Połączone polskie wyprawy nieuchronnie zbliżały się ku południu. Jak donosili zwiadowcy do wybrzeża dzieliło ich 2-3 godziny marszu. Za nimi postępowały masy Indian: Apacze, Komancze, Paunisi i Arapaho. Niechybnie pachniało przyszłą konfrontacją...
Tymczasem grupa zwiadowców pod dowództwem Przemka Janczurowskiego penetrowała wybrzeże. W pewnym momencie Niemiec Martin Schylder zauważył statek... Był to "Nefrete", czyli jednostka na której przybyła w te rejony III wyprawa, tzw. odwetowa Macudowskiego.
- Ej! Patrzcie! Statek! - darł się Schylder.
- Cicho waszmość! - tonował go Stanisław Jochymowski - Przecież to mogą być Hiszpanie, a to też wrogowie!
- Trzeba to sprawdzić! - zadecydował Janczurowski - to może być dla nas wszystkich jedyna szansa!
- Co robisz?! - dziwił się Jochymowski obserwując Janczurowskiego, który zaczął galopować we wskazanym kierunku.
Janczurowski nie zważał na żadne sugestie, tylko pędził co koń wyskoczy w kierunku plaży. Gdy już był na miejscu, zeskoczył z konia, następnie wskoczył do wody i zaczął płynąć w kierunku "Nefretete". W między czasie zauważono go na statku, gdzie wskutek tego powstało spore zamieszanie...
- Wołać Macudowskiego! - darł się zbir Dziobak - Ktoś do nas płynie!
Chwilę potem Macudowski pojawił się przy burcie...
- Kto to jest? Dziki? - dopytywał się lekko zdenerwowany.
- Nie! - wyjaśniał zbir Chwaścior - Wygląda jak my. Może Hiszpan jakiś?
- Sam płynie? - denerwował się Macudowski.
- Sam!
- Rozglądajcie się uważnie to może być pułapka! Zębiszon do mnie!
Kilka minut później Janczurowski wyszedł na pokład i jakież było jego zdziwienie, gdy usłyszał polską mowę, w pierwszym momencie aż mu głos odjęło...
- Rodacy tutaj? Nie wierzę!
- Coś za jeden? - syknął Macudowski.
- Jestem członkiem II wyprawy do Nowego Świata pod dowództwem pułkownika Jerzego Donieckiego...
- Kogo, kogo? - nie dosłyszał Macudowski.
- Donieckiego.
- A... - Macudowski od razu skojarzył osobę z niezbyt dla niego miłym zdarzeniem w Gdańsku.
Janczurowski opowiedział jak wygląda sytuacja...
- Indianie was ścigają?! To trzeba natychmiast uciekać, bo i nas zabiją! - zaczął krzyczeć Macudowski.
- Hola, hola - przerwał mu Janczurowski - Chyba nas tak nie zostawisz?!
Macudowski spojrzał na niego, zreflektował się błyskawicznie...
- A, nie... Oczywiście, że na was poczekam!
Rozmowa trwała jeszcze chwilę, następnie zwiadowca wskoczył do wody i popłynął ku brzegowi. Jak tylko tam dotarł Macudowski wezwał niemieckiego kapitana i oznajmił...
- Natychmiast wypływamy!
- Ale co z nimi? - zdziwił się zbir Chwaścior - Chyba ich tak nie zostawimy na pastwę tych dzikusów?!
- Odpływamy! W przeciwnym razie zginą i oni i my!
Kapitan Klaus Rodenthaler wydał rozkazy i załoga zaczęła szykować się do odpłynięcia... Jednak coś było nie tak... Po kwadransie wściekły Macudowski biegł w kierunku Niemca...
- Co się stało?! Dlaczego nie odpływamy? Przecież jasno się wyraziłem! Kto ci płaci?!
- Nie damy rady płynąć - oznajmił spokojnie kapitan - Nie wiem dokładnie co się stało, ale coś nas trzyma. Obawiam się, że kotwica o coś się zaplątała...
- Co? Jak to możliwe?! I co teraz?!
- Będziemy próbować jeszcze...
Macudowski był wściekły, chciał zemścić się na Donieckim za gdańską obrazę, poza tym ani myślał ryzykować życiem dla Polaków z I i II wyprawy...
