bpe

Par

Polecany post

Historia - Skąd Hitler wziął swastykę?

Swastyka – ogólnie znak ten kojarzy się całemu światu jako symbol nazizmu i zła. Paradoksalnie wcześniej oznaczał całkiem coś innego! Swast...

poniedziałek, 25 listopada 2019

Epopeja polsko-indiańska (86, fragment VII - chronologicznie 92)

Połączone polskie wyprawy nieuchronnie zbliżały się ku południu. Jak donosili zwiadowcy do wybrzeża dzieliło ich 2-3 godziny marszu. Za nimi postępowały masy Indian: Apacze, Komancze, Paunisi i Arapaho. Niechybnie pachniało przyszłą konfrontacją...

Tymczasem grupa zwiadowców pod dowództwem Przemka Janczurowskiego penetrowała wybrzeże. W pewnym momencie Niemiec Martin Schylder zauważył statek... Był to "Nefrete", czyli jednostka na której przybyła w te rejony III wyprawa, tzw. odwetowa Macudowskiego.

- Ej! Patrzcie! Statek! - darł się Schylder.
- Cicho waszmość! - tonował go Stanisław Jochymowski - Przecież to mogą być Hiszpanie, a to też wrogowie!
- Trzeba to sprawdzić! - zadecydował Janczurowski - to może być dla nas wszystkich jedyna szansa!
- Co robisz?! - dziwił się Jochymowski obserwując Janczurowskiego, który zaczął galopować we wskazanym kierunku.

Janczurowski nie zważał na żadne sugestie, tylko pędził co koń wyskoczy w kierunku plaży. Gdy już był na miejscu, zeskoczył z konia, następnie wskoczył do wody i zaczął płynąć w kierunku "Nefretete". W między czasie zauważono go na statku, gdzie wskutek tego powstało spore zamieszanie...

- Wołać Macudowskiego! - darł się zbir Dziobak - Ktoś do nas płynie!

Chwilę potem Macudowski pojawił się przy burcie...

- Kto to jest? Dziki? - dopytywał się lekko zdenerwowany.
- Nie! - wyjaśniał zbir Chwaścior - Wygląda jak my. Może Hiszpan jakiś?
- Sam płynie? - denerwował się Macudowski.
- Sam!
- Rozglądajcie się uważnie to może być pułapka! Zębiszon do mnie!

Kilka minut później Janczurowski wyszedł na pokład i jakież było jego zdziwienie, gdy usłyszał polską mowę, w pierwszym momencie aż mu głos odjęło...

- Rodacy tutaj? Nie wierzę!
- Coś za jeden? - syknął Macudowski.
- Jestem członkiem II wyprawy do Nowego Świata pod dowództwem pułkownika Jerzego Donieckiego...
- Kogo, kogo?  - nie dosłyszał Macudowski.
- Donieckiego.
- A... - Macudowski od razu skojarzył osobę z niezbyt dla niego miłym zdarzeniem w Gdańsku.

Janczurowski opowiedział jak wygląda sytuacja...

- Indianie was ścigają?! To trzeba natychmiast uciekać, bo i nas zabiją! - zaczął krzyczeć Macudowski.
- Hola, hola - przerwał mu Janczurowski - Chyba nas tak nie zostawisz?!

Macudowski spojrzał na niego, zreflektował się błyskawicznie...

- A, nie... Oczywiście, że na was poczekam!

Rozmowa trwała jeszcze chwilę, następnie zwiadowca wskoczył do wody i popłynął ku brzegowi. Jak tylko tam dotarł Macudowski wezwał niemieckiego kapitana i oznajmił...

- Natychmiast wypływamy!
- Ale co z nimi? - zdziwił się zbir Chwaścior - Chyba ich tak nie zostawimy na pastwę tych dzikusów?!
- Odpływamy! W przeciwnym razie zginą i oni i my!

Kapitan Klaus Rodenthaler wydał rozkazy i załoga zaczęła szykować się do odpłynięcia... Jednak coś było nie tak... Po kwadransie wściekły Macudowski biegł w kierunku Niemca...

- Co się stało?! Dlaczego nie odpływamy? Przecież jasno się wyraziłem! Kto ci płaci?!
- Nie damy rady płynąć - oznajmił spokojnie kapitan - Nie wiem dokładnie co się stało, ale coś nas trzyma. Obawiam się, że kotwica o coś się zaplątała...
- Co? Jak to możliwe?! I co teraz?!
- Będziemy próbować jeszcze...

Macudowski był wściekły, chciał zemścić się na Donieckim za gdańską obrazę, poza tym ani myślał ryzykować życiem dla Polaków z I i II wyprawy...

- Nie denerwuj się Mateuszku... - uspokajała go Włoszka Evelline Rodaccio.
- Jak tu się nie denerwować?! - syknął, ale za chwilę dodał już spokojniej - coraz lepiej mówisz po polsku.

Tymczasem Janczurowski z pozostałymi pędził co koń wyskoczy, żeby oznajmić dowódcom radosną nowinę...

- To niesamowite, żeby na końcu świata napotkać polski statek, który nas uratuje! - cieszył się Schylder.
- Jak się nazywał ten Polak co z nim rozmawiałeś? - dopytywał się Jochymowski.
- Macedoński... Jakoś tak...
- ? A nie Macudowski?
- O o, chyba tak.

Schylder z wrażenia aż zatrzymał konia...

- Co? To ja bym się nie cieszył!
- To znaczy?
- To człowiek, któremu ciężko zaufać!

Wszyscy troje zatrzymali się... Schylder i Jochymowski opowiedzieli Janczurowskiemu skąd znają i kim jest Macudowski...

- Schylder! Wracaj i obserwuj ten statek!
- Wrócę, ale go sam nie zatrzymam!

Zwiadowcy dotarli po jakimś czasie do pozostałych Polaków... W pierwszej chwili wszystkich opanowała niesamowita radość, ale postać Macudowskiego wprowadziła wielki niepokój...

- Pamiętam tego ochlaptusa z Gdańska - przypomniał sobie pułkownik Doniecki - Co on tu właściwie robi? Nie można mu ufać!
- I tak nie mamy wyjścia - skomentował Michał Potylicz - Przyśpieszmy kroku, trzeba wysłać konnych w kierunku statku...
- Jak jeszcze tam będzie... - skwitował smutno Doniecki.

W stronę wybrzeża pojechali Przemko Janczurowski, Przemko Nowacki, Roman Więcławski, Krzysztof Seremacki, Piotr Laszlo Tekieli, Hiszpan Pablo Madeiros i kilku innych...

- Panie pułkowniku! - wołała biegnąc Agnieszka Jagna Dębowska - Mogę jechać z nimi?
- No, nie wiem...
- Potrzebuję poczuć wiatr we włosach - szepnęła do ucha dowódcy - żeby rozgonił moje myśli...
- No dobrze, jedź za nimi!

Doniecki znał historię Jagny, wiedział o jej nieszczęśliwej miłości do hiszpańskiego pirata Diego Floresa i że Polka wciąż nie może dojść do siebie po jego śmierci...

- A ja też mogę? - spytała Andżelika Koszyńska.
- Nie!
- Ale dlaczego?
- Nie i nie i jeszcze raz nie!


Tymczasem osłaniający pochód wartownicy zauważyli coś podejrzanego...

- Cicho! - syknął Jan Daniel Rożnawski - Coś słyszałem! Tam ktoś jest!
- Udawaj, że nic się nie stało i jedź dalej! - powiedział Robert Pachocki - My z Rafałem Kobyłeckim zajdziemy ich od tyłu!
- Nie boicie się?
- Nie, Jasiu... To jest wojna, nie ma na to czasu - odparł Kobyłecki i ruszył w ślad za Pachockim.

W między czasie w okolicy pojawiła się Anna Hynowska...

- Panowie! Czas ruszać! Zwiadowcy donieśli, że do wybrzeża już niedaleko!

W tym samym momencie została zaatakowana przez Indianina, który zrzucił ją z konia, a następnie zaczął ciągnąć za włosy!

Rożnawski nie wiedział co robić, zastygł bez ruchu...

Nagle Indianin został trafiony kamieniem w głowę, puścił Hynowską, ale za chwilę znowu ciągnął ją za sobą... Za chwilę jednak został trafiony jeszcze większym kamieniem i aż przyklęknął... Sytuację momentalnie wykorzystał Rożnawski, który dopadł do niego i szablą pozbawił życia.

- Dziękuję! - zawołała ocalana.
- Podziękuj jej! - Rożnawski wskazał na Czeszkę Lelkovą - To ona rzucała tymi kamieniami!
- Jeden jeden! - śmiała się Czeszka. Było to nawiązanie do wcześniejszego uratowania jej przez Hynowską.

Nagle usłyszeć można było kolejne odgłosy walki... Okazało się, że Kobyłecki i Pachocki natrafili na innych dwóch Indian...

- To musieli być ich zwiadowcy - oznajmił Pachocki.
- Aż mi się śpiewać zachciało! - krzyknął z radością Rożnawski.
- To śpiewaj Jasiu! - śmiał się Kobyłecki.

Najpierw jednak sprawdzono czy w pobliżu nie ma innych Indian...

- Takie chwile jak te - zaczął śpiewająco Rożnawski.
- Nie zdarzają się zbyt często! - równie śpiewająco kontynuował Kobyłecki
- Takie chwile jak te - powtórzył Rożnawski.
- To nasze zwycięstwo! - ryknął Pachocki.

Prawdopodobnie te słowa były natchnieniem dla Kamila Bednarka, który rozwinął to odpowiednio i zrobił z tego hit w XXI wieku... Ale to tylko prawdopodobnie :)

Czeszka Lelkova zaczęła bić brawo, niespodziewanie pojawiła się jej rodaczka Cekierova...

- Malovaný džbánku z ceśkego zámku
Znáš ten čas, dobře znáš ten čas
Kdy tu chodská skála na hranicý stála
Znáš ten čas, dobře znáš ten čas
Lelkovej aż łzy popłynęły...

- Pamiętam Daneczko! Cioteczka Janinka Klimkova często to śpiewała!
- To se ne vrati... - podsumowała smutno Cekierova.
- No szkoda, ciekawe co teraz robi cioteczka...
- Pewnie sprząta i śpiewa, jak zwykle...
- Albo w odwiedzinach u sąsiadki Grzesiakovej...

Słowa tej piosenki być może zostały wykorzystane w XX wieku do słynnego przeboju Heleny Vondraćkovej...

- Ważne są tylko te dni, których jeszcze nie znamy! Ważnych jest kilka tych chwil, tych które przed nami - zanucił pojawiający się znienacka Mateusz Budzanowski - Ruszamy! Pośpiewacie sobie później!

To z kolei mógł w późniejszych wiekach wykorzystać Marek Grechuta...

Polacy ruszyli w kierunku wybrzeża. Wieść, że czeka tam polski statek dodała wszystkim otuchy... Wtem pochód dogonił Kozak Czarnienko...

- Indianie wyruszyli! Idą bardzo szybko! Musicie się pośpieszyć!
- Gdzie angielski tropiciel Martin Swayze Von Bigay? - zapytał Doniecki.
- Cały czas krąży wokół Indian, ale tam robi się coraz bardziej niebezpiecznie! Indianie rozdzielili się, idą w kilku grupach, ale wszystkie kierują się na południe!
- Wracaj i ubezpieczaj Anglika! I uważajcie! My pędzimy w stronę statku, jeżeli jeszcze tam będzie!
- Jaki statek?
- Długo by tłumaczyć... Polski statek, pojawiła się szansa na ratunek!

Czarnienko zawołał swoich towarzyszy Kozaka Robaczenkę i Czarnego Malika, po czym natychmiast odjechali...

- Coraz goręcej się robi panowie - skomentował Robaczenko.
- Jedziemy, bo Swayze tam sam - martwił się Czarnienko.
- Da radę - skwitował krótko Czarny Malik.

W między czasie inni zwiadowcy donieśli, że statek wciąż jest na miejscu...

- Wygląda na to - cieszył się Potylicz - że zdołamy się uratować!
- Podejrzane to wszystko! - dziwił się zdenerwowany Doniecki - Ten Macudowski coś knuje! W przeciwnym razie dawno by już odpłynął!
- Może nie jest taki zły za jakiego go uważasz?
- Nie sądzę, ale oby... !

Nagle do Donieckiego zbliżył się Tomasz Szlachtowski...

- A ty co chciałeś?
- Chciałem pana prosić o rękę Andżeliki...

Donieckiego aż zatkało... Stryj Andżeliki Koszyńskiej w końcu zdołał przemówić...

- Ale sobie moment wybrałeś!
- Nie wiadomo czy przeżyjemy... A jeśli mamy odejść na tamten świat to już po ślubie!
- Jakim ślubie? Rozum ci się pomieszał!
- Jaka jest pana decyzja?
- Żadna! Na razie przynajmniej! Póki co to może zdołamy się ocalić, więc to nieaktualne!
- Ale...
- Może uda się wrócić do kraju to poprosisz o jej rękę rodziców.
- Ale...
- Precz! Ważniejsze sprawy mamy teraz na głowie!

Szlachtowski chcąc nie chcąc musiał odejść z niczym... Po drodze spotkał Kozaka Rycha Bodczenkę...

- Kowalskiego dalej nie ma! - martwił się Kozak.
- Nie wiadomo czy w ogóle żyje... - skwitował Szlachtowski.
- Ciężko się przyznać, ale tęsknię za draniem. Żeby tylko wrócił to... skłonny jestem nawet ogolić wąchola!
- Skoro do tej pory nie wrócił - wtrącił się przechodzący akurat obok Rafał Kafałkowski - to już nie wróci. Dzicy go pewnie dopadli i już po nim!
- Waść to zawsze wszystko w czarnych barwach widzisz! - podsumował przysłuchujący się rozmowie Włoch Roberto Gibbencione.
- Bo wtedy łatwiej przyjąć otaczającą nas rzeczywistość! - odgryzł się Kafałkowski.

Po jakimś czasie gruchnęła wieść, że statek jest już pod pełną kontrolą...

- Całe szczęście, że nasi już tam są i ten Macudowski nie odpłynął... - cieszył się Potylicz.
- Dziwne to wszystko, może coś knuje jeszcze... - dziwił się Doniecki - Według informacji, które dostaliśmy to na statku garstka ludzi... Po co on tu w ogóle płynął?
- Może też nasłuchał się o indiańskim złocie?
- Czyli chciwość...

Tymczasem w San Escobar... Piraci coraz bardziej buntowali się, że kapitan Krwawy Gomez (Marcin Pychowiański) zwleka z oddaniem im kobiet... Piraci byli bardzo wyposzczeni, wielu nie miało kobiety od dobrych kilku miesięcy...

- Krwawy Gomez zawsze nam oddawał kobiety - narzekał do pozostałych Gruby Alberto - Jak już zaspokoił swoje potrzeby!
- Przez to wszystko mój Victor - wtrącił stary Pablo - opuścił San Escobar. Gomez go strasznie sponiewierał.
- Chcemy kobiet! - darli się pozostali.

Niezadowolenie piratów szybko dotarło do kapitana...

- Będzie tam spokój?! - krzyknął wychodząc z domu.

Piraci czuli respekt przed swoim szefem, ale byli tak podminowani, że odważyli się go zaatakować słownie...

- Kiedy nam dasz kobiety?!
- W swoim czasie! Co wy mi tu bunt chcecie robić? Który tak podżega? Zaraz każę go powiesić!

Piraci rozeszli się, wszyscy wiedzieli jak straszny potrafi być przywódca, gdy się zdenerwuje... Nie rozwiązało to jednak problemu, piraci wciąż byli wzburzeni, brakowało tylko iskry, która by wznieciła pożar...

- Monisławo! - rozpoczęła rozmowę zdenerwowana Paulina Połniakowska - Coś złego się dzieje!
- To znaczy? - dopytywała się Monisława Maciejewska
- Wydaje mi się, że Krwawy Gomez powoli traci kontrolę nad swoimi ludźmi...!
- Co robimy?
- Oni chcą nas! Trzeba stąd wiać!
- Kiedy?
- Jak najszybciej!

Piraci dalej narzekali... Krwawy Gomez postanowił z nimi porozmawiać... Wszyscy udali się w stronę brzegu, gdzie cumował ich statek...

- O co wam chodzi? - wrzeszczał do nich - Niedługo dostaniecie kobiety - próbował ich udobruchać.

Kobiety zorientowały się, że to najlepszy moment na ucieczkę. Nikt ich w tej chwili nie pilnował.

- Ty Monisławo leć do pozostałych i wyprowadź ich z szopy! Ja przygotuję konie!

Kobiety sprawnie wzięły się do rzeczy i już kilka minut później wszystkie pędziły konno oddalając się od San Escobar...

Krwawy Gomez tymczasem coraz bardziej tracił poparcie, w końcu piraci rzucili się na niego...

- Brać go! - rozkazał Gruby Alberto - Związać! Od tej chwili ja jestem kapitanem!

Piraci zostawili byłego kapitana skrępowanego na plaży i ruszyli z powrotem...

- Kobiety są nasze! - darli się.

Jakież było ich zdziwienie, gdy zobaczyli otwarte drzwi od szopy... Po chwili okazało się, że zniknęły wszystkie konie!

- Co robimy? - zapytał nieco zdezorientowany stary Pablo - Może uwolnimy Gomeza?
- Nie! - krzyknął wściekle Gruby Alberto - Teraz ja jestem wodzem! Do statku, uciekają na zachód, dopadniemy je!

Kilka godzin później wierny sługa Krwawego Gomeza Sasza Rusański odnalazł go na plaży...

- No już! Uwolnij mnie do cholery!

Rusański zastanawiał się...

- Co jest? Szybko! Do stu tysięcy piorunów!
- A co za to będę miał?

Krwawy Gomez w pierwszej chwili chciał wybuchnąć, tak go zdenerwowały słowa interesownego sługi, ale zdołał powstrzymać się...

- Sakiewkę ci dam!
- A ja wiem, gdzie trzymasz złoto. Sam sobie mogę wziąć!
- To czego chcesz?!
- No nie wiem...
- To ja mam wiedzieć? Uwolnij mnie do diaska!
- Za dwie sakiewki złota...
- Dobra! Rozwiązuj!

Rusański oswobodził przełożonego i za chwilę aż skulił się z bólu...

- Ja ci dam złoto patałachu, nicponiu! A wierność? A lojalność? Co za czasy! Do diabła!
- Co teraz?
- Gdzie moi ludzie?
- Ruszyli statkiem za panienkami!
- Gdzie uciekły?
- Na zachód. Zabrały wszystkie konie!
- To ciężko będzie je dogonić...
- Twój wierny sługa pomyślał o wszystkim i dwa konie ukrył...
- Teraz to wierny psia mać!
- ?
- Jedziemy! Popamiętają jeszcze Krwawego Gomeza! Oj! Trup będzie kładł się gęsto!

Tymczasem w stronę San Escobar zbliżał się kniaź Sławomir Wigurko z towarzyszami...

- Coś czuję - zaczął Kaliski - że idziemy w dobrym kierunku...
- Cicho! Ktoś jedzie! - powiedział szlachcic Sebastian Sokoliński.

Faktycznie zbliżało się dwóch jeźdźców...

- Jamróz! Ty bierz tego z lewej, a ja z prawej! - szepnął Wigurko.

Chwilę później obaj jeźdźcy znaleźli się na ziemi obaleni przez wspomnianych... Wigurko złapał obu za włosy i zaciągnął nad potok. Po chwili zaczął ich topić...

- Gadać mi tu zaraz, gdzie są kobiety, wy zwyrodnialcy! - darł się.

Wspomniani ledwo co oprzytomnieli po niespodziewanym ataku, skłonni byli odpowiedzieć, ale za każdym razem, gdy chcieli Wigurko sprawiał, że ich głowy były w wodzie...

- Gadać! Gdzie kobiety! Bo was potopię!
- Wigurko! - wtrącił się Kaliski - Przecież ci nie odpowiedzą, jak ich topisz! Wyciągnij ich z wody i daj chwilę dychnąć!

Kniaź postąpił zgodnie z sugestią... Topieni łapali powietrze, dłuższą chwilę dochodzili do siebie...

- Dlaczego nas topisz?! - odezwał się jeden z nich.
- Polak? - zdziwił się zbir Jamróz.
- Tak, jestem Polakiem! Nazywam się Marcin Pychowiański, a ten tu to mój sługa Rusin Sasza Rusański...
- Co tu robicie? - dopytywał się Sokoliński - Należycie do I czy II wyprawy?
- Nie należymy do żadnej wyprawy...
- To co tu robicie?!

Pychowiański opowiedział swoją historię...

- Ale gdzie te kobiety? - zapytał Kaliski.
- Uciekły przed moimi ludźmi, piratami z San Escobar...
- Z tego co mówisz to je chroniłeś - zaczął Wigurko - ale czy możemy ci wierzyć?!
- Rodaczek bym nie skrzywdził!
- Musimy ruszać im na pomoc! - zadecydował Wigurko - Gdzie Zbereznikov? - przypomniał sobie nagle.
- Ostatnio go widziałem, jak poszedł polować na króliki... - poinformował Jamróz.
- Sebastianie! Idź po niego - rzekł Wigurko do Sokolińskiego, a do pozostałych - Skoro kobiety są konno to nie mamy szans dogonić ich pieszo. Ja z Pychowiańskim pojedziemy za nimi, a wy ruszajcie pieszo w tym samym kierunku. Bywajcie!

Konni zniknęli już dawno, ale wciąż było słychać śpiew Wigurki...

- Żal, żal za jedyną
za zieloną Ukrainą
żal zal serce boli
szkoda, szkoda złotej doli

Ona jedna tam została
przepióreczka moja mała
a ja tutaj w obcej stronie
dniem i nocą płaczę do niej

Żal, żal, żal za niemi
za oczkami czarownemi
żal, żal za jedyną
za hołubką, za dziewczyną

Jak na łąkach kwitną wieńce
tak na licach jej rumieńce
a w oczętach taka siła
że mi w głowie zawróciła

Sokoliński ruszył na poszukiwania Rosjanina... Kierował się na plażę, wiedział bowiem, że Zbereznikov lubi często posiedzieć tam i rozmyślać... Wtem zobaczył coś bardzo niepokojącego...
Na plaży kilku mężczyzn ścigało Zbereznikova, a za chwilę najwyższy z nich ciągnął go na sznurze w kierunku łodzi... Szlachcic bił się z myślami, czy ruszyć na pomoc towarzyszowi czy lepiej ściągnąć pozostałych... W końcu wybrał tą drugą opcję, zwłaszcza że dało się zaobserwować, że napastnicy nie zamierzają odpływać. Jeden z nich zaczął rozpalać ognisko... Widząc to wycofał się i szybko popędził ku pozostałym...

- I co Ivan? - zaczął najwyższy - Ty myślał, że przed nami ucieknie, tak?
- Co z nim zrobim Wasylu?
- Związać mu nogi i powiesić nad ogniskiem!
- Nie! - darł się Zbereznikov, ale na nic zdały się jego protesty. Kilka minut później głową prawie dotykał ognia z ogniska...
- Wasyl, nie!
- A czemu nie? Ty nie przejmował się nami, zbałamucił naszą siostrę Walentynę i naraził nasze dobre imię na szwank! Przez ciebie ona nie została carycą!!!
- Oszczędźcie! To powiem, gdzie jest indiańska kopalnia złota!

Wasyl Kaczkun, najwyższy i najstarszy z braci, w pierwszej chwili zlekceważył informację, ale po jakimś czasie ...

- Zdejmijcie go z ognia...

Wasyl nie odzywał się dłuższą chwilę, a potem nagle wypalił...

- Syna masz!
- Co? Ja?
- A kto niby psubracie jeden?! Ale nie ciesz się,  my wydali Walentynę za bogatego bojara, który uzna dziecko za swoje...
- Ale jak to?
- A tak to! Zresztą ty i tak już długo nie pociągniesz! Twój kres blisko... Ścigaliśmy cię z Rosji, przez Polskę i Niemcy, aż tutaj!
- A nie chcecie tej kopalni?
- Przecież kłamiesz, znam cię, gadasz tak by się ratować...
- Eee... Prawdę mówię, nie ecie pecie jakieś tam...

Wasyl znowu nie odzywał się dłuższą chwilę... W duchu myślał, że co mu szkodzi sprawdzić czy ta kopalnia istnieje czy nie, a potem i tak go zabiją...

- Pilnować go! Dymitr piecz te króliki, bo głodny jestem!
- Ale to ja je złapałem! - powiedział z pretensjami Zbereznikov.
- Milcz! Ciesz się, że cię nie zabiłem na miejscu psi synu!

Pół godziny później Wasyl Kaczkun zajadał się króliczym mięsem. Towarzyszyli mu bracia: Dymitr, Władimir, Andrej i Michaił oraz Sławomir Sojkov, Grigorij Vołkov i Witalij Wadziarowski. Trzej ostatni nie należeli do rodziny, zostali wynajęci.

- Zbereznikov ujęty - rozpoczął rozmowę Vołkov - Możemy wracać do Rosji.
- Wrócimy! - odparł Wasyl - Nic się nie bójcie, zapłacimy wam tyle co obiecaliśmy. Słowo Kaczkunów więcej warte od złota!
- Ja swoją dolę przeznaczę - rozmarzył się Vołkov - na nowy interes.
- Jaki? - zapytał z ciekawości Sojkov.
- Zamierzam otworzyć dom publiczny pod Moskwą... Bo w samej stolicy to mnie nie stać...
- A nie lepiej na wadziarę przeznaczyć? - zdziwił się Wadziarowski.
- E tam... - oburzył się Vołkov - Nie sztuka majątek przechlać! Sztuka to dobrze zainwestować! Mam ambicję zostać królem uciech w naszym kraju! Już widzę, jak do mojego domu uciech śpieszyć będą panowie bojarzy z całej Rosji, a kto wie... może i cara ugoszczę!
- A nie chcesz wspólnika? - wypalił nagle Wasyl - Dzięki nam założysz interes w samej Moskwie... Mamy wystarczająco złota czy pieniędzy... Wtedy panowie nie będą musieli wyjeżdżać z miasta... Oczywiście nasza rodzina wzięłaby wtedy odpowiedni procent od obrotu...
- Dobry pomysł! Niektórzy panowie są leniwi, wolą mieć takie atrakcje na miejscu...

Nastała chwila ciszy...

- Czy dostanę w końcu chociaż kęsa tego królika? - wołał jeniec.
- Cicho tam! Ciesz się, że żyjesz jeszcze! Bo zdanie zmienim!
- Ale z was koziaki...

Nagle przy ognisku coś zaczęło się dziać... Rosjanie ze zdziwieniem patrzyli na to co się działo... Dopiero po chwili zareagowali...

- Człowieku! - zawołał Wasyl Kaczkun - Pierwszy raz widzę, żeby ktoś tak szybko pochłonął całego królika!

Dymitr i Andrej ruszyli na obcego...

- Nie! Zostawcie go! - rozkazał Wasyl - Coś za jeden?
- Nazywam się Mariusz Roch Kowalski... Głodny byłem, tak po prostu...
- Jeśli walczysz tak jak jesz to... Przyjmuję cię na służbę!
- Zgoda!
- Ratuj! - zawołał nagle Zbereznikov.
- Nie słuchaj go! - przerwał Wasyl - Siadaj z nami! Wadziarowski! Przynieś gorzałkę z łodzi!

Wadziarowski nie dał się długo prosić, z miejsca popędził we wskazanym kierunku.

Kowalski, gdy już najadł się do syta, chociaż w przypadku takiego łasucha to nigdy nie wiadomo do końca, urządził sobie małą drzemkę... Wasyl Kaczkun  nawet tego nie zauważył, podawał mu kolejny kubek z gorzałką... Polak ocknął się i zaczął krzyczeć...

- A psy szczekały dopiero następnego popołudnia!
- Że co? - dziwił się Rosjanin.
- A... - ocknął się zupełnie Kowalski - rodzinna wieś mi się przypomniała. Zgłodniałem coś, macie jeszcze tego królika?

Wszyscy byli zdumieni, jak jeden człowiek może pochłonąć niemal jednorazowo taką ilość jedzenia...

- No co? Kilka dni prawie nic nie jadłem!

Sokoliński zdążył już wrócić do pozostałych...

- Zbereznikova schwytali jacyś obcy! Obozują na plaży!
- Ilu ich jest? - zapytał Kaliski.
- Ze siedmiu! Jeden taki strasznie wielki!
- Kim są? Piraci?
- Chyba nie, myślę że to te Kaczkuny z Rosji o których często bredził Zbereznikov.
- We trzech nie damy rady... - zastanawiał się Jamróz - chyba, że ich zaskoczymy!


Tymczasem kobiety uciekające przed piratami niespodziewanie natknęły się na Indian... Zatrzymały się, próbowały zawrócić w drugą stronę, ale okazało się, że odwrót został już odcięty. Indianie byli z każdej strony...

- Wpadłyśmy z deszczu pod rynnę... - szepnęła Połniakowska do Maciejewskiej - Co robimy?
- Uciekamy! - zawołała wskazana.

Kobiety próbowały przebić się przez szeregi indiańskie, ale nie dały rady. Indianie byli wszędzie...

- Same squaw! - zawołał wódz Indian - Mój syn szukał właśnie żony! A tu aż kilka do wyboru!
- Ale to blade twarze! - wypalił jeden z ważniejszych wojowników.
- Co za różnica?! Zabieramy je do naszej wioski! Syn ucieszy się bardzo!
- Marny nasz los, coś tak czuję... - niepokoiła się Dominika Guzikova
- Dzikusy mają nasz w swojej mocy... - martwiła się Renata Jarczykowska.
- Boję się... - dodała Anna Von Stollar.
- Ja też... - wtórowała Sabina Sviderkova.

Indianie prowadzili kobiety do swojej wioski, do której było kilka dni pieszo. Było to plemię Tonkawów na czele którego stał stary wódz Płonące Drzewo.

- Masz jakiś pomysł? - powiedział szeptem Pychowiański.
- Jest nas dwóch, dzikich z trzydziestu - odparł Wigurko - to nie może się udać.
- E, gdybym miał swoich piratów! Pokazalibyśmy tym dzikusom, gdzie raki zimują!
- Ale nie masz, poza tym znowu by cię zdradzili dla zdobycia kobiet dla siebie.
- To co robimy?
- Obserwujemy póki co...

Tymczasem kobiety były już coraz bardziej znużone podróżą...

- Dokąd nas te dzikusy prowadzą? - narzekała głośno Von Stollar.
- Pewnie do swoich domów - odparła Guzikova.
- Mam już dość tego Nowego Świata! - krzyknęła niemal płacząc Jarczykowska - Najpierw jacyś piraci trzymali nas w szopie, teraz jacyś dzicy prowadzą nas Bóg raczy wiedzieć gdzie!
- Nie denerwuj się Renatko - uspokajała ją Sviderkova.

Nagle Maciejewska spięła swojego wierzchowca, co spowodowało, że trzymający lejce Indianin puścił je. Następnie niemal tratując innego czerwonoskórego zaczęła pędzić przed siebie. Manewr ten próbowała natychmiast powtórzyć Połniakowska, ale pilnujący ją Indianin był już czujny i nie dopuścił do tego. Kilku Indian pobiegło za Maciejewską, ale nie było w stanie jej dogonić. Płonące Drzewo rozkazał ściągnąć kobiety z koni, żeby nie doszło już do podobnej sytuacji. Tonkawa nie znali do tej pory koni, nie potrafili na nich jeszcze jeździć.

- Jedna uciekła - skwitował wódz - szkoda, bo ta miała być dla mnie, reszta dla syna...
- Mamy ją ścigać?
- Nie ma sensu. Musimy opanować jazdę na tych zwierzętach. Pilnować ich, nawet bardziej od kobiet!

Maciejewska długo jeszcze pędziła przed siebie jak oszalała... Dopiero po dłuższym czasie zatrzymała się i nadsłuchiwała dźwięków pościgu, ale nic nie dało się słyszeć. Dopiero po chwili usłyszała tętent dwóch koni... W pierwszej chwili miała rzucić się do ucieczki, ale za chwilę ukazało się jej dwóch jeźdźców i nie byli to Indianie...

- Czekaj! Czekaj Monisławo!
- Wigurko? Pychowiański? Co tu robicie?
- Ratować was chcemy...

Wigurko opowiedział o tym, jak wraz z kilkoma towarzyszami wyruszyli na ich poszukiwania.

- Jak je uratujemy? - denerwowała się kobieta.
- Sami nie damy rady - odparł Wigurko - Według moich obliczeń jeżeli Indianie będą szli cały czas na zachód blisko wybrzeża to natrafimy na "Nefretete". Pilnujcie Indian, a ja pojadę po pomoc. Ciężko będzie z tym Macudowskim, bo pewnie nie będzie chciał mi nikogo dać, jak ostatnio, ale coś załatwię. Bywajcie!

Kniaź odjechał, w pewnym momencie Maciejewska zobaczyła stojącego nieopodal niczym pomnik Indianina, Pychowiański ruszył na niego z szablą, ale w momencie, gdy miał go już uderzyć zorientował się, że czerwonoskóry w ogóle na nic nie reaguje...

- Ej!

Zero reakcji...

- Co jest?! Obudź się!

Wciąż zero reakcji...

- Halo!

Indianin dopiero teraz popatrzył na niego mętnym wzrokiem i znowu wrócił do pozycji wyjściowej...

- Dziwny jakiś ten Indianin - skomentował Pychowiański - Dobra, jedziemy dalej panienko!
- Pani!
- O, przepraszam.
- Nie zabijesz go?
- Nie, on jest niegroźny...
- Ale może nas zdradzić...
- Jedziemy, nie chcę znowu do niego podchodzić, on ma jakiś dziwny wzrok...

Kwadrans później w to miejsce przybyli Tonkawowie...

- Ojcze! Kto to? - spytał wodza jego młodszy syn Zielony Królik.
- To mój synu dziwna historia... Kiedyś to był jeden z naszych najdzielniejszych wojowników, ale rozum mu się pomieszał i od tej pory nazywamy go Ten Co Nic Nie Wiedział...
- A co szamani na to?
- Mówią, że to ciężki przypadek...










poniedziałek, 18 listopada 2019

Pozdrowienia dla czytelnika z ZEA!

Pozdrawiamy czytelnika ze Zjednoczonych Emiratów Arabskich! Bardzo nas cieszy, gdy widzimy, że blog czytany jest w najdalszych zakątkach świata (ostatnio też było odsłonięcie z Dominikany). Bardzo nas ciekawi kto nas czyta w ZEA! Jeśli możesz to napisz coś o sobie, w komentarzu do tego posta.

poniedziałek, 4 listopada 2019

Epopeja polsko-indiańska (86, fragment VI - chronologicznie 91)

Małe miasteczko pod Berlinem...

Niemcy gorączkowo poszukiwali polskich hydraulików podejrzanych o  umieszczenie napisu "Przegrywacie tę wojnę" na drzwiach toalety... Sprawą zainteresował się sam reichfuhrer SS Heinrich Himmler.

- Jak to nie możecie ich znaleźć?! - darł się przez telefon Himmler - Przecież nie mogli zapaść się pod ziemię!
- Szukamy ich wszędzie... - tłumaczył się pułkownik Schminkel
- To coś słabo się staracie! Zrobimy tak! Złapać dwóch przypadkowych Polaków - tłumaczył szef SS i Gestapo - Zmusić do przyznania się do winy, a potem zabić! Trzeba tak zrobić, bo Hitler co chwilę pyta mnie czy już ich złapaliśmy! Poza tym nie zaprzestawać poszukiwań, na miejsce wysyłam najlepszych śledczych z gestapo! Nie będą nam jacyś Polacy grać na nosach!
- Tak jest!

Pułkownik Schminkel odłożył słuchawkę i odetchnął...

- To nie na moje nerwy... - powiedział sam do siebie.

Nagle ktoś zapukał do drzwi...

- Wejść!
- Doktor Josef Mengele zapowiedział się za godzinę... - zakomunikował adiutant.

Punktualnie za godzinę "Anioł Śmierci z Auschwitz" z asystentem weszli do willi...

- Witam doktorze! - powiedział Schminkel - Chce Pan zapewne odebrać tych ludzi z przeszłości?
- Nie. Na razie przyjechałem ich tylko obejrzeć.
- Aha... Już prowadzę...

Po chwili Mengele uważnie oglądał ludzi z przeszłości. Najbardziej zainteresował się Bachulą... Na kobiety: Angelina Dudeiros, Sievioretta, Kate Italian i Malwa Topollani ledwie spojrzał, w przeciwieństwie do swojego asystenta, który lustrował je pożądliwym wzrokiem...

- Ten mnie intryguje! Ma coś dziwnego w oczach! Taką... Jak można z nimi rozmawiać?
- Są z XVI wieku, z Kuby, więc chyba po hiszpańsku, czy raczej po starohiszpańsku...
- Aha, załatwimy odpowiedniego tłumacza z Berlina. To nie problem...
- Mamy ich wysłać do Auschwitz?

Mengele nie odpowiedział od razu, zastanowił się chwilę...

- Nie, jednak nie. Pojadą do Bawarii, mam tam takie małe laboratorium... Sami ich odbierzemy!

Chwilę później Mengele był już w drodze do Berlina...

- Doktorze co z  nimi zrobimy? - dopytywał się asystent.
- Sam jeszcze nie wiem, ale będzie ciekawie... Najpierw trzeba będzie przeprowadzić gruntowne badania... Najbardziej mnie intryguje ten starszy mężczyzna...
- A co z kobietami?
- Zastanowię się jeszcze Kurt! Coś taki ciekawski?! Najprawdopodobniej zostaną zapłodnione przez wyselekcjonowanych, czystych rasowo Aryjczyków! Tego jeszcze nie było w historii! Kobiety z przeszłości urodzą dzieci spłodzone przez ludzi z teraźniejszości! Ciekawe, bardzo ciekawe!
- A czy ja jestem czysty rasowo?
- Wiem do czego zmierzasz Kurt, ha ha. Będziesz miał swoją kolej, ha ha ha.

Tymczasem Małgorzata Raczkiewicz z "polskimi hydraulikami" Damianem Baranieckim i Pawłem Horowskim przebranymi za kobiety zmierzała do domu...

- Erika! Estera! Pośpieszcie się! Wciąż na was czekam i czekam! - wołała głośno po niemiecku.

Właśnie mijał ich niemiecki patrol i okrzyki Raczkiewicz miały odciągnąć uwagę Niemców od jej towarzyszy...

- Ale narozrabialiście! - szepnęła cicho - To was szukają!
- To przez niego! - zdenerwowany Baraniecki wskazał ręką na kolegę.
- No cóż... Czasu już nie cofnę! - żachnął się Horowski.

Kilka minut później dotarli do domu. Raczkiewicz otworzyła kopertę z instrukcjami i zaczęła czytać. Po dłuższej chwili zakomunikowała pozostałym...

- Zmiana planów!
- To znaczy? - dopytywał się Baraniecki.
- Dowództwo uznało, że sami nie damy rady odbić tych przybyszy. Dzisiaj w nocy polecimy pod Poznań i tam dowiemy się więcej. No to dalej, do spania, o 2 w nocy mamy być w lesie, 5 km od miasteczka.

Kilka godzin snu i pobudka. Po przebudzeniu okazało się, że brakuje Horowskiego...

- Gdzie on się podział do diaska? - dziwiła się Raczkiewicz - Na zewnątrz bał się wychodzić, bo Niemcy co chwilę każdego kontrolowali...
- Poczekaj, sprawdzę w toalecie - zaproponował Baraniecki. Po chwili wrócił i zauważył kartkę na stole, wziął ją i zaczął czytać na głos - "Wybaczcie kochani, ale takie akcje nie są dla mnie. Lepiej, żebym was teraz opuścił niż w chwili próby. Niedawno dostałem od znajomych propozycję pracy w zurychskim zoo. Postanowiłem skorzystać, tym bardziej, że znajomi znajdują się teraz w Berlinie i zabiorą mnie bezpośrednio do Szwajcarii. Na początku będę zajmował się karmieniem żyraf. Pozdrawiam, co złego to nie ja. Paweł H.".
- No cóż - skwitowała to krótko Raczkiewicz - Idziemy sami.

Punktualnie o 2 w nocy wsiedli do samolotu w niemieckich barwach...

- A Szwaby nas nie zestrzelą? - denerwowała się Raczkiewicz.
- Spokojnie - odpowiedział pilot - Nasz wywiad wszystko załatwił. Ten lot jest w grafiku niemieckiej obrony przeciwlotniczej, będą myśleli, że leci nim żona jednego z niemieckich generałów. Byle tylko lecieć planowano, bo na tym punkcie są przeczuleni, to możemy być spokojni.
- Wsiadaj Gośka! - popędzał koleżankę Baraniecki - Już jest prawie pięć po 2!
- A gdzie trzeci pasażer?
- Nie będzie...

Po blisko trzygodzinnym locie samolot wylądował...

- Już? Tak szybko? - dziwiła się Raczkiewicz.
- Ale to jakaś polana w lesie! - zdziwił się jeszcze bardziej Baraniecki.
- Spokojnie. Kierujcie się na południe, za jakieś 200 metrów czeka na was furman. On was zawiezie dalej. Nie zapomnijcie podać mu hasła, takiego samego jak mi. Trzymajcie się!

Pilot zaczął przygotowywać się do startu, gdy nagle rozległy się strzały i głośne krzyki.

- Padnij! - zawołała Raczkiewicz i oboje padli na ziemię.
- Co robimy?
- Nie wiem, na razie leż, źle ci?
- Wiesz co? Wydaje mi się, że rozpętałaś niepotrzebną panikę...
- To znaczy?
- Bo te odgłosy nie dochodzą z bliska. Wydaje mi się, że to dobrych kilka czy nawet kilkanaście kilometrów stąd...
- Nie przesadzaj! Z kilkunastu kilometrów bym nic nie słyszała...
- Pilot nawet się nie przejął, spokojnie wystartował jak gdyby nigdy nic...
- To co wstajemy?
- Na to wygląda... Ale ja jestem brudny! Nie mogłaś wybrać lepszego miejsca?!
- Przepraszam pana hrabiego, ale w takich chwilach nie myśli się o tym!
- Dobra! Idziemy szukać tego furmana.

Po kilku minutach oboje byli już w furmance,

- Panie furman! A co to za strzały i krzyki po nocy?
- A, to Niemcy pacyfikują wieś Pawłowice...
- A czemu tak?
- Wczoraj zginęło dwóch niemieckich żołnierzy. Niemcy podejrzewali od dawna wieś o pomaganie partyzantom...
- A jak daleko jest ta wieś?
- A będzie z 5-6 kilometrów...

Raczkiewicz spojrzała wymownie na Baranieckiego...

- Kilkanaście ha ha! - wycedziła cicho, żeby furman nie słyszał.
- Kiedy będziemy na miejscu? - zapytał Baraniecki.
- Za jakąś godzinę. Śpijcie.

Minęły dwa kwadranse, zaspanych podróżników obudził trąceniem w bok furman...

- Szybko! Ja zostaję, a wy w las! Szybko!
- Aleee... - dziwiła się Raczkiewicz - dlaczego?
- Szybko! W las! Bo was zauważą!

Baraniecki w lot zorientował się jakie grozi im niebezpieczeństwo, wyraźnie słyszał nadjeżdżający samochód. Chwycił za rękę towarzyszkę i czym prędzej pobiegli schować się za drzewa.
Dosłownie kilka sekund później przy furmance zatrzymał się niemiecki pojazd opancerzony, a chwilę później podjechał także motocykl z doczepką.

- Co tutaj robisz wieśniaku tak wcześnie?! - darł się jeden z Niemców.
- Siano wiozę.
- Zaraz zobaczymy co tam masz naprawdę! Pewnie partyzantów przewozisz!
- Nie! Skąd? Nie!

Jeden z Niemców podszedł do furmanki, chwycił za przyczepione widły i zaczął wbijać je w siano. Po jakimś czasie zrezygnował, będąc pewnym, że na wozie nie ma nic podejrzanego.

- Jedź już! Drogi nie blokuj!

Furman czym prędzej ruszył przed siebie. Niemcy chwilę popatrzyli za nim, po czym odjechali w przeciwnym kierunku. Gdy tylko pojazdy zniknęły z pola widzenia furman zatrzymał się, kilka chwil później Raczkiewicz i Baraniecki byli z powrotem na wozie...

- Uff, mało brakowało. Niby macie dokumenty jak trzeba, ale różnie to bywa.

Po jakimś czasie dotarli na miejsce...

- To tutaj, wysiadajcie.
- Ale tu nic nie ma! - dziwił się Baraniecki.
- Wysiadajcie i idźcie pod te graby. O tam!

Furman szybko odjechał...

- No to chodź pod te graby! - powiedziała Raczkiewicz

Minęła godzina...

- Co dalej?
- Nie wiem. Ostatnią instrukcję słyszałaś...

Minęła kolejna godzina...

- Zaraz mnie szlag trafi! Dwie godziny sterczymy pod jakimiś grabami i nic, dosłownie nic się nie dzieje!
- Czekaj! Jakaś furmanka jedzie!
- To chyba ta sama!
- Jacyś ludzie na wozie. O co tu chodzi?
- Mam nadzieję, że zaraz to się wyjaśni...

Furmanka podjechała w to samo miejsce co ostatnio...

- To tutaj, wysiadajcie. I tam pod te graby idźcie!

Z furmanki zeszły cztery osoby i posłusznie skierowały się w kierunku grabów...

- Rozumiesz coś z tego Baraniecki?
- Kompletnie nic...
- Trzech mężczyzn i jedna kobieta. Jedyne co nas łączy to... ten furman!

Wspomniana czwórka szybko zorientowała się, że przy grabach do których mieli dojść stoją dwie nerwowo reagujące osoby...

- Co robimy? - wypaliła nagle Weronika Świątnicka.
- Nie wiem - odparł cicho Tomasz Tomaszewski.
- Nie dajmy im poznać, że się boimy! - wyszeptał Jędrzej Dąbkowski.
- No właśnie! - dodał Łukasz Pietrzakiewicz - Śmiało! Przyśpieszmy kroku, jest nas więcej do diaska!

Przy grabach...

- Niedobrze! Przyśpieszyli kroku! - denerwowała się Raczkiewicz.
- Żywcem nas nie wezmą! - zadeklarował odważnie Baraniecki.
- Przygotuj granaty!

Niechybnie doszło by do konfrontacji, gdy nagle z przeciwnej strony rozległo się wesołe gwizdanie...

- No szybko! Długo jeszcze na was będę czekał?
- Na nas czekasz czy na tamtych? - nie wytrzymała nerwowo Raczkiewicz.
- Na was i na nich! Chodźcie już, czasu nie ma!
- Chwileczkę! - Raczkiewicz zaczęła robić się coraz bardziej czerwona z nerwów - Jak to na nas czekasz, przecież to my tu dwie godziny sterczymy i czekamy nie wiadomo na co!
- Widziałem was, ale nie byliście w komplecie, więc nie wychodziłem. Chodźcie już, bo Matylda czeka!
- Jezus Maria! - Raczkiewicz z czerwonej zaczęła robić się blada, aż w końcu upadła bez sił na ziemię...

Po dłuższej chwili została ocucona...

- No już dobrze. Przepraszam, że nie wyszedłem z ukrycia i czekaliście dwie godziny...
- Nie o to już chodzi... Jak powiedziałeś? Matylda?
- Tak. Idziemy do Matyldy. To dowódca akcji... A jestem Leszek. Porucznik Leszek Rymarski.

Cała szóstka ruszyła już zgodnie za Rymarskim...

- Dobrze się już czujesz? - dopytywał się Baraniecki - Czekał na nas wszystkich, dlatego nie ujawnił się. Po co tyle nerwów?
- Nie o to chodzi!
- A o co?
- O Matyldę!
- To znaczy?
- Jeżeli to sama kobieta, co na akcji w sierpniu 1942 roku to...
- To...
- Czarno to widzę, ale cisza już na ten temat. Słyszałeś, że jest naszą dowódczynią.
- Przepraszam! Czy na pewno wszystko już w porządku? - wtrąciła się zaniepokojona Świątnicka.
- Tak, tak. To tylko chwilowa niedyspozycja. Już mi przeszło.
- To dobrze.

Szli tak jeszcze około godziny...

- Kurwa mać! Ja pierdolę! W mordę jeża! - zaklął nagle siarczyście przewodnik.
- Co się stało? - podbiegł do niego wystraszony Pietrzakiewicz.
- W sumie nic. Nie pamiętam czy przy tym drzewie na prawo czy na lewo... A, już wiem!
- Nie bądź taki chamski panie Leszku! - skomentował sytuację Dąbkowski.

Szli jeszcze kilka minut...

- Tutaj was opuszczę - zakomunikował Rymarski - Wejdźcie do tej jaskini, ktoś tam na was czeka. Ja spotkam się z wami dopiero podczas akcji. Powodzenia!

Przy wejściu do jaskini faktycznie ktoś na nich czekał...

- Witajcie! Pierożański jestem! Bardzo mi miło! Zapraszam za mną!

Szli kilka minut w głąb jaskini...

- Teraz radzę na czworaka - zasygnalizował przewodnik - Ale tak dosłownie przez chwilę, potem znowu powstaniemy... Nie mówiłem? I już prawie jesteśmy na miejscu!
- Jakaś woda przed nami! - zauważył Dąbkowski
- Słuszne spostrzeżenie kolego. Teraz będziecie musieli płynąć.
- W ubraniach? Poza tym jest luty! - oburzył się Tomaszewski.
- To gorące źródła - wyjaśnił Pierożański - Śmiało, rozbierać się. Nie ma czasu, Matylda na was czeka!
- Mamy rozebrać się tak przy chłopakach? - oburzyła się Świątnicka
- Mamy wojnę, nie takie rzeczy trzeba robić dla ojczyzny!
- ??!!
- W porządku. Rozumiem. Panowie odwróćcie głowy, panie proszę za parawanik! A potem do wody i płynąć do końca, tam jest taki zakręt tam poczekajcie. Aha i włóżcie białą odzież. Są tam przygotowane różne rozmiary. Panowie! Odczekajcie kilka minut i wasza kolej.

Po jakimś czasie wszyscy byli już przebrani w białą odzież. Ponownie pojawił się Pierożański...

- Jeszcze tylko proszę o założenie czepków oraz maseczek i będę mógł was zaprowadzić przed oblicze pani Matyldy...
- Po cholerę to wszystko?! - denerwował się Pietrzakiewicz - To ruch oporu czy jakieś laboratorium?!
- Takie są wymogi. Inaczej nie wejdziecie - tłumaczył Pierożański.
- Dobra! Prowadź już! - uspokoił sytuację Tomaszewski.

Za chwilę wszyscy weszli do przestronnego pomieszczenia, w którym siedziały na rozłożonych matach dwie kobiety...

- Pośpieszcie się! Ile można czekać?! - denerwowała się głośno Matylda, a następnie szepnęła cicho do towarzyszki - Coraz to gorszych nam wysyłają!
- Usiądźcie! - zakomunikowała Ewelina Janicka, towarzyszka Matyldy z maty - Pani Matylda będzie teraz medytować, więc proszę o nie zabieranie głosu nikogo poza mną. Mój głos nie rozproszy tych medytacji, ponieważ jest jej znany na codzień.

Zapadła chwila ciszy, wszyscy obserwowali przygotowania Matyldy do medytacji, bowiem były bardzo, ale to bardzo nie typowe...

- I co? Poznajesz ją? - zapytał cicho Baraniecki.
- Tak, to ona - odparła równie cicho Raczkiewicz i zrobiła się jeszcze bardziej blada.

Ciszę przerwała Janicka...

- To co? Zaczynamy! Nazywam się kapitan Ewelina Janicka, pseudonim Rosomak. Wszyscy weźmiecie udział w misji, która będzie miała miejsce w Bawarii. Celem głównym będzie odbicie przynajmniej jednej osoby z pięciu przetrzymywanych przez Niemców w tajnym laboratorium doktora Mengele. Miejsce to jest bardzo dokładnie strzeżone przez doborową jednostkę SS. Praktycznie nie ma szans na to, żeby tego dokonać. Ale... Nasz wywiad znalazł rozwiązanie! Niemcy uwielbiają słuchać jodłowania! Po właściwym rozpoznaniu udało się zakontraktować występ zespołu złożonego z dwóch jodlerek i pięciu jodlerów! To właśnie wy!
- Co? Jak to? Przecież my nie umiemy jodłować!

Powstała straszna wrzawa, Matylda wściekła, że przerwano jej medytacje ryknęła:

- Bo was wszystkich powymieniam!!!

Po czym już spokojniej...

- Ewelinko, tłumacz im dalej, ja w takich warunkach nie mogę medytować! Idę stąd!
- Ostrzegałam was, że tak to się skończy! Kontynuujmy!
- Ale nas jest czterech!
- Piątym będzie Pierożański! Przejdźmy dalej, bardzo proszę o nie przerywanie, bo nigdy nie skończymy. Musi być taki zespół, bo władze tego niemieckiego miasteczka strasznie grymasiły, mogąc przebierać w licznych ofertach, a jak tylko usłyszeli o takim składzie to od razu zgodziły się  i to na termin, który nam odpowiada! Do tego czasu musicie nauczyć się jodłować!
- Ile mamy czasu? - zapytał rzeczowo Pietrzakiewicz.
- Trzy dni...
- Co? Przecież to niemożliwe!
- Musimy dać radę! Ale nie przerywajcie co chwila, przejdźmy dalej. Dzisiaj mamy środę, wasz występ w Bawarii już w sobotnie popołudnie! Nie może być inaczej, bo w niedzielę przyjeżdża Mengele ze swoim sztabem medycznym. Wasz występ ma być wspaniały, ma przyciągnąć jak największą ilość esesmanów. W między czasie komandosi dowodzeni przez porucznika Rymarskiego postarają się oswobodzić więźniów.

Nastała cisza, przyszli jodlerzy wymieniali między sobą spostrzeżenia, stroili miny...

- I jak Ewelinko? - słychać było głos zbliżającej się Matyldy - Już im wszystko powiedziałaś?
- Właściwie tak...
- No to puść im płyty z jodłowaniem i niech czym prędzej zaczną się uczyć. Przyjdę później ocenię jak im idzie...
- Pierożański! Bądź tak miły i puść płytę z męskim jodłowaniem! - poleciła Janicka.
- Już się robi!

https://www.youtube.com/watch?v=67rc96joOz8&t=17s

Po wysłuchaniu piosenki nastała grobowa cisza...

- Jak wam się podobało? - zapytała wesoło Janicka.
- Przecież tego trzeba się uczyć latami! - zawołał Tomaszewski.
- Nie przesadzajcie, w trzy dni trochę to ogarniecie, to wykonanie mistrza, a od was nikt nie będzie oczekiwał aż takiej klasy! Pierożański! Puść proszę teraz płytę z żeńskim jodłowaniem...
- Już się robi!

https://www.youtube.com/watch?v=BwJNDF2Jfbc

Po wysłuchaniu Janicka zwróciła się do kobiet...

- I jak?
- Super! - odezwała się sarkastycznie Raczkiewicz - za godzinę też tak będę umieć!
- A ty Weroniko?
- Ja? Yyyy... Może za dwie...
- Świetnie! Całkiem inne podejście niż u chłopaków. No to do roboty! Pierożański wam pomoże, ćwiczy od wczoraj! Przyjdę za dwie godziny z Matyldą, ocenimy jak wam idzie.

Minęły dwie godziny, najpierw przyszła sama Janicka. Z miejsca ruszył do niej Baraniecki...

- A nie można inaczej przeprowadzić tej akcji?
- To znaczy?
- Zaczaić się, a gdy będzie przejeżdżało auto z więźniami to jeden z nas, o ten tutaj kolega na przykład (wskazał ręką na Dąbkowskiego) rzuci się pod koła, potem my zastrzelimy wszystkich Niemców i uwolnimy więźniów!
- Że co ja mam zrobić?! - syknął z oburzeniem Dąbkowski - Sam rzucaj się pod koła! Myślisz, że zatrzymaliby się? Szczerze wątpię!
- Spokojnie! - rozdzieliła ich Janicka - Nasz wywiad przeanalizował wszystkie możliwości i wybrał jedyną właściwą. Wróćmy do ćwiczeń, zaraz tu przyjdzie Matylda.

Kilka minut później Janicka z Matyldą usiadły wygodnie na matach i przysłuchiwały się ćwiczeniom wokalnym... Po jakimś czasie Matylda nie wytrzymała...

- Dość! Przecież tego nie da się słuchać!

Zapanowała straszna cisza...

- Dziewczyny! Z was to jeszcze coś będzie! Świątnicka lepiej, masz talent! Baraniecki i Pierożański idziecie w dobrym kierunku! Ale pozostali? Świnie by lepiej jodłowały od was! Zawiodłam się strasznie!

Dąbkowski, Pietrzakiewicz i Tomaszewski zastygli niemal w bezruchu i oczekiwali na dalszy rozwój sytuacji spodziewając się najgorszego...

- To co Matyldo? Uruchamiamy plan B?
- Koniecznie!
- Cała trójka za mną! Pozostali kontynuują naukę tak jak do tej pory...

Szli jakiś czas krętymi korytarzami aż dotarli do kolejnego pomieszczenia, nie było już tak przestronne jak wcześniej...

- Zaczynamy naukę według planu B!

https://www.youtube.com/watch?v=zId2dMwRLH4


Tymczasem na Kremlu...

- Towarzyszu Stalin! Mamy informacje od J24!

Adiutant przedstawił pełny raport. Józef Stalin długo zastanawiał się, po czym zaczął mówić...

- Nie mamy możliwości by przejąć kabinę czasu, więc musimy ją zniszczyć! Bo w końcu Niemcom może udać się dotrzeć do przyszłości i zdobyć nowoczesną broń, a na to nie możemy pozwolić!
- A co z J24?
- Jest nam jeszcze do czegoś potrzebny?
- W sumie nie...
- To po co pytasz? Zlikwidować przy okazji, bo jeszcze zdradzi i dziadostwa narobi!


Ośrodek wypoczynkowy SS...

Sowiecki szpieg J24 Schymann (właściwie Kamil Szymańczuk, z pochodzenia Polak) był bardzo zaniepokony brakiem jakiejkolwiek wiadomości od swoich mocodawców...

- To podejrzane - zastanawiał się w myślach - A co jeśli będą chcieli mnie poświęcić? Tyle dla nich zrobiłem, ryzykowałem niejednokrotnie życie! Ponowny start kabiny już niebawem, a oni nic nie działają? Niemożliwe!

Najgorsze, że nie mógł niepostrzeżenie wydostać się poza ośrodek, który był bardzo dobrze strzeżony.

- Mysz się nie prześlizgnie... Co robić, co robić?

wtorek, 29 stycznia 2019

Epopeja polsko-indiańska (86, fragment V - chronologicznie 90)


Połączone polskie wyprawy do Nowego Świata zbliżały się do Wielkiej Wody, zwiadowcy: Janczurowski, Kozak Robaczenko i Przemko Nowacki donieśli, że potrzeba na to około pół dnia marszu. Inni zwiadowcy: Martin Swayze Von Bigay i Piotr Laszlo Tekieli informowali, że Hiszpanie przedzierają się w kierunku południowym wciąż naciskani przez masy Indian.

- Siły Hiszpanów topnieją z godziny na godzinę – mówił Anglik Swayze – Wydaje mi się, że pozostało ich mniej niż czterdziestu…
- Ile mamy nad nimi przewagi? – zapytał Michał Potylicz, dowódca pierwszej wyprawy.
- 7, może 8 godzin – wtrącił się Tekieli.
- Trzeba ruszać! – sugerował Jerzy Doniecki, dowódca drugiej wyprawy.
- Też tak myślę! – zgodził się z nim Jan Pratelicki – Dzisiaj nad Wielką Wodę nie dotrzemy już, ale będziemy blisko.
- Będziemy musieli maszerować w nocy – mówił Potylicz – Chyba, że Hiszpanie okopią się ponownie...
- Jak będą jeszcze żyli – spuentował Doniecki.

Kwadrans później zarządzono wymarsz…

- Co z tym Kowalskim? – dopytywał się Kozak Czarnienko.
- Licho raczy wiedzieć! – denerwował się Kozak Rych Bodczenko – Do tej pory nie wrócił! Nie mogę sobie darować, że go nie zatrzymałem! Ale drań wyczekał aż zasnę i wtedy dopiero się oddalił!
- Żeby go tylko dzicy nie pojmali… Wtedy już po nim!

Polacy posuwali się żwawo na południe, nie było radości, za to był niepokój i pełna koncentracja na wypadek niespodziewanego ataku Indian…

- Stanisław! – zaczął rozmowę Niemiec Martin Schylder – Ale się wpakowaliśmy! Źle nam było w Gdańsku?! Interes hulał!
- Wszystko przez Macudowskiego! – denerwował się Jochymowski – On tam teraz w dobrobycie opływa, a my?
- Trzeba było powstrzymać się od alkoholu! – ironizował Rafał Kafałkowski – Wtedy byś nie przegrał naszego majątku w karty z szulerami wynajętymi przez Macudowskiego!

Jochymowski spojrzał wściekle na towarzysza, ale w ostatniej chwili ugryzł się w język…

- Panowie! – zawołał przechodzący obok Roman Więcławski – Nie kłóćcie się w takiej chwili!
- Ty Waszmość to się nawet nie odzywaj! – syknął wściekle Schylder.
- A dlaczegóż to?
- Żebyś nie oblał tą swoją nalewką wodza Komanczów to by do tego nie doszło! Teraz nas ściga cała armia dzikich! Przez ciebie!

Więcławski zmieszał się trochę, ale za chwilę uśmiechnął się i powiedział…

- Czasu już nie cofnę… Stało się. A co do nalewki według przepisu świętej pamięci wuja Klemensa to mam jeszcze ostatnią butelkę! Podzielę się, a co? Taki jestem!
- To ja też poproszę! – wtrącił się Krzysztof Seremacki, który niespodziewanie pojawił się w pobliżu.
- Ty to zawsze okazję wyczujesz! – śmiał się Więcławski.

Tymczasem Hiszpanie znajdowali się w coraz bardziej opłakanym położeniu…

- Obawiam się, że nie przetrwamy tej nawałnicy indiańskiej – ocenił Jose Fortezes.
- Może trzeba było zgodzić się na ich warunki ? – skomentował Pablo Magieros .
- Nie sądzę! – darł się w swoim stylu Jose Manuel Bakuleros – Bez broni i koni już dawno byłoby po nas!
-To i tak już nieaktualne – skwitował Fortezes – Po tym jak poderżnąłeś gardło ich posłowi nie będą już pertraktować!
- Co tam się dzieje? – zawołał nagle Bakuleros.

Nikt nie musiał mu odpowiadać, bowiem chwilę później rozległo się przeraźliwe wycie Indian, a Hiszpanie zostali zasypani gradem strzał…

- Atakują chyba ze wszystkich stron!

Indianie atakowali wściekle, postanowili najwidoczniej raz na zawsze skończyć z białymi, w kilku miejscach przedarli się i doszło do walki wręcz. Trup po obu stronach kładł się gęsto. Kilku Hiszpanów rzuciło się do ucieczki widząc beznadziejne położenie w jakim się znaleźli. Dwa kwadranse później Europejczycy ulegli przeważającej sile tubylców. Większość zginęła, przy życiu zostało zaledwie kilku Hiszpanów, m.in. Bakuleros i Magieros. Stało się tak tylko dzięki wyraźnemu życzeniu wodza Komanczów Tłustego Brzucha, który oszczędził ich na poczet przyszłych męczarń.
Pogrom Hiszpanów, poza kilku jeńcami, przetrwał tylko jeszcze jeden Hiszpan, a właściwie Włoch w służbie hiszpańskiej – Bartolomeo Carchellone. Miał więcej szczęścia od pozostałych uciekinierów z pola bitwy których dosięgły indiańskie strzały. Instynkt podpowiadał mu, żeby kierować się na południe, miał przewagę nad Indianami, bowiem był konno. Pędził więc jak oszalały przed siebie, w pierwszej chwili nawet nie zastanawiając się co będzie dalej. Najważniejsze było dla niego jak najszybsze oddalenie się od Indian.

Wódz Tłusty Brzuch, wraz z pozostałymi wodzami, zbliżył się do jeńców. Był niezwykle zadowolony, nie tylko ze zwycięstwa i jeńców, ale przede wszystkim ze zdobycia koni, których tak pragnął…

- Natychmiast każ nas uwolnić! – rozdarł się Bakuleros – Wkrótce przybędą tu nasi żołnierze i wszystkich was zabiją! Słyszysz przeklęty dzikusie?!!!

Tłusty Brzuch kompletnie nie rozumiał o co chodzi Hiszpanowi, zaśmiał się tylko, a następnie splunął mu w twarz…

- Zginiesz za to! – zawołał wściekle Bakuleros – Każę cię poćwiartować, a wcześniej wypatroszyć!

Indianin śmiał się dalej, a wraz z nim pozostali wodzowie…

- Śmieszna ta blada twarz – skomentował jeden z wodzów i siarczyście kopnął Bakulerosa.

Hiszpan zwinął się z bólu, ale nie byłby sobą, żeby nie zareagować...

- Parszywy psie! Zapłacisz mi za to! Wszyscy mi zapłacicie! Końmi was każę rozrywać!!!

Wódz zaśmiał się i ponownie sprezentował jeńcowi kopniaka, jeszcze bardziej soczystego niż poprzedni... Bakuleros aż zakaszlał z bólu, ale tym razem już nie odważył się odgrażać...

Indianie rozpalili ogniska, wyraźnie przygotowując się do założenia krótkotrwałego obozowiska…

- Przestań się ośmieszać! – krzyknął Magieros – Kpią z ciebie, oni są teraz panami sytuacji!
- Po moim trupie! – darł się dalej Bakuleros.
- To już chyba niedługo… - skwitował krótko Magieros.

Wodzowie usiedli przy jednym z ognisk i rozpoczęli naradę…

- O wschodzie słońca ruszymy ścigać Polaków! – zaczął Tłusty Brzuch.
- Daleko nie mogli uciec – wtrącił się wódz Apaczów Lipan Bizoni Róg - Zwiadowcy donoszą, że kierują się nad Wielką Wodę.
- Jak wszystko pójdzie po naszej myśli – cieszył się wódz Paunisów Czerwony Ogień  - to jutro o zachodzie słońca ich skalpy zawisną przy naszych pasach!
- Proponuję wziąć jak najwięcej jeńców – dodał wódz Arapaho Przyczajony Lis  - żebyśmy mieli kogo męczyć w naszych wioskach.
- Tak się stanie! Howgh! – zakończył Tłusty Brzuch.

Całej sytuacji przyglądali się z oddali Włosi – medyk Gianluca Faracini i Camille Steckozini. Obaj jeszcze niedawno należeli do oddziału Bakulerosa. Faracini został porwany przez inne plemię indiańskie i po udanym uratowaniu ich wodza został wypuszczony na wolność. Z kolei Steckozini oddalił się od pozostałych, żeby odnaleźć medyka.

- Widzisz Steckozini – powiedział cicho Faracini – Mieliśmy cholerne szczęście, że tak się stało. W przeciwnym razie podzielilibyśmy ich los!
- Nic dodać, nic ująć, ale co dalej?
- No jak to co? Wiejemy stąd czym prędzej!
- Ale dokąd?
- Jak najdalej!

Martin Swayze Von Bigay i Piotr Laszlo Tekieli przyglądali się wydarzeniom z innego miejsca…

- Laszlo! Jedź szybko do naszych i powiedz im, że już po Hiszpanach! Tylko bądź ostrożny, bo sam widziałeś, że oni też mają zwiadowców, którzy krążą po okolicy!

Tekieli czym prędzej ruszył w drogę, kwadrans później niespodziewanie natknął się na dwóch Apaczów… Indianie z tomahawkami ruszyli na niego. Tekieli wyciągnął szablę i ukłuł jednego z napastników, drugi zawahał się, co czym prędzej zostało wykorzystane przez Polaka, który popędził dalej… Miał wiele szczęścia, bowiem minutę później w okolicy zaroiło się od Indian.

Polacy zbliżali się w kierunku południowego wybrzeża, dzieliła ich odległość około 2-3 godzin marszu.

- Zwiadowca! – zakomunikował Mateusz Budzanowski.
- Jak wygląda sytuacja? – zaczepił Tekielego Pratelicki.
- Indianie pokonali Hiszpanów – rozpoczął strudzony Laszlo – Zabili niemal wszystkich, kilku wzięli do niewoli, możliwe że kilku uciekło. Po walce Indianie rozpalili ogniska i raczej wątpliwe, żeby ruszyli nocą w dalszą drogę. W razie czego Anglik Swayze cały czas ich obserwuje. Musi jednak uważać, bo cała okolica roi się od czerwonoskórych… Gdy oddaliłem się od niego ruszając w drogę przypadkowo natknąłem się na dwóch zwiadowców, jednego pokonałem i szybko odjechałem, co mnie uratowało, bo dosłownie za moment zaroiło się tam od dzikich.
- Swayze sobie poradzi – skwitował Doniecki – Jest doświadczonym tropicielem, wie jak się zachowywać w takiej sytuacji. Dzicy mają przewagę nad niemal każdym z nas w tej kwestii, ale nie nad Anglikiem. Widziałem jak potrafi się bezszelestnie skradać i zacierać za sobą ślady.
- Skoro Indianie wypoczywają to i my zróbmy przerwę na nocleg – zaproponował Potylicz – Nie ma sensu katować ludzi morderczym nocnym marszem. Muszą być wypoczęci, bo w końcu dojdzie do konfrontacji.
- Też tak myślę – zgodził się Doniecki – Rozstawić straże. Ty Laszlo idź odpocznij, zasłużyłeś.
- Nie! Jadę w kierunku Anglika! Jakby Indianie jednak wyruszyli napotka mnie w drodze i ja na świeżym koniu wrócę by was czym prędzej zawiadomić.
- Nie zgadzam się! – odparł Doniecki – Są inni.

Dowódca postawił na swoim, Tekieli poszedł spać, a w stronę tropiciela wyruszyli Kozacy Czarnienko i Robaczenko oraz Czarny Malik.

Obóz zapadł w sen, rozstawieni wartownicy dbali o bezpieczeństwo…

W środku nocy hiszpański jeniec Anny Hynowskiej Alvaro podniósł się cicho i zachowując wielką ostrożność zaczął czołgać się w kierunku zarośli. Po drodze natknął się na śpiącą Czeszkę Lelkovą, długo ją obserwował, następnie zasłonił jej usta dłonią porwał na ręce i powoli zaczął oddalać się… Czeszka wciąż spała, co Hiszpana napawało zadowoleniem, bowiem nie utrudniało mu to marszu.

- Jeszcze trochę – myślał w duchu – W tych ciemnościach mnie nie znajdą…

Gdy już tam dotarł Czeszka nagle przebudziła się, nie wiedziała w ciemności co się dzieje, ale czuła, że coś jest nie tak. Zaczęła się szamotać, kopać nogami… Hiszpan trzymał ją mocno i wciąż oddalał się od obozowiska. Gdy już był w znacznej odległości poczuł się pewny położył Lelkovą na ziemi i rzucił się na nią próbując zdzierać z niej odzież… Czeszka broniła się wściekle, ale nie miała szans na obronę przed silnym mężczyzną…

- Alvaro! – krzyknął damski głos – Strasznie mnie zawiodłeś! Zostaw ją!

Hiszpan obrócił głowę i dostrzegł wpatrującą się w niego Hynowską. Obok stała Czeszka Cekierova… Hiszpan uśmiechnął się szelmowsko i nic sobie nie robiąc z ich obecności dalej napastował Lelkovą…

- Pomocy! – wołała Czeszka.
- Zostaw ją ty draniu! – krzyczała zdenerwowana Cekierova.

Hynowska w kilku susach doskoczyła do Hiszpana i nie zastanawiając się wiele zdzieliła go w głowę kamieniem. Napastnik był lekko ogłuszony, ale nie stracił przytomności, po chwili spojrzał wściekle na Polkę, ale nie zdążył nic zrobić, bo otrzymał drugi cios w głowę, a za chwilę trzeci i kolejne. Krew obficie polała się, a znajdująca się w szale Hynowska wciąż uderzała w głowę Hiszpana, który w pewnym momencie osunął się głucho na ziemię…

- Zostaw Aniu! – powiedziała Cekierova i chwyciła Polkę za rękę – On już chyba ma dość…

Hynowska dłuższą chwilę nie mogła dojść do siebie z nadmiaru emocji, Lelkova też, ale pozbierała się szybciej i zaczęła dziękować za ratunek…

- Podziękuj Cekierovej. To ona zorientowała się, że cię nie ma. Szczęście, że w ostatniej chwili widziała wasz cień jak znikaliście w zaroślach i dzięki temu szybko was odnalazłyśmy.

Głośne krzyki kobiet postawiły na obóz niemal cały obóz, przy kobietach szybko znaleźli się pozostali…

- Nie żyje… - skwitował krótko Budzanowski, który pochylił się nad leżącym Hiszpanem.
- Zabić Madeirosa! – zawołał nagle Jan Daniel Rożnawski – On też jest Hiszpanem i takim samym zwyrodnialcem! Zabić go!

Uwaga wszystkich skierowała się na dawnego strażnika lochów na Kubie, nie wiadomo co by się stało, bowiem wielu zapaliła się głowa…

- Stać! – krzyknął Michał Potylicz – Nie można tak ludzi oskarżać! Znamy Pabla już jakiś czas i nie dał żadnego powodu, żeby mu nie ufać! Rożnawski zakazuję ci podburzać innych! Idziesz na wartę do samego świtu, niech ci głowa ostygnie!

Wartę z Rożnawskim do świtu pełnił Włoch Roberto Gibbencione…

- Ale błysnąłeś Jasiu…  - zaczął – Madeiros jest w porządku, a ty chciałeś na niego ludzi podburzyć!
- Zawiniły emocje… - tłumaczył się Rożnawski – Wcale tak nie myślałem, samo poszło…
- Pilnuj się następnym razem…
- Daj mi już spokój Roberto! Pilnujmy obozu, bo cały czas gadasz, nic nie słychać, a dzici potrafią się cicho skradać…

Rożnawski był rozżalony ciągłymi pretensjami towarzyszy… Oddalił się od Włocha i powoli obchodził obóz dookoła…

- Tęskni mi się za krajem! - mówił sam do siebie - A najbardziej brakuje mi polskiego jedzenia i gorzałki! Smutki trzeba zalać czymś mocniejszym, a nie wodą ze strumienia!!!

Do świtu brakowało jeszcze dwóch godzin, ale nie wszyscy spali...

- Czemu nie śpisz Rafale? – zapytał Robert Pachocki.
- Coś nie mogę – odparł Kobyłecki - Niedługo znowu będziemy bić się z Indianami. Poza tym żal mi tej dziewczyny…
- Której?
- No tej – pokazał głową na kobietę spacerującą kilkanaście metrów dalej.
- Coś jej się stało… Kiedyś była taka żywa, rozmowna, ale odkąd wróciła z tej misji przy hiszpańskiej kopalni złota zmieniła się radykalnie…

Obserwowaną kobietą była Agnieszka Jagna Dębska… Mężczyźni nie wiedzieli, że wciąż cierpi po stracie Diego Floresa… Nigdy nie byli tak naprawdę razem, a czuła, że znali się całe życie… Wiedziała, że nigdy nie zaakceptuje, że Hiszpan nie żyje.

- Boże! – myślała głośno – Pozwól mi cofnąć czas. Zabierz mnie zamiast niego! Proszę!

środa, 16 stycznia 2019

Epopeja polsko-indiańska (86, fragment IV - chronologicznie 89)


- Krwawy Gomez wrócił! – darł się o świcie jeden z piratów – Będzie tu za kilka minut!

Niebawem do osady San Escobar faktycznie zbliżało się kilkunastu konnych…

- Będzie tu spokój?! – krzyczał z daleka przywódca piratów – Ha ha ha!
- Witaj Krwawy Gomezie! – rzekł pirat Gruby Alberto – Udała wam się wyprawa?
- Połowicznie! Zaczęło się dobrze, ale później w okolicy zaroiło się od Hiszpanów i bezpieczniej było po prostu odpuścić. A co u was dranie?
- Mamy dla ciebie niespodziankę!
- Tak? Uwielbiam niespodzianki! Mów! Mów szybko Alberto!
- Sam zobacz! Niespodzianka, a właściwie niespodzianki są w szopie…

Krwawy Gomez natychmiast ruszył we wspomnianym kierunku, otworzył drzwi …

- No proszę, dziewczynki! Ładnie się spisaliście hultaje! – chwalił – Te dwie z brzegu od razu do mojej kwatery! Pozostałe niech czekają na swoją kolej! Ha ha ha!

Piraci pochwycili dwie pierwsze z brzegu kobiety, którymi okazały się Paulina Połniakowska i Monisława Maciejewska. Obie opierały się, ale nie miały szans obronić się przed silnymi mężczyznami.

- Skąd je wzięliście Alberto?
- Przypadkiem natrafiliśmy na jakiś statek. Okazało się, że wszyscy mężczyźni upili się winem… No to wpadliśmy na pokład i porwaliśmy kobiety.
- A czemu nie przejęliście statku? Skoro wszyscy tam pijani byli? Do stu tysięcy diabłów co za durnie! Czy wy myślicie, że ja będę żył wiecznie?!
- Fakt, nie pomyśleliśmy… Ale to była bardzo spontaniczna akcja, byliśmy nieliczni, a nie mieliśmy pewności, że pod pokładem nie ma innych, nie pijanych…
- Dobrze już dobrze! Nie tłumacz się Alberto! Póki co idę do kwatery, zmęczony jestem, jutro pomyślimy. Kiedy je porwaliście?
- Dwa dni temu.
- Możliwe, że ich szukają. Przypilnuj, żeby straże były czujne!

Krwawy Gomez poszedł w kierunku własnej kwatery, którą był okazały drewniany dom.

- Sasza! Zrób mi moją ulubioną herbatkę! Tylko tak jak cię uczyłem!
- Tak proszę pana!
- Gdzie te kobiety?
- Są w pokoju…

Krwawy Gomez najpierw poszedł do innego pomieszczenia…

- Muszę jeszcze raz te przeklęte mapy przeglądnąć!

Niedługo potem Sasza przyniósł zamówioną herbatkę…

- Pfuj! Co to ma być?! – wrzeszczał Krwawy Gomez – Ile razy durniu jeden mam ci mówić jak to się parzy?! Precz, bo cię skrócę o głowę psi synu!

Przestraszony Sasza uciekł czym prędzej przed dom…

- Do stu diabłów! – krzyczał wódz piratów – Czy ja zawsze muszę sam wszystko robić?!

Krwawy Gomez był wielkim miłośnikiem yerba mate – indiańskiej herbaty z Paragwaju.

Kobiety z wielkim niepokojem przyglądały się i przysłuchiwały się temu wszystkiemu, były bardzo wystraszone…

- Paulina! Boję się! – szepnęła Monisława.
- Ja też!

Krwawy Gomez krzątał się dość długo w prowizorycznej kuchni, słychać było jak gotuje wodę… Po czym niespodziewanie pojawił się obok kobiet…

- Będzie tu spokój?! – wrzasnął znienacka.
- Proszę nic nam nie rób! – krzyknęła Połniakowska.
- No nie! – odparł po polsku zrezygnowany pirat – Jaki ten świat mały!

Kobiety były tak przestraszone, że nawet nie zorientowały się w pierwszej chwili, że pirat przemówił do nich w ich ojczystym języku…

- Wszystkiego się spodziewałem – kontynuował Gomez – ale Polki tutaj?

Po dłuższej chwili do kobiet dotarło, że pirat zna ich język…

- Nie bójcie się już… Rodaczkom nic nie zrobię…

Kobiety opowiedziały mu w jaki sposób dotarły do Nowego Świata, następnie głos zajął pirat…

- Naprawdę nazywam się Marcin Pychowiański. Dzieciństwo spędziłem na Rusi, w rodzinnej wsi. Problemy zaczęły się, gdy ojciec nie wrócił z wyprawy… Prawdopodobnie zginął lub przepadł w tatarskiej niewoli… Mną i rodzeństwem zajął się wuj. Po kilku latach musieliśmy opuścić majątek, wuj bowiem albo przepił albo w inny jakiś sposób zrujnował nas wszystkich. Trafiliśmy do Niemiec, do rodziny na Pomorze Szczecińskie, wuj wkrótce zresztą zmarł. Miałem wtedy ledwie siedem lat, ciągnęło mnie do wielkiego świata, często bywałem w porcie szczecińskim. Aż pewnego razu wszedłem na pokład statku, który zaraz potem wypłynął… Co miałem robić? Ukryłem się pod pokładem… Okazało się, że statek płynął do Hiszpanii… Odnaleziono mnie dzień później, ale kapitan okazał się miłym człowiekiem i pozwolił mi pozostać. Do końca podróży musiałem tylko myć pokład, bardzo ciężka praca jak dla siedmiolatka, ale nie dałem  po sobie poznać, że jest mi ciężko… Gdy już dotarliśmy do celu kapitan już nie był taki miły, okazało się, że sprzedał mnie na inny statek! Tym razem płynący do Nowego Świata! Było to świeżo po jego odkryciu… Traf chciał, że nasz statek zaatakowali piraci… Zabili wszystkich, poza mną… Przygarnął mnie kapitan Rudobrody. I odtąd musiałem być jeszcze bardziej krwiożerczy niż oni! Kilka lat temu Rudobrody zginął podczas walki z Hiszpanami i zostałem wybrany kapitanem. Hiszpanie byli na naszym tropie, musieliśmy kilkukrotnie zmieniać kryjówki, od dwóch lat jesteśmy tutaj w San Escobar… Teraz wy opowiedzcie mi o kraju!
- A ten Sasza? – zapytała Połniakowska – Bo to przecież nie hiszpańskie imię?
- Zapomniałem… On też był na tym statku co zaatakował Rudobrody… Sasza Rusański tak go nazwałem, Rusin, sierota jak ja, mój służący, bo do niczego innego się nie nadaje! Nawet yerby nie potrafi zrobić! Lepiej opowiadajcie o kraju…
- Co chcesz wiedzieć ? – zapytała Maciejewska.
- Wszystko! Wyjechałem w 1503 roku… Kto teraz jest królem?
- Już nie Aleksander Jagiellończyk… - wyjaśniała Maciejewska – Zmarł trzy lata później. Obecnie na tronie mamy Zygmunta I (Starego – dop. autor).

Wtem ciszę nocną przerwał krzyk kobiety… Krwawy Gomez vel Marcin Pychowiański wybiegł pośpiesznie z domu…

- Co tu się dzieje?! – darł się za chwilę – Przecież zakazałem wchodzić do szopy!

Okazało się, że pirat Victor wszedł do szopy, złapał Annę Von Stollar i chciał się z nią oddalić w ustronne miejsce.

- Obciąć mu przyrodzenie! – rozkazał Krwawy Gomez.

Dwóch piratów pochwyciło Victora i niechybnie wypełniliby rozkaz przywódcy…

- Krwawy Gomezie błagam! – płaczącym głosem wstawił się za winowajcą stary Pablo – Proszę cię w imię krwi jaką razem przez lata przelaliśmy!  Oszczędź go, wiesz że on jest dla mnie niczym syn… Nigdy cię o nic nie prosiłem, aż do teraz!

Lament starca wzruszył Pychowiańskiego, który po dłuższej chwili zastanowienia odparł…

- Odwołuję rozkaz. Robię to tylko przez wzgląd na ciebie Pablo! Ale wiedz i niech wszyscy wiedzą, że jeśli jeszcze raz Victor przekroczy próg tej szopy to osobiście wbiję mu sztylet w serce! A ty Pablo stracisz język!

Tymczasem w domu…

- Chyba będzie dobrze Monisławo! – cieszyła się Połniakowska.
- Chyba tak. Ale wiesz co?
- Tak?
- Nie mówmy mu, że tam w szopie nie są same Polki…
- No tak, są przecież Czeszki, Ukrainka i Niemki… Masz rację! Nie wiadomo jak się zachowa w stosunku do nich…

Tymczasem w szopie…

- Anna! Nie bój się! – przytuliła Niemkę Sabina Sviderkova – Już jesteś bezpieczna!
- Do tej pory nie wiem co się stało… - denerwowała się Dominika Guzikova.
- Ten obleśny typ zakradł się i porwał Annę! – wyjaśniła Renata Jarczykowska – Potem pojawił się ten ich herszt, głośno krzyczał na tego obleśnego, no ale ostatecznie Annie nic się nie stało i trafiła z powrotem do nas.
- Jezu! Co nas tu jeszcze czeka?! – odparła na to Guzikova – A co z Monisławą i Pauliną?
- One trafiły do tego ich przywódcy… - skwitowała Sviderkova – Biedne, nie wiadomo co z nimi…
- Myślisz, że je zhańbił? – ożywiła się Von Stollar.
- A po co by je tam wzięli? – skomentowała Jarczykowska – Boże! Czy nas ktoś ocali? Czy wszystkie zostaniemy tak zhańbione?

Tymczasem na statku „Nefretete” kniaź Sławomir Wigurko doprowadził do spotkania z Macudowskim, który wyraźnie uchylał się od ratowania kobiet…

- Mówiłem ci już wyraźnie kniaziu, że nie mam czasu!
- Żądamy wysłania ekspedycji mającej na celu odnalezienie zaginionych kobiet!
- Chcesz to idź, nie trzymam cię! To wszystko?
- Nie! Sam nie pójdę, musi iść nas więcej!
- Wszyscy nie pójdziecie! Ktoś musi zostać by bronić statku w razie ataku!
- Ilu może iść?
- Rozpoznaj najpierw kto będzie chciał z tobą iść i wróć za godzinę!
- Jeszcze jedno!
- Co znowu?!
- Żądamy przywrócenia zabranego żołdu!
- Nie ma mowy! Kara za wypite wino musi być!
- To wino nie było tyle warte!
- Ja tu ustalam zasady i co ile jest warte!

Macudowski bardzo zdenerwowany pędem ruszył do swojej kajuty… Wigurko chciał poruszyć jeszcze kilka tematów, ale … nie miał już z kim rozmawiać. Ruszył więc pytać ludzi kto z nim pójdzie na poszukiwania…

Po godzinie wrócił do Macudowskiego…

- Tylu was nie pójdzie!

Rozpoczęły się długie targi co do liczebności misji ratunkowej… W między czasie przez pokład przeleciał nagi Rosjanin Zbereznikov głośno wołając w swoim stylu…

- Eeeee!
- Tego weź na pewno! – syknął Macudowski – Działa mi na nerwy!

Ostatecznie stanęło na tym, że na poszukiwania mieli udać się: kniaź Wigurko, szlachcic Sebastian Sokoliński, Ivan Zbereznikov i zbir Jamróz…

- Daj nam jeszcze Kaliskiego! – wypalił znienacka Wigurko.
- Co? Wykluczone! – zawołał Macudowski – Właśnie! Dobrze, że mi o nim przypomniałeś! Jeszcze dzisiaj każę go powiesić!
- Misja będzie niebezpieczna! Przyda się ktoś na szpicy… Jak go napadną dzicy, my zdążymy się uratować! Taki kozioł ofiarny…

Macudowski zastanowił się chwilę…

- Dobrze, bierzcie go! Po powrocie go powieszę! Jeśli wrócicie…
- Co za cajmer! – powiedział pod nosem Wigurko.
- Coś tam powiedział? – oburzył się Macudowski.
- Nic, nic… Że Kaliski tak czy siak zginie…

Niedługo potem pięciu śmiałków zeszło na ląd…

- Wigurko! Ty mi powiedz – zagadnął Jamróz – Gdzie ty chcesz tych kobiet szukać? My nawet nie wiemy kto je porwał i gdzie…
- Szukajmy śladów…
- A jeśli je łodziami uprowadzono? To przez tydzień możemy tu szukać i nic nie znajdziemy…
- Rozglądnijmy się póki co… A ty co proponujesz Jamróz?
- Też nie wiem, ale staram się brać pod uwagę różne okoliczności.
- Może warto by się rozdzielić? – zaproponował Sokoliński.
- Też o tym myślałem – odparł Wigurko - Zbyt duże jednak ryzyko. Jesteśmy na nieznanym lądzie, mogą tu być dzicy nie wiadomo jak nastawieni… Gdzie Zbereznikov?!
- Poleciał w tamtym kierunku! – wskazał Sokoliński.
- Czy ktoś mnie rozwiąże? – zapytał nagle Kaliski.
- Rozwiążcie go! – polecił Wigurko.
- Ale Macudowski zakazał! – bronił się Jamróz.
- Gdy dzicy zaatakują będzie nas o jednego więcej! – tłumaczył kniaź – Zwłaszcza, że Zbereznikov poleciał cholera wie gdzie!

Jamróz już nie polemizował dalej, rozwiązał Kaliskiego i dał mu nawet nóż…

- Ale po powrocie oddaj!

Mijały godziny, ale nie mogli natrafić na żadne ślady… Nagle usłyszeli przeraźliwy krzyk…

- Eeee!
- Zbereznikov wraca – skwitował sucho Wigurko.
- Jakoś inaczej teraz woła – zauważył Kaliski – Lepiej uważajmy!

Za chwilę ukazał się im szybko biegnący Rosjanin, a kilkadziesiąt metrów za nim pędziło trzech Indian…

- Ratujcie! – wołał Zbereznikov – Oni chcą mnie zabić!

Indianie szybko zorientowali się, że białych jest więcej. Zatrzymali się, po czym wolno zaczęli podchodzić… Gdy już byli blisko, jeden z Indian podszedł do białych na odległość kilku kroków, po czym wskazał palcem na Rosjanina…

- Imapi yelo! Tezi lecanu imra goyana!

Wigurko dał znać dzikiemu, że w ogóle go nie rozumieją… Indianin  domyślił się, że tak właśnie jest i zaczął bardziej obrazowo pokazywać… Znowu wskazał na Zbereznikova, następnie pokazał jakby coś jadł i zaczął masować się po brzuchu…

- Jak dla mnie – skomentował Kaliski – to albo chcą go zjeść albo to on ukradł im jedzenie, ha ha ha.
- Zbereznikov! – zdenerwował się Wigurko – Co się stało? Mów do stu tysięcy piorunów!
- Yyyy – zaczął nieśmiało Rosjanin – No dobrze! Powiem! Pobiegłem przez ten las, biegam sobie biegam…
- Do rzeczy! – wkurzył się zbir Jamróz.
- No i biegam… Aż tu nagle wyczułem w powietrzu … pieczyste! Podbiegłem bliżej, no i znalazłem ognisko, a nad nim piekł się taki mały królik… Skubnąłem dla smaka, ale dobre było… no i tak po trochu…
- Całego im zeżarłeś? – śmiał się Sokoliński.
- No, tak jakby…
- Wszystko jasne! – skwitował Wigurko – Musimy ich teraz jakoś udobruchać, bo nie wiadomo czy w pobliżu nie ma ich więcej…

Wigurko pomyślał chwilę… Po czym podszedł do Indianina, coś tam zaczął grzebać w kieszeni po czym wyciągnął małe nożyczki… Zademonstrował jak je używać – dzicy byli pod wielkim wrażeniem – a następnie wręczył je Indianinowi… Ten chętnie przyjął podarunek, skinął głową na znak pożegnania i wraz z towarzyszami pośpiesznie się oddalił…

- A ty Zbereznikov! – powiedział dosadnie Wigurko – masz zakaz oddalania się!
- Nawet jak przyjdą Kaczkuny?!
- Tu są sami dzicy! Nie ma żadnych Kaczkunów! – złościł się kniaź.
- Co za Kaczkuny? – dopytywał się Kaliski.
- Tacy Rosjanie co ścigają Zbereznikova – wyjaśnił Wigurko.
- A im co zjadł? – śmiał się Sokoliński.
- Lepiej żebyś nie wiedział, he he – odpowiedział ze śmiechem Wigurko.
- Śmiejcie się, śmiejcie! – odparł na to Zbereznikov – Jak przyjdą Kaczkuny nikomu nie będzie do śmiechu, tylko krew i śmierć!!!
- Głodny jestem! – przerwał to wszystko zbir Jamróz – ten to się najadł, ale my?

Wigurko wyciągnął przygotowany na drogę prowiant i zaczął dzielić…

- Dużo tego nie mamy, trzeba oszczędzać… A ty gdzie ręce wyciągasz?! Całego królika pochłonąłeś dopiero co!
- Mały był… No i jak biegłem to zgłodniałem znowu… Zbyt duży wysiłek fizyczny…
- Nawet mnie nie denerwuj! – złościł się Kaliski – idź jagód jakichś poszukaj!

Po posiłku wznowiono poszukiwania, ale wciąż nie natrafiono na żadne ślady…

- To nie ma sensu! – wściekał się Jamróz – Żadnych śladów! Nie mamy pojęcia nawet w którą stronę iść. A jak je porwali ci dzicy?
- Też nie wiem co robić… - przyznał się Wigurko – ale nie możemy wrócić na statek z podkulonym ogonem, dopiero co ten łajdak Macudowski miałby używanie! Poza tym lepiej coś robić niż siedzieć na tym statku…
- Ściemnia się już właściwie – zauważył Sokoliński – Prześpijmy się, rano zdecydujemy co dalej.
- Ktoś musi czuwać – powiedział Kaliski – Jest nas pięciu, proponuję po 1,5 godziny każdy. Mogę zacząć…

Okazało się, że w okolicy przebywało tylko trzech Indian, wracali z odwiedzin w zaprzyjaźnionej wiosce. Pierwszy raz napotkali białego człowieka, najbardziej zadowolony był ten co otrzymał nożyczki od Wigurki. Był to cenny rekwizyt którym mógł zaimponować współplemieńcom.

- Dzicy! – zawołał zbir Dziobak.

Wszyscy na „Nefretete” zbiegli się na pokład…

- Trzech ich idzie – zauważył zbir Chwaścior – Może by tak wyskoczyć i ich pojmać?
- Nie zgadzam się! – zdenerwował się Macudowski – Już paru poszło i nie wiadomo czy żyją... Poza tym to mi pachnie zasadzką, niby trzech, ale jakbyśmy tylko wyszli na plażę to z zarośli wyskoczyłoby ich tysiąc! Żałuję, że pozwoliłem Wigurce na tą misję, osłabiliśmy przez to siły na statku!
- Oni nawet nas nie zauważyli, idą dalej – skomentował Dziobak.
- Dzicy są podstępni, mówię wam – kontynuował Macudowski – Absolutnie nie opuszczajmy statku! Pilnujmy się! Zębiszon! Podwoić warty, żeby nas w nocy nie zaskoczyli!

Macudowski poszedł do swojej kajuty, był bardzo zdenerwowany, drżał i nie był w stanie tego opanować…

- Coś nie tak?
- Kto tu jest?
- Evelline Rodaccio…
- A to ty…
- Pomóc ci jakoś? Cały drżysz…
- Nie, nie… Źle się poczułem, ale już mi lepiej. Poradzę sobie. Przy okazji powiem, że szybko ci idzie nauka języka polskiego…
- Agnieszka Krzemieńska mnie uczy…
- Wiem, wiem.

Macudowski z trudem starał się opanować drżenie ciała i gdy myślał, że już jest w miarę dobrze, wywrócił się przed samą kajutą… Roddacio błyskawicznie znalazła się przy nim, pomogła mu wstać i zaprowadziła do kajuty.

- Nie bój się…
- Ja? Ja nie wiem co to strach! Po prostu źle się poczułem…
- Dobrze już dobrze…

Minęło kilka godzin… Krzemieńska nie mogła zasnąć…

- Gdzie ta ma mała Włoszka? – denerwowała się – Późno już, a jej wciąż nie ma! A zresztą dorosła jest!

Następnego dnia Wigurko z towarzyszami jeszcze nawet nie zdążyli nic postanowić, gdy nagle przy nich pojawił się jeździec… Był to pirat Victor. Upokorzony przez Krwawego Gomeza opuścił San Escobar i zmierzał do Hiszpanów by zdradzić im kryjówkę piratów. Pragnął zemsty!

- Kim jesteś? – zapytał Wigurko.

Trudności w porozumiewaniu były duże, nikt poza Victor nie znał hiszpańskiego, a on znał tylko hiszpański. Wigurko w końcu narysował na ziemi kobietę, następnie kilka kobiet i próbował wytłumaczyć piratowi, że ich szukają. Victor szybko zrozumiał i dał do zrozumienia, że wie gdzie ich szukać. Zdradził w którym kierunku mają iść, żeby dotrzeć do San Escobar. Następnie pożegnał się i odjechał.

- Wszystko zrozumiałeś kniaziu? – dopytywał się zbir Jamróz.
- Chyba tak – odpowiedział Wigurko – Wychodzi na to, że one są dzień marszu stąd. Nie wiem tylko kim był ten człowiek i u kogo są kobiety. Ciężko się było dogadać…
- Nie traćmy czasu! Idziemy! – zarządził Kaliski.
- Czekajcie! – wtrącił się Sokoliński – Idziemy tam w pięciu? Nie wiemy nawet z kim mamy do czynienia i ilu ich jest! No, bo one same tam przecież nie są!
- Według mnie nie mamy co liczyć na Macudowskiego – skomentował Kaliski – Idźmy, zorientujemy się w sytuacji i zobaczymy co dalej.
- Jestem za! – poparł go Wigurko.
- A gdzie Zbereznikov? – zawołał nagle Jamróz – Znowu gdzieś polazł?
- Jestem jestem! – krzyknął Rosjanin i za chwilę wyłonił się z krzaków – Proszę! Jeden królik ciach i drugi królik ciach! Pełno tu ich, dwa upolowałem. Nie będziemy przecież głodować!
- No proszę! – pochwalił Kaliski – Spisałeś się przyjacielu!

Tymczasem na „Nefretete”… Macudowski obudził się i po chwili zobaczył Włoszkę Rodaccio, która przykucnęła w kącie i spała jeszcze…

- Byłaś tu całą noc? – zapytał zdziwiony.
- Tak.
- Wyjdź z kajuty, chcę się ubrać!

Kwadrans później Macudowski zwołał zebranie.

- Postanowiłem! Jutro rano wracamy do Polski, niezależnie od tego czy nasi poszukiwacze wrócą czy nie! Tutaj jest zbyt niebezpiecznie!
- Nie możemy ich zostawić! – protestował zbir Dziobak.
- Postanowiłem!  - powtórzył twardo Macudowski.
- To po to przepłynęliśmy pół świata, żeby teraz ot tak zawrócić?! – dziwił się zbir Chwaścior.

Macudowski nie odpowiedział już nic, po czym wrócił pośpiesznie do kajuty.