.
- Ta! - wódz Płonące Drewno wskazał na Annę Von Stollar - jest moja, reszta może należeć do ciebie.
- A ja? - zdenerwował się młodszy syn Zielony Królik.
- Ty jeszcze masz czas - skwitował wódz - Aha, jedną oddaj naszemu najsłynniejszemu wojownikowi Wysokiemu Orłowi.
- Zgoda ojcze! Niech sam wybierze którą zechce!
- Słońce już niemal zachodzi, każ umieścić squaw w oddzielnym wigwamie, ale strzec pilnie, bo jedna już uciekła!
- A to co za wysokie psy? - Zwinny Lis wskazał na konie, które od początku przykuły jego uwagę, może nawet bardziej niż squaw...
- To konie, te squaw na nich jechały! Musimy szybko opanować jazdę na nich, a siła naszego plemienia wzrośnie jeszcze bardziej.

Indianie zaprowadzili kobiety do pustego wigwamu i pilnie strzegli.

- Boję się! - powiedziała cicho Renata Jarczykowska - Co oni z nami zrobią?
- Spokojnie Renatko... - uspokajała ją Czeszka Sabina Sviderkova - Będzie dobrze!
- No właśnie! Bądźmy dobrej myśli! - podchwyciła Paulina Połniakowska - Wierzmy, że Monisławie uda się sprowadzić pomoc na czas!
- Niech się śpieszy! - denerwowała się Anna Von Stollar - widziałyście jak ten stary na mnie patrzył?! Widziałam wyraźnie jak wskazał na mnie palcem!
- Widocznie wpadłaś mu w oko - śmiała się Czeszka Dominika Guzikova.
- To nie jest śmieszne! Rusłana! Widzisz to jakoś w przyszłości?
- Nie za bardzo... - odpowiedziała Ukrainka Rusłana Kramerko - Bez swoich ziół i innych potrzebnych rzeczy jestem niemal bezradna...
- Co oni od nas chcą? - denerwowała się Jarczykowska - Boże! Jak nie piraci zwyrodnialcy to teraz te dzikusy! Pewnie też im o jedno chodzi!
- Monisława to ma dobrze! Uciekła, a my? - dodała Guzikova.
- Ona jeszcze nigdy mnie nie zawiodła! - odparła dobitnie Połniakowska - Jestem pewna, że sprowadzi pomoc!
- Ale kogo? Macudowski boi się własnego cienia przecież! - skwitowała Von Stollar - Musimy same działać!
- Małe szanse... - podsumowała Sviderkova - Kilku Indian nas pilnuje.

Tymczasem kniaź Wigurko dotarł w pobliże "Nefretete", a działo się to akurat podczas bitwy z Indianami...

- Coś się dzieje!

Po porażce Indian dotarł na statek...

- To co? Już to nie rządzi Macudowski?

Zbir Chwaścior wyjaśnił mu jak się rzeczy mają.

- Macudowski razem z Włoszką odpłynął w nieznanym kierunku...
- Zawsze mówiłem, że to tchórzliwy kundel. To kto tu teraz rządzi?
- Dowódcy I i II wyprawy...
- Prowadź!

Wigurko chwilę później stanął przed Potyliczem i Donieckim. Szybko zrelacjonował sytuację i prosił by ratować pojmane kobiety.

- Oczywiście, nie zostawimy ich na pastwę losu - odparł Doniecki.
- Najszybciej byłoby popłynąć statkiem, ale jest wciąż unieruchomiony - skomentował Potylicz.
- Wieczór już niemal... - kontynuował Doniecki - Nie możemy czekać, o świcie wyślemy silny oddział.

Wokół wioski Tonkawów krążyli: Monisława Maciejewska i Marcin Pychowiański vel Krwawy Gomez.

- Myślisz, że Wigurko już dotarł na statek?
- Nie wiem dokładnie, gdzie to jest, ale z tego co mówił to myślę, że tak.
- Dobry miałeś pomysł, żeby przyczaić się na tym wzgórzu, doskonale widać stąd morze... Będziemy widzieć płynący na pomoc statek.
- Ja mam zawsze dobre pomysły!

Po jakimś czasie...

- Patrz! - zawołała Maciejewska - Statek!

Pychowiański dłuższą chwilę przyglądał się, by po chwili oznajmić...

- To chyba moi...
- Jesteś pewien?
- Tak. Swojego statku bym nie rozpoznał? Wygląda na to, że zejdą na ląd...
- I co teraz? Z jednej strony Indianie, z drugiej piraci... Co robimy?
- Obserwujemy... Ale czekaj! Widzisz tam w oddali?
- Gdzie?
- No tam! - wskazał ręką kierunek - Drugi statek!
- Może to Wigurko z pomocą?

Pychowiański długo przyglądał się statkowi...

- Chyba nie... Wydaje mi się, że to też piraci...
- Też twoi? To znaczy byli twoi...
- Chyba nie... Poczekaj, niech bliżej podpłyną... Myślę, że to piraci Dana Augustinusa! Nasza konkurencja!

Oboje obserwowali statki, z pierwszego już jakiś czas temu na ląd wypłynęły łodzie, a drugi był wyraźnie przyczajony...

- Coś mi się wydaje, że Augustinus dostrzegł moich i chce ich zaskoczyć! Oj, żebym tam był, rozprawiłbym się z draniem! Ale beze mnie moi ludzie są ślepi i bezradni!
- Co chcesz zrobić? Przecież cię zdradzili, a teraz chcesz im pomóc?!
- Sam nie wiem... Nosi mnie, żeby tam ruszyć do nich...
- Nie rób tego! Mamy ratować kobiety, a nie mieszać się w rozgrywki między piratami!
- Wiem, wiem...
- Jeszcze tylko "Nefretete" do kolekcji brakuje...

Piraci Augustinusa zeszli na ląd w innym miejscu...

- Szybko, szybko! - mobilizował Augustinus - Podejdziemy do nich i wybijemy do nogi! A wtedy na zawsze zostaniemy panami tych mórz! Spadniemy na nich jak orły na kury, psiakrew szybciej mówiłem! Ruszać się do stu tysięcy diabłów!

Pół godziny później piraci Augustinusa zaatakowali dawnych piratów Pychowiańskiego, wykorzystując zaskoczenie szala zwycięstwa błyskawicznie przechyliła się na stronę tych pierwszych. Nie było litości, trup kładł się gęsto, w końcu zostało przy życiu tylko dwóch rywali... Chcieli się poddać, rzucili broń na ziemię, padli na kolana...

- Augustinusie! Litości! Będziemy ci wiernie służyć!

Wskazany spojrzał na nich wściekle...

- Teraz się zabawimy! - zawołał - Żeby nikt nie powiedział, że Augustinus nie jest łaskawy! Będziecie walczyć o życie!

Zgiełk walki spowodował, że z wioski Tonkawów zaczęli zbliżać się ciekawscy, których było coraz więcej...

- Blade twarze walczą ze sobą! - rzucił ktoś i to wystarczyło, żeby niemal wszyscy Tonkawowie ruszyli ochoczo oglądać niecodzienne widowisko. Tym bardziej, że Indianie byli zaprzyjaźnieni z piratami Augustinusa. W wiosce zostało tylko dwóch wartowników pilnujących kobiety...

- Witam cię Augustinusie! - zawołał zbliżający się wódz Płonące Drewno.
- Witam wodza Tonkawów, moje serce cieszy się na widok mojego czerwonego brata!
- Czy Tonkawowie mogą obserwować walkę?
- Oczywiście! Zostało dwóch wrogów, właśnie daję im szansę by walczyli o życie!
- Proponuję, żeby nasz najlepszy wojownik Wysoki Orzeł w tym uczestniczył!
- Życzenie mojego czerwonego brata jest dla mnie rozkazem!

Płonące Drewno z synami i najlepszymi wojownikami zbliżył się do Augustinusa.

- Zapalmy fajkę pokoju i obmyślmy jak to wszystko zorganizować - zaproponował wódz.
- Zgoda!

Tymczasem Maciejewska z Pychowiańskim...

- Śpieszmy się! To nasza jedyna szansa, zostało dwóch wartowników!
- Idziemy!

Po drodze Maciejewska podniosła łuk i kołczan ze strzałami pozostawiony przy jednym z wigwamów...

- Co chcesz zrobić?
- Trzeba coś z tymi wartownikami zrobić!

Zbliżyli się na odległość strzału, Indianie byli wyraźnie niezadowoleni, że jako jedyni zostali na miejscu... Maciejowska przymierzyła i jeden z nich głucho osunął się na ziemię, drugi chciał wszcząć alarm, ale nie zdążył, bo chwilę później z przeszytym gardłem podzielił los towarzysza.

- Ale ty strzelasz! - nie mógł wyjść z podziwu Pychowiański.
- Szybko! - szepnęła Maciejowska, a chwilę później była już przy wigwamie...

Kobiety nie posiadały się ze szczęścia na widok Monisławy, ta od razu dała znak, żeby były cicho...

- Szybko, uciekajmy!
- Wiedziałam, że po nas przyjdziesz! - szepnęła cicho Połniakowska.
- Szybko, później pogadamy! - ponaglała Maciejewska.

Nagle zza pleców Maciejowskiej wyłoniła się stara squaw, która z nożem w ręku zaatakowała Monisławę! Połniakowska nie zastanawiając się wiele porwała leżący nieopodal kamień i rzuciła nim w kierunku starej Indianki trafiając ją wprost w skroń i powodując natychmiastową śmierć. Monisława spojrzała z wdzięcznością na przyjaciółkę, której tej wzrok wystarczył...

Cała grupa, po wcześniejszym odzyskaniu koni, ruszyła po cichu w stronę "Nefretete".

Tymczasem rosyjskie Kaczkuny zbierały się do wymarszu...

- Ivan! - krzyknął Wasyl Kaczkun do Zbereznikova - Prowadź do tej indiańskiej kopalni złota!
- Eeee?
- Nie e, tylko prowadź! Jeżeli faktycznie znajdziemy tam złoto, jak mówisz, to puścim cię wolno! Zdjąć mu więzy, niech prowadzi!
- A ile mi tego złota dacie?
- Tobie? Nic! Ty życie ocalisz wtedy, mało?!

Zbereznikov, wiadomo oszukiwał co do tej kopalni, ale to była jego jedyna szansa, więc zaczął grać swoją rolę...

- No to chodźmy! Ale głodny jestem!
- Ruszaj! - warknął Wasyl - Później dostaniesz!
- Ale aby na pewno?
- Milcz! Ruszaj pókim dobry!

Chwilę później do Wasyla zbliżył się Witalij Wadziarowski...

- Misja zakończona. Złapaliśmy tego Zbereznikova...
- Przecież dostałeś złoto!
- No tak, ale teraz kolejna misja... Za darmo?
- Kaczkuny zawsze płacą to co obiecają! Mówiłem, że dostaniecie swoją część z tej kopalni złota!
- A jak tam nie będzie złota?
- Nic się nie bój! Nawet jak nie znajdziemy złota to wam zapłacę!
- Zgoda!

Nieopodal szli Sławomir Sojkov, Grigorij Vołkov i Mariusz Roch Kowalski...

- Co myślicie o tym indiańskim złocie? - rozpoczął rozmowę Sojkov.
- Głodny jestem - odparł Kowalski - Na pusty żołądek to ja nie myślę o takich sprawach...

Rosjanie parsknęli śmiechem...

- Przecież dopiero co kilka królików opędzlowałeś! Ha ha ha! - śmiał się Vołkov.
- Kiedy to było... - żachnął się Polak - Poza tym kilka dni prawie nic nie jadłem, więc tak jakbym był dalej na minusie.
- Mam tu suszone mięso... Mogę poczęstować... - zaproponował Sojkov, a dosłownie chwilę później Kowalski już je żuł.
- Yyyy... Dobre! Dzięki!

Szli w milczeniu, obserwowani przez towarzyszy Zbereznikova: Sebastiana Sokolińskiego, Wojciecha Kaliskiego, zbira Jamroza i Saszę Rusańskiego...

- Mają przewagę liczebną... - zaczął Kaliski - Nie możemy ich otwarcie zaatakować...
- Trzeba czekać na Wigurkę! - spuentował Jamróz - Może uda mu się sprowadzić pomoc?
- Nie jest źle! - skwitował Sokoliński - Zbereznikov żyje, obserwujmy jak to się potoczy...
- Może mu nic nie zrobią? - wypalił nagle Rusański.
- Chcesz żebyśmy zostawili naszego towarzysza na pastwę tych Kaczkunów?! - warknął Kaliski.
- No nie... - odparł zmieszany Rusański.
- Trzeba zaskoczyć ich w nocy, podczas snu! - proponował Jamróz.

piątek, 10 lipca 2020

Epopeja polsko-indiańska (CZĘŚĆ SPECJALNA)

W KRAINIE PISUANGÓW i PLATFORÓW


Tymczasem Indianie Tonkawa wracali z porwanymi kobietami do rodzinnej wioski...

- Co to za wioska ojcze? - zapytał Zielony Królik, młodszy syn wodza i wskazał na widoczne z oddali liczne wigwamy.
- To wioska Pisuangów synu! - odparł wódz Płonące Drewno - Plemię to jest skłócone ze wszystkimi w okolicy, także z nami. Lepiej się z nimi nie zadawać...
- Ale czemu są skłóceni ze wszystkimi?
- Ciężko to wytłumaczyć... Obwiniają wszystkich w sumie o wszystko...
- Ale o co konkretnie?
- Nie chce mi się o tym mówić synu, zapamiętaj sobie, że Pisuangów należy omijać z daleka, howgh!
- Ale wytłumacz dlaczego!
- Dobrze! Plemieniem Pisuangów od jakiegoś czasu zarządza stary wódz Kaczannou, który nienawidzi wszystkich dookoła! Pisuangowie wspólnie z innymi plemionami, głównie Platforami, tworzyli silną konfederację plemienną, ale doszło do rozłamu, wielu odeszło nie mogąc znieść decyzji Kaczannou. Wodzem, który jest w pełni zależny od niego, zrobił Klęczące Pióro, który robi wszystko co mu każe. Drugim wodzem został Dwa Języki i oni obaj zarządzają w jego imieniu plemieniem. Pierwszy reprezentuje plemię na zewnątrz, a drugi odpowiada za sprawy wewnątrz plemienne. Ale nic bez zgody i wiedzy Kaczannou. Pomaga im Dwa Lica, który biega od wigwamu do wigwamu i przedstawia ludziom co postanowi Rada Starszych. A jeżeli ktoś odważy się narzekać i sprzeciwiać ich woli to wtedy Dwa Lica obgaduje go wśród współplemieńców tak strasznie, że biedak jest zaszczuty i ma dość. By zdobyć poparcie obiecają ludziom wszystko co ci tylko zechcą...
- To znaczy?
- Całe plemię poluje na bizony, ale podziału mięsa i skór dokonuje Rada Starszych. Dochodzi do tego, że ci co najbardziej popierają ich rządy wcale nie muszą uczestniczyć w polowaniach, bo i tak dostają swój udział...
- Ale to bez sensu...
- Też tak myślę, ale tak u nich jest. Ci co nie zgadzają się z tym są publicznie lżeni i obrażani.
- To dlaczego się na to wszyscy zgadzają?
- Bo są głupi! Ci co nie zgadzali się odeszli i założyli nową wioskę.
- Jakie to plemię?
- Platforowie. Ich wódz to Trzaskający Ogień. Z nimi handlujemy normalnie.

Za chwilę drogę zastąpili im wojownicy Pisuangów...

- Dokąd zmierzacie Tonkawa?
- Do swojej wioski!
- To idźcie, do naszej nie macie wstępu!
- Nie chcieliśmy skorzystać!
- W naszej wiosce panuje choroba przywleczona przez Blade Twarze, która nas dziesiątkuje!
- ?
- Idźcie dalej!
- Czym was zaraziły Blade Twarze?
- Tajemniczą chorobą...

Tą chorobą był zwykły katar, ale Indianie nie znali go wcześniej i nie byli odporni...

- Nasz szaman Szumiące Drzewo zakazał kontaktów z innymi plemionami, a wszystkim Pisuangom nakazał noszenie masek z roślin i zachowanie odpowiedniego odstępu...
- Z jakich roślin?
- Sprowadzamy je od Czejenów w dobrej cenie... Idźcie już!

Prawda była taka, że takie same maski można było zrobić na miejscu, ale Szumiące Drzewo chciał dać zarobić swojemu bratu, który wcale nie sprowadzał ich od Czejenów, ale produkował je w swoim wigwamie ...

Wioska Pisuangów...

- Dwa Lica! - zawołał Kaczannou (przez niektóre plemiona zwany też Kaczatou) - Idź i obwieść współplemieńcom, że wybory wodza zostały odwołane ze względu na chorobę! Tym samym dalej wodzem pozostaje Klęczące Pióro!
- Ale po tym jak odeszli Platforowie to on był jedynym kandydatem!
- Na wszelki wypadek ogłoś! I że będzie wodzem jeszcze przez pięć następnych wiosen!
- Ale...
- Idź i mnie nie denerwuj! Aha i powiedz wszystkim, że Trzaskający Ogień sympatyzuje z Bladymi Twarzami i Apaczami!
- Ludzie są głodni, nie interesuje ich wódz Platforów...
- Milcz! Niech idą nazbierać korzonków do lasu!
- Ale...
- A ci co są zdrowi niech idą polować na bizony! Bo nie ma co dzielić!
- Tylko...
- Co?
- Większość czeka, żeby coś dostać, a nie żeby iść na polowanie!
- Załatw to! Nie cierpię takich sytuacji!
- Bo odkąd odeszli Platforowie nie za bardzo ma kto chodzić na polowania...
- Nie interesuje mnie to! Masz wszystko załatwić, rozmawiaj, obiecuj! Klęczące Pióro i Dwa Języki niech ci pomogą!

Dwa Lica był wściekły! Ludzie byli głodni i źli, polityka rozdawnictwa Pisuangów wprowadziła po prostu wygodnictwo i każdy tylko czekał, aż coś dostanie, a nie żeby coś zrobić samemu...

- Wszystko zaczęło się walić - przeklinał pod nosem - jak tylko odeszli Platforowie! Oni polowali i pracowali, a teraz? Kaczannou buja w obłokach, nie wie jak jest! Co mam robić, co mam robić? Już nawet moje kłamstwa nie przynoszą żadnych rezultatów! Żadne plemię nie chce nam udzielać pożyczek w postaci żywności, bo wiedzą, że nie oddamy!

Dwa Lica dotarł do wigwamu zamieszkanego przez Dwa Języki ...

- Radź co robić!
- Nie ma już co rozdawać!
- Jak to?
- Platforowie odeszli i nie ma kto polować!
- Co teraz?
- Nie wiem... Nie ma skąd pożyczyć!
- A co powiesz ludziom?
- Ty im masz mówić! Powiedz, że jest świetnie! Że wszyscy są przeciwko nam i dlatego przez jakiś czas będzie biednie...
- Zwalić wszystko na Platforów?
- Tak! Że ich działania spowodowały chorobę i głód!
- A jak dojdzie do wojny?
- Nasz wódz wojenny Szalony Bawół da radę!
- Przecież on jest wciąż na etapie wyjaśniania nieszczęśliwego wypadku poprzedniego wodza, brata Kaczannou...
- Ale podobno przygotował nowe dzidy i lepsze strzały...

Niedługo potem Kaczannou kazał zwołać Radę Starszych. Stary wódz odkąd wybuchła zaraza stronił od innych, ale nie zamierzał nie wpływać na losy plemienia, komunikując się sygnałami dymnymi. Jego wigwam stale strzegło przynajmniej czterech wojowników, zachowując przy tym odstęp wielu metrów według zaleceń szamana Szumiącego Drzewa, dla zwykłych Pisuangów było to dwa metry. Po wysłaniu sygnałów Kaczannou powrócił do wigwamu i urządził sobie drzemkę.

Narada Rady Starszych...

- Kaczannou wpadł na genialny pomysł - zaczął Klęczące Pióro - żeby najbardziej chorych wysłać do Platforów, bo dlaczego oni mają być zdrowi?
- Nie ma szans! - skontrował Słabe Żebro - Odkąd odeszli są z nami na wojennej ścieżce!
- Ale... - wtrącił się Dwa Języki - Z niektórymi Pisuangami są spokrewnieni, wiem że utrzymują kontakty. Można to wykorzystać!
- Ludzie są głodni - narzekał Dwa Lica - ich teraz nie interesują Platforowie! Lepiej radźmy co zrobić by zapędzić ich do polowań! Oni tylko czekają, żebyśmy im wszystko dali! Na nic moje kłamstwa w takiej sytuacji!
- Twoje kłamstwa tracą na sile - skomentował Klęczące Pióro - może trzeba cię wymienić?
- A kto im naobiecywał? - odgryzł się Dwa Lica i spojrzał wściekle na Dwa Języki.
- Ja mówiłem, że tak będzie - odparł wskazany - Poza tym to nie ja, ale Błyszczące Korale! Ja bym nie obiecywał...

U Indian kobiety raczej nie miały szans na karierę inną niż w swoim wigwamie, ale Kaczannou wypatrzył gdzieś jedną i zrobił z niej wodza! Później jednak zastąpił ją Dwa Języki ...

W końcu ustalono wstąpienie na wojenną ścieżkę przeciw Platforom, ale mającą na celu nie wojnę samą w sobie, ale zdobycie pożywienia, czyli kradzież. Dwa Lica miał obwieścić kolejne obietnice za udział w wyprawie.

- Obiecaj im - mówił Klęczące Pióro - że wszyscy co wezmą udział w wyprawie dostaną tyle żywności ile sami uniosą!
- Skąd pewność, że wyprawa skończy się szczęśliwie? - niepokoił się Dwa Języki.
- Nasz wybitny wódz wojenny Szalony Bawół opracuje specjalny plan, dzięki któremu nasze powodzenie będzie tak pewne jak to, że po nocy wstaje słońce. W razie jakby nas nakryli Platforowie to przejdziemy do innego planu również opracowanego przez Szalonego Bawoła.
- Ach, szkoda że nie mogę ich postawić przed Sądem Plemiennym! - narzekał Słabe Żebro.
- A jak wyrok byłby inny niż oczekiwania? - zadrwił Klęczące Pióro.
- Nie kpij sobie, Sąd Plemienny zrobi wszystko co mu każe! Dokładnie tak jak ty wykonujesz bez szemrania wszystkie polecenia Kaczannou!
- Nieprawda! Wykonuję je ponieważ w pełni się z nimi zgadzam! Jakbym się nie zgadzał to bym ich nie wykonywał, jestem niezależnym wodzem!
- Tak, tak...
- Wiem! - zawołał wesoło Dwa Lica - Powiem ludziom, że brakuje jedzenia, bo Platforowie je nam podkradali! Że celowo przeganiają bizony z naszych terenów łowieckich, żebyśmy umarli z głodu! A Blade Twarze obiecały im wodę ognistą za nasze skalpy! Że chcą sprzedać obcym plemionom nasze wigwamy, nasze tereny łowieckie! Że nie idziemy kraść, ale odebrać co nasze!
- Wracasz do formy Dwa Lica! - ucieszył się Dwa Języki - Podburzasz jak kiedyś, działaj, niech twoje słowa będą celniejsze od topora! O świcie ruszamy!
- Od jakiego topora? - zapytał milczący dotąd Ociężały Suseł.
- Nieważne!
- Ale ja chcę wiedzieć!
- A co na to Kaczannou? - wtrącił nieśmiało Klęczące Pióro.
- Na pewno się zgodzi!
- Przypomniałem sobie! - wrzasnął Klęczące Pióro - Jutro przyjeżdża do nas wysłannik Bladych Twarzy, na handel.
- To ty zostaniesz, w końcu masz według słów Kaczannou reprezentować nasz lud na zewnątrz!
- Nie będą nam tu Blade Twarze - zacietrzewił się Klęczące Pióro - w obcych językach mówić co mamy robić!
- Przywiezie wodę ognistą!
- No to zostanę!

Członkowie Rady Starszych rozeszli się, przy ognisku długo jeszcze siedział Ociężały Suseł i zastanawiał się o co chodzi z tym toporem...

- Wiem! Dwa Języki słabo rzuca toporem, więc życzył by słowa Dwóch Lic były celniejsze! Jestem genialny!

Dwa Lica biegał od wigwamu do wigwamu, obiecywał, zachęcał, a czasami wręcz straszył. W efekcie zdecydowana większość Pisuangów stawiła się skoro świt by uczestniczyć w wyprawie ... Wojownicy jednak szemrali, że najpierw kazano im nie wychodzić z wigwamów, nosić maski z roślin itd, a teraz nagle kazano iść na wyprawę. Wkrótce pojawił się szaman Szumiące Drzewo i zbeształ wielu za nie zachowywanie odstępów lub brak masek. Gdy przybyli znamienitsi Pisuangowie wszyscy razem ruszyli w okolice wigwamu Kaczannou.

- Kaczannou! Sławo sław!
Pisuangów zbaw!
Kaczannou, Kaczannou!

Stary wódz tradycyjnie spał jeszcze, ale chcąc nie chcąc wyszedł przed wigwam i ruchem ręki pozdrowił uczestników wyprawy. Następnie mlaskając co chwila postanowił przemówić...

- Przez Platforów nasza wioska jest w ruinie! Idźcie i odbierzcie im to co nam się należy!

- Kaczannou, Kaczannou!

Tymczasem w wiosce Platforów...

Wódz Trzaskający Ogień przechodząc akurat wśród wigwamów natrafił na grupkę wojowników gorąco dyskutujących o Pisuangach...

- Macie rację! Mi też trochę szkoda, w końcu żyliśmy z nimi od lat, ale nie można było inaczej! Kaczannou i jego grupa cały czas łamali ustalone wcześniej zasady plemienne. Robili wszystko, żeby mieć poparcie, ale tak naprawdę nie robili nic, żeby było lepiej. Wciąż tylko szczuli i szczuli! Im można było wszystko, nam i innym nic lub niewiele. Chcieli żebyśmy polowali, ale mięso i skóry, żeby oni dzielili. Dość!

Wódz poszedł w kierunku swojego wigwamu, po drodze spotkał Bez Mokasynów i Toczącego się Kamyka.

- Dobrze, że jesteście z nami! - powiedział z radością.
- Wybraliśmy mniejsze zło - odparł Bez Mokasynów - Wiesz dobrze, że różnimy się, ale od Pisuangów różnimy się jeszcze bardziej!
- Wierzę, że część Pisuangów w końcu przejrzy na oczy i pozbawi wodzostwa Kaczannou! - skwitował Trzaskający Ogień - Niektórych jednak nie można obudzić, bo po prostu udają, że śpią.
- Nie możemy być zależni tylko i wyłącznie od polowań! - wypalił nagle Toczący się Kamyk - Musimy zacząć uprawę ziemi!
- Póki co to na głód nie narzekamy, ale jestem za - odpowiedział Trzaskający Ogień - Szkoda tylko wojowników Pisuangów, że mają takich wodzów... Tam już nie tylko zaraza, ale i głód zagląda ludziom w oczy. Chciałem być wodzem wszystkich plemion, nie tak jak Klęczące Pióro, który wyraźnie popierał tylko Pisuangów, a resztą chciał pomiatać!
- Moje plemię - wtrącił się Bez Mokasynów - chciał przekupić...
- Moje też! - dodał Toczący się Kamyk.
- Ale dopiero wtedy - skwitował wódz Platforów - jak zaczął się bać, że poparcie samych Pisuangów nie wystarczy do zwycięstwa!
- Racja! - przyznali obaj zgodnie.
- Za kilka dni wybory wodza - oznajmił Trzaskający Ogień - Mam ochotę pójść i powalczyć! Jesteście ze mną?

Obaj wskazani uchylali się od jednoznacznej odpowiedzi...

- Powiedziałem na początku rozmowy - rozpoczął w końcu Bez Mokasynów - że idąc z tobą wybraliśmy mniejsze zło, więc masz odpowiedź!
- Zobaczymy - rzucił niedbale Toczący się Kamyk.
- Chcę być wodzem, nie tylko Platforów! - krzyknął głośno Trzaskający Ogień - ale i wszystkich plemion dawnej Konfederacji Plemiennej! Będę tak samo traktował i Platfora i Pisuanga i każdego innego! Chcę być i będę przeciwieństwem Klęczącego Pióra!
- A co zrobisz z Kaczannou jak wygrasz? - spytał Toczący się Kamyk.
- Musi odejść! Dla dobra wszystkich musi odejść!
- Czyli nie każesz go zabić? - dopytywał się Bez Mokasynów.
- Nie. Dla niego większym ciosem będzie, że będzie musiał dożyć starości w samotności, bez żadnych przywilejów!
- Ale on już jest stary!
- Musi odejść! On jest za to wszystko odpowiedzialny! Nie Klęczące Pióro, nie Dwa Języki, ale on! Oni też wyrządzili wiele zła, ale to za jego namową! Podzielił wszystkie plemiona, które wcześniej żyły obok siebie w zgodzie, trzeba z tym skończyć!
- Podobno część Pisuangów ma oddać głosy na ciebie, ale na razie boją się ujawniać...
- Słyszałem o tym! Trzeba walczyć o lepsze czasy dla wszystkich naszych plemion!
- Masz poparcie wszystkich poprzednich wodzów!
- Wiem! Bardzo Ognista Woda i Wałęsający się Bizon wyraźnie są za mną... Ten drugi od dawna jest zgorszony łamaniem praw plemiennych przez Kaczannou i jego ludzi!
- Strzeż się Dwóch Lic, on gdy cię zobaczy będzie jątrzył i opowiadał ludziom, że chcesz sprzedać ich dobra Apaczom i Paunisom, no i pewnie wymyśli inne brudne historie!
- Wiem, wiem. Pewnie zacznie wmawiać Pisuangom, że jestem pół Apaczem lub coś podobnego...
- Cała preria cię popiera!
- Wiem, wiem. 27 do 1!

* Skojarzenia z sytuacją w Polsce w XXI wieku są tylko i wyłącznie przypadkowe i nie były zamierzone przez autora powieści


piątek, 26 czerwca 2020

niedziela, 22 marca 2020

Epopeja polsko-indiańska (86, fragment IX - chronologicznie 94 część)

Ośrodek wypoczynkowy SS - dla przypomnienia, do czasu przygotowania kabiny czasu do nowej misji grupa esesmanów została umieszczona w odizolowanym od świata obiekcie... Wśród nich był Schymann, sowiecki szpieg...

- Muszę coś wymyślić, żeby się stąd wydostać!

Schymann czuł, że im dłużej będzie przebywał w ośrodku tym prędzej zostanie unieszkodliwiony. Doskonale zdawał sobie sprawę jak działa sowiecki wywiad, a wydawało mu się, że został spisany na straty. Sowieci nie mogli pozwolić mu dłużej żyć, wiedział bowiem za dużo...

Tymczasem do ośrodka przyjechał transport mięsa...

- Nic mi o tym nie wiadomo - wyjaśniał kierowcy wartownik - by miał się taki transport pojawić...
- To co? Mam teraz wracać taki kawał drogi? - denerwował się kierowca.
- Poczekaj... Dzwonię do komendanta.

Kilka minut później...

- Komendant nic nie wie o transporcie, ale zgodził się na wjazd. Co to za mięso?
- Tusze wieprzowe i wołowe.
- Wjeżdżaj. Kieruj się w prawo, tam zaraz jest kuchnia!

Niedługo potem auto znalazło się na placu przed kuchnią, po kilku minutach wyszedł z niej szef kuchni...

- Pokaż to mięso, przyda się.

Kierowca wyszedł z szoferki i otworzył drzwi...

- Co to za smród?! To jakieś gówno, a nie mięso!
- Ja jestem tylko kierowcą, nie mi za to odpowiadać!
- Ale smród czujesz?!
- Czuję, czemu miałbym nie czuć?!
- Poczekaj tu, idę do komendanta, ja takiego czegoś nie przyjmę!

Kierowca jak gdyby nigdy nic zapalił papierosa i zaczął nerwowo rozglądać się po dziedzińcu. W tym samym czasie niedaleko placu pojawił się Schymann... Kierowca zaczął do niego machać... Schymann w pierwszej chwili nie wiedział o co chodzi, ale w końcu rozpoznał go i szybko zaczął zbliżać się w kierunku auta...

- Prasakow! Ty tutaj?
- ! Szybko! Nie ma czasu! Nakładaj ten worek i wchodź do auta!
- Ale... - Schymann wahał się, nie wiedział bowiem czy to nie sowiecki wywiad wysłał swoich ludzi by go wywieźć z ośrodka, a potem zlikwidować...
- Nie ufasz mi? Wychowaliśmy się razem, zapomniałeś?! Wsiadaj, jeśli chcesz żyć!

Schymann po krótkiej chwili zdecydował się zaryzykować...

- Masz tu rurkę byś mógł oddychać, po kilku kilometrach przesiądziesz się do kabiny!

Schymann wszedł do środka, Prasakow pomógł mu zawinąć się w worek, po czym przykrył go tuszami i stanął przed autem.

Niebawem wrócił szef kuchni...

- Nie bierzemy tego gównianego mięsa! Wracaj i rób z tym co chcesz! Komendant dzwoni i wyjaśni całą sytuację.
- Co zrobić... - odpowiedział spokojnie kierowca - to wracam, też chciałbym to wyjaśnić.

Za chwilę auto było z powrotem przy wjeździe...

- Już? Tak szybko?
- Nie chcieli tego mięsa jednak... Mogę jechać?
- Czekaj! - wartownik zorientował się, że wcześniej nie sprawdził zawartości auta i postanowił to nadrobić... - Boże! Co za smród! Zamykaj to cholerstwo i won! Coraz gorsze gówno na tej wojnie!
- Ja jestem tylko kierowcą, gdzie każą tam jadę, co załadują to wiozę...
- Jedź już, bo się porzygam!

Kilka kilometrów za ośrodkiem Prasakow zatrzymał auto, Schymann wygramolił się spod śmierdzących tusz i przesiadł do szoferki.

- Teraz mów Michaił! Masz mnie zabić?
- Zwariowałeś?
- ?
- Dowiedziałem się, że jest rozkaz by Cię zlikwidować, więc popędziłem tu co tchu! Jesteś moim przyjacielem z dzieciństwa!
- Co dalej?
- Jedziemy do Bawarii...
- Co?
- Zacząłem współpracować z Anglikami, za dobre pieniądze. W Rosji nie ma przyszłości, nie wiadomo kiedy człowiek stanie się niewygodny... Sam widzisz po sobie, byłeś lojalny, dobrze wykonywałeś powierzone zadania, a mimo to chcieli Cię zgładzić! Za dwie godziny mieli tu przeniknąć i załatwić sprawę!
- Mam u Ciebie dług wdzięczności!
- Przestań! Nie mógłbym zostawić przyjaciela z dzieciństwa na pastwę losu!
- Ale... Po co do Bawarii?
- Mamy spróbować odbić tych przybyszy z przeszłości czy też przyszłości...
- No wiem, przecież byłem w XVI wieku, oni są z przeszłości! Po co oni Anglikom?
- Ty to wiesz, ale Angole nie... A że do dobrze płacą to co nam szkodzi?
- Co mamy zrobić?
- Mamy niemieckie mundury, znamy świetnie niemiecki...
- No i?
- Mamy za zadanie zorientować się w sytuacji, podać im szczegółowe informacje, gdzie są przetrzymywani więźniowie, ilu jest strażników itd. Banalnie proste!
- I co dalej?
- Nic, angielscy komandosi będą ich odbijać. Tyle!

Tymczasem w małym niemieckim miasteczku...

Członkowie polskiego ruchu oporu wciąż przebywali w niemieckiej chacie, grube Niemki pilnowały by organizacja pracy była wzorowa... Baraniecki z Pierożańskim zostali skierowani do obierania cebuli, Raczkiewicz z Tomaszewskim zajęli się szpinakiem, Dąbkowski z Pietrzakiewiczem mielili mięso, a Świątnicka z Janicką zostały przeszkolone do produkcji ciasta...

- Mam pomysł! - szepnął Baraniecki do Pierożańskiego.
- Jaki?
- Pamiętasz co dostaliśmy jeszcze w Polsce na wypadek wpadki?
- No i...
- Musimy to dodać do farszu!
- Ale taka mała ilość w tak dużej ilości farszu nikomu nie zabije!
- Wiem, ale przynajmniej ostra biegunka z tego będzie!
- Super!

Po kilku godzinach...

- No! - cieszyły się grube Niemki - Teraz to tylko lepić pierożki!
- Zdążymy na występ jodłowania? - denerwowała się Janicka.
- Spokojnie! - odpowiedziała jedna z Niemek - Do wieczora jeszcze sporo czasu, wasze ubrania akurat przyschną... No, a wy w tym czasie przysłużycie się słusznej sprawie! Nasi żołnierze na wschodnim froncie czekają już na nasze pyszne maultaschen!

Około godziny 18:30 grube Niemki zwolniły Polaków...

- Idźcie już, my dokończymy resztę! Kierujcie się w stronę ratusza, powiadomiliśmy ich już tam, że jesteście! A jodłujcie fajniutko! Przyjdziemy posluchać!
- Ja przyjdę specjalnie dla niego! - uśmiechnęła się szelmowsko Helga i puściła oko w kierunku Barańskiego.

Polska grupa skierowała się w stronę ratusza...

- Damian! - roześmiała się Świątnicka - Nie zawiedź swojej fanki, ha ha ha!
- Cicho! - sarknęła Janicka - Przypominam, że rozmawiamy tylko po niemiecku!

Tymczasem na wzgórzu... Matylda coraz bardziej nerwowo patrzyła przez lornetkę... Nieuchronnie zbliżał się bowiem występ jodłowania...

- Gdzie oni do cholery są?! - pomyślała w duchu.
- Co tak się denerwujesz rusałko? - wypalił nagle Johann.
- A, bo ja taka nerwowa jestem, od urodzenia...
- Pomóc ci w czymś?
- A w czym ty mi możesz pomóc? Ha ha ha.
- We wszystkim!
- ?
- Nie jesteś stąd... Akcent masz dziwny...
- No i?
- Nie interesuje mnie to! Pomogę ci, nie zważając na nic!
- ?
- Dla Ciebie to nawet Hitlera zabiję!
- ?
- Rozkazuj, zrobię wszystko!
-?
- Chcę być twoim niewolnikiem!
- ?
- Nie jesteś Niemką! Ale nie interesuje mnie to, mów co chcesz, a będziesz to mieć!

Matylda nie odpowiedziała nic, ale w myślach zaczął jej kiełkować pewien plan...

Występ jodłowania zbliżał się nieuchronnie... Polacy dotarli już do organizatora, zostali zakwaterowani w niedużym domku i za ponad godzinę mieli wystąpić...

- Boję się trochę... - denerwowała się Świątnicka.
- Weronika! Ale czego? - uspokajała ją Janicka - Przecież wszyscy wiemy, że dasz radę! Naprawdę masz talent! Jodłujesz tak, jakbyś to robiła od dziecka!
- No właśnie! - wtrącił się Pietrzakiewicz - My to mamy co się denerwować! Będziemy tym elementem kabaretowym, bo inaczej nie ma szans...
- U mnie to całe życie kabaret - śmiała się Raczkiewicz - więc też spokojnie i bez nerwów.
- No, nie wiem - narzekała Świątnicka - Pocieszacie mnie, ale myślę, że do oryginału mi daleko...
- Dasz radę! - pocieszał ją Dąbkowski - Naprawdę dobrze ci idzie!
- Weronika! - dodał Baraniecki - Pomyśl o tych emocjach, ci wpatrzeni i zasłuchani w tobie Niemcy! A wtedy Rymarski i jego komandosi wkroczą do akcji! Nie myśl o sobie, zrób to dla ojczyzny! To ci powinno dodać sił!

Baraniecki robił dobrą minę do złej gry... Sam miał wiele obaw, ale siłą woli postanowił być twardy by za wszelką cenę nie pokazać, że się boi. Wiedział, że tylko taką postawą może pozytywnie wpłynąć na towarzyszy... Nie chciał dopuścić do sytuacji, żeby emocje wzięły górę nad trzeźwą oceną sytuacji i prawidłowym działaniem.

Tajne laboratorium doktora Mengele było naprawdę dobrze strzeżone... Rymarski obserwował wszystko z oddali przez lornetkę...

- Kur..., ja pierd...! Mam nadzieję, że tym jodłowaniem odciągną tych Niemców, bo inaczej czarno to widzę!
- Coś nie tak? - wypalił znajdujący się w pobliżu komandos.
- Nie! Wszystko w porządku! Tak sobie tylko klnę jak to mam w zwyczaju! Idź do pozostałych, niech się powoli szykują, pełna gotowość!

Nie tylko polskie siły specjalne obserwowały laboratorium i miasteczko... Okazało się, że przybyszami z innego czasu zainteresowały się też wywiady: amerykański, angielski, sowiecki i pewna grupa z Rumunii... Właśnie przedstawiciele tej ostatniej już prawie przeniknęli do wewnątrz, wszystko za sprawą złota, którym zaczęli przekupywać strażników...

- Nie ma szans na to byście go wydostali na zewnątrz - mówił do nich niemiecki strażnik - ale jednego z was wpuszczę do środka, żeby z nim porozmawiał.

Chwilę później jeden z Rumunów został wpuszczony do środka... Zupełnie nie interesowały go uwięzione kobiety, od razu zwrócił się do mężczyzny...

- Witaj Bachulo!

Wskazany lekko drgnął, nie spodziewał się bowiem, żeby ktokolwiek tutaj mógł znać jego imię...

- Jestem twoim potomkiem z XX wieku... Czekaliśmy na ten dzień, nic się martw, oswobodziby cię i zabierzemy do Rumunii...
- Do jakiej Rumunii?!
- No, do Transylwanii!
- I co ja tam będę robił?
- Będziemy starali się przenieść cię z powrotem do XVI wieku, ale póki co...
- Macie tu jakieś dziewice?
- Coś się znajdzie...
- Dosyć! - przerwał rozmowę niemiecki strażnik - już wystarczy! Wychodź!
- Damy ci więcej złota!
- Nie mogę! Uciekaj już stąd!
- Damy ci dziesięć razy więcej!
- Uciekaj, bo zacznę strzelać!

Występ jodłowania zbliżał się coraz bardziej nieuchronnie, na głównym placu miasteczka zbierał się coraz większy tłum... Strażnicy obserwowali sytuację, ale póki co nie przejawiali tendencji do opuszczenia swoich posterunków.

poniedziałek, 27 stycznia 2020

Epopeja polsko-indiańska (86, fragment VIII - chronologicznie 93 część)

Nauka jodłowania nie szła zbyt dobrze...

- Trzy dni jodłuję - denerwowała się Małgorzata Raczkiewicz - i dalej nic nie umiem! To niemożliwe, żeby w tak krótkim czasie nauczyć się czegoś, do tego trzeba lat!
- Cicho! - syknął Damian Pierożański - Ktoś się zbliża!

Za chwilę faktycznie nadeszła Matylda z Janicką...

- I jak wam idzie gołąbeczki? Postępy są?

Nastała cisza...

- Nie mamy więcej czasu - zaczęła Ewelina Janicka - Już przed świtem lecicie do Bawarii.
- Ale... - wtrącił się Tomasz Tomaszewski.
- Milczeć! - krzyknęła Matylda - Nie ma żadnego ale! Mieliście czas, a jak go wykorzystaliście to wasza sprawa! Poza tym nie musicie spać, możecie dalej ćwiczyć i w drodze też!

Nikt już nie miał śmiałości by cokolwiek powiedzieć, Matylda zmierzyła wszystkich wzrokiem i odeszła. Janicka jeszcze chwilę postanowiła zostać...

- Nie ma szans nauczyć się jodłowania tak szybko - wypalił do niej Damian Baraniecki.
- Wiem - odparła spokojnie Janicka - Ale nie mamy czasu. Akcja musi być przeprowadzona!
- Ale my się tam zbłaźnimy! - darł się Łukasz Pietrzakiewicz
- Może to jest jakieś wyjście - zastanawiała się Janicka - Zróbcie to kabaretowo! Chociaż Weronice idzie świetnie...
- Mi? - dziwiła się Świątnicka.
- Tak. Jodłujesz niemal idealnie! Zostawiam wam wybór, ale dla mnie to jest jedyne wyjście, przygotujcie występ pod Weronikę, a wy będziecie elementem kabaretowym!
- Może i racja! - poparł ją Jędrzej Dąbkowski - To chyba nasza jedyna szansa, inaczej Niemcy nas tam zabiją! Dobrze, że mamy Weronikę, bo by była klapa totalna!
- No! To postanowione! - ucieszyła się Janicka - Przygotujcie występ we własnym zakresie...

Chwilę później Janicka była już przy Matyldzie...

- No i jak to widzisz Ewelinko?
- Niezbyt, ale wpadł mi do głowy doskonały pomysł!
- To znaczy?

Janicka wyjaśniła w czym rzecz...

- Doskonały pomysł! Chodźmy już spać, bo jutro czeka nas ciężki dzień... Ty będziesz koordynować akcję na miejscu, ja będę w pobliżu.
- Nie lecisz z nami?
- Lecę, będę was obserwować ze wzgórza za miasteczkiem...
- Ale nie będziemy mieć kontaktu!
- Ty będziesz na miejscu, ufam że zajmiesz się wszystkim należycie! Jakby coś było nie tak to pojawię się w odpowiednim czasie! Idę jeszcze pomedytować przed snem. Niech nikt mi nie przeszkadza!

Godzinę przed świtem cała grupa wsiadła do samolotu...

- Witam państwa! Nazywam się Henryk i zabiorę państwa do Bawarii! - powiedział z uśmiechem niski pilot.
- Gdzie Leszek? - denerwowała się Janicka - I jego komandosi?
- Spokojnie - odparła Matylda - wiesz, że Rymarski chodzi swoimi ścieżkami... Z tego co wiem to oni są już na miejscu.

Kilka godzin lotu minęło dosyć szybko, grupa jodlerów ćwiczyła tylko na początku, potem dostała zakaz od Matyldy...

- Przestańcie! Słuchać się tego nie da! Głowa mnie rozbolała przez was! Bazujcie na tym czego się nauczyliście wcześniej!

Po wylądowaniu grupa pod przewodnictwem Janickiej ruszyła w kierunku miasteczka, Matylda odczekała godzinę i samodzielnie zaczęła przemieszczać się w stronę wzgórza, z którego rozpościerał się doskonały widok na miasteczko i okolice.

- Czemu Matylda nie jest z nami? - dopytywała się Raczkiewicz.
- Ma nas obserwować ... - odpowiedziała ze spokojem Janicka - Pamiętajcie, że od tej pory nie mówimy po polsku! Ci co nie umieją po niemiecku niech milczą lub chrząkają lub zabierają głos tylko zdawkowo!
- Ja ja, naturlich! - odparł ze śmiechem Dąbkowski.

Miasteczko było już niedaleko, ale nagle przed grupą pojawiło się rozwidlenie dróg bez żadnych kierunkowskazów...

- No i co teraz? - zapytała Raczkiewicz.
- Po niemiecku miało być! - syknęła Janicka.

Gdy zbliżyli się bliżej dostrzegli człowieka siedzącego na kamieniu o dość głupkowatym wyrazie twarzy...

- Którędy do miasteczka? - zapytała Janicka po niemiecku.

Niemiec popatrzył chwilę na nich, poskrobał się po głowie, po czym pokazał ręką w prawo...

Po kwadransie okazało się, że coś jest nie tak, droga coraz bardziej zmieniała się  w dziką ścieżkę, aż w końcu zaczęły się bagna...

- No nie! - denerwował się Pietrzakiewicz - Coś tu jest nie tak, nogi do kolan mam brudne od błota, wracajmy!

Grupa wróciła do rozwidlenia dróg... Ale Niemca już tam nie było!

Polacy nie byli stąd, więc nie wiedzieli, że owym człowiekiem był tzw niemiecki wiejski głupek, który specjalnie źle ich poinformował...

- Idziemy tą drugą drogą! - zakomunikował Baraniecki.
- Cali jesteśmy brudni! - denerwował się Tomaszewski - a nasz występ za kilka godzin!

Kilka minut później ujrzeli miasteczko...

- Niech ja dorwę tego Szwaba! - wrzeszczał zirytowany Dąbkowski.

Tymczasem Niemiec zblliżał się do wzgórza...

- Kim jesteś? - zawołała po niemiecku przestraszona Matylda.

Niemiec nic nie odpowiedział, po prostu usiadł koło niej i tak jak ona patrzył na miasteczko...
Matylda dziwnie się czuła, nie wiedziała czego się spodziewać...

- O co chodzi?

Niemiec dalej milczał i mętnym wzrokiem patrzył na miasteczko. Matylda zrezygnowana nie odzywała się już i też patrzyła w tym samym kierunku. Siedzieli tak w milczeniu dłuższą chwilę, Matylda przyzwyczaiła się już do obecności Niemca.

- A niech siedzi - mówiła w duchu - Pewnie jakiś wieśniak, z nudów tu przylazł.

Tymczasem grupa weszła do miasteczka... Nagle z wiejskiej chaty wybiegły dwie grube Niemki i zaczęły ich zaganiać do środka.

- To jakaś pomyłka! - zawołała Janicka - My tu przyjechaliśmy na występ jodłowania!

Niemki uśmiechnęły się tylko nie zaprzestając zaganiania wszystkich do chaty.

- Może to jakieś ich ludowe powitanie? - zastanawiał się Pietrzakiewicz.

Chwilę później wszyscy znaleźli się w jakieś przestronnej izbie... Na środku siedziała Niemka jeszcze bardziej gruba...

- No! Bierzcie się do roboty! Nie ma czasu...

Polacy byli bardzo zdziwieni...

- My na jodłowanie! - wypaliła Janicka.
- Teraz ważniejsze jest co innego!
- ?
- Nasze miasteczko dostało zlecenie na  maultaschen (niemieckie pierożki - autor) dla naszych żołnierzy na froncie wschodnim! Pomoc  jest obowiązkiem każdego Niemca, oni tam walczą za nas, za III Rzeszę! A co wy tacy brudni jesteście? Helga! Zbierz od nich te brudne łachy i wypierz, do wieczora wyschną!
- Jakiś mężczyzna skierował nas na bagna zamiast do miasteczka...
- To Johann... On tak zawsze jak widzi kogoś obcego...
- ?
- Kiedyś był dobrze zapowiadającym się naukowcem, ale po stracie żony rozum mu się pomieszał... Od tej pory nie przemówił do nikogo ani słowem! Legenda mówi, że jak znowu się zakocha to przemówi... To już trwa od lat... Ale, nie ma czasu! Do roboty! Bo nie zdążymy do wieczora!

Tymczasem na wzgórzu... Niemiec coraz częściej zaczął zerkać na Matyldę... Ona to zauważyła i czuła się bardzo nieswojo...

- O co ci chodzi, co? - wypaliła nagle.
- O nic. Patrzę sobie...
- To patrz gdzie indziej! W ogóle to po coś tu przylazł? Nie masz co robić?
- Nie mam...
- Jak masz na imię?
- Johann.

Maultaschen to tradycyjne niemieckie pierożki o dość nieregularnym kwadratowym lub prostokątnym kształcie. Potrawa ta wywodzi się ze Szwabii, regionu Badenii-Wirtembergii. Ciasto na pierogi kryje w sobie farsz z mięsa mielonego, szpinaku, suszonego chleba, cebuli oraz aromatycznych przypraw. Maultaschen przypominają swoim kształtem włoskie ravioli, są jednak zdecydowanie od nich większe. Ich przekątna ma około 8–12 centymetrów.