- Nie denerwuj się Mateuszku... - uspokajała go Włoszka Evelline Rodaccio.
- Jak tu się nie denerwować?! - syknął, ale za chwilę dodał już spokojniej - coraz lepiej mówisz po polsku.
Tymczasem Janczurowski z pozostałymi pędził co koń wyskoczy, żeby oznajmić dowódcom radosną nowinę...
- To niesamowite, żeby na końcu świata napotkać polski statek, który nas uratuje! - cieszył się Schylder.
- Jak się nazywał ten Polak co z nim rozmawiałeś? - dopytywał się Jochymowski.
- Macedoński... Jakoś tak...
- ? A nie Macudowski?
- O o, chyba tak.
Schylder z wrażenia aż zatrzymał konia...
- Co? To ja bym się nie cieszył!
- To znaczy?
- To człowiek, któremu ciężko zaufać!
Wszyscy troje zatrzymali się... Schylder i Jochymowski opowiedzieli Janczurowskiemu skąd znają i kim jest Macudowski...
- Schylder! Wracaj i obserwuj ten statek!
- Wrócę, ale go sam nie zatrzymam!
Zwiadowcy dotarli po jakimś czasie do pozostałych Polaków... W pierwszej chwili wszystkich opanowała niesamowita radość, ale postać Macudowskiego wprowadziła wielki niepokój...
- Pamiętam tego ochlaptusa z Gdańska - przypomniał sobie pułkownik Doniecki - Co on tu właściwie robi? Nie można mu ufać!
- I tak nie mamy wyjścia - skomentował Michał Potylicz - Przyśpieszmy kroku, trzeba wysłać konnych w kierunku statku...
- Jak jeszcze tam będzie... - skwitował smutno Doniecki.
W stronę wybrzeża pojechali Przemko Janczurowski, Przemko Nowacki, Roman Więcławski, Krzysztof Seremacki, Piotr Laszlo Tekieli, Hiszpan Pablo Madeiros i kilku innych...
- Panie pułkowniku! - wołała biegnąc Agnieszka Jagna Dębowska - Mogę jechać z nimi?
- No, nie wiem...
- Potrzebuję poczuć wiatr we włosach - szepnęła do ucha dowódcy - żeby rozgonił moje myśli...
- No dobrze, jedź za nimi!
Doniecki znał historię Jagny, wiedział o jej nieszczęśliwej miłości do hiszpańskiego pirata Diego Floresa i że Polka wciąż nie może dojść do siebie po jego śmierci...
- A ja też mogę? - spytała Andżelika Koszyńska.
- Nie!
- Ale dlaczego?
- Nie i nie i jeszcze raz nie!
Tymczasem osłaniający pochód wartownicy zauważyli coś podejrzanego...
- Cicho! - syknął Jan Daniel Rożnawski - Coś słyszałem! Tam ktoś jest!
- Udawaj, że nic się nie stało i jedź dalej! - powiedział Robert Pachocki - My z Rafałem Kobyłeckim zajdziemy ich od tyłu!
- Nie boicie się?
- Nie, Jasiu... To jest wojna, nie ma na to czasu - odparł Kobyłecki i ruszył w ślad za Pachockim.
W między czasie w okolicy pojawiła się Anna Hynowska...
- Panowie! Czas ruszać! Zwiadowcy donieśli, że do wybrzeża już niedaleko!
W tym samym momencie została zaatakowana przez Indianina, który zrzucił ją z konia, a następnie zaczął ciągnąć za włosy!
Rożnawski nie wiedział co robić, zastygł bez ruchu...
Nagle Indianin został trafiony kamieniem w głowę, puścił Hynowską, ale za chwilę znowu ciągnął ją za sobą... Za chwilę jednak został trafiony jeszcze większym kamieniem i aż przyklęknął... Sytuację momentalnie wykorzystał Rożnawski, który dopadł do niego i szablą pozbawił życia.
- Dziękuję! - zawołała ocalana.
- Podziękuj jej! - Rożnawski wskazał na Czeszkę Lelkovą - To ona rzucała tymi kamieniami!
- Jeden jeden! - śmiała się Czeszka. Było to nawiązanie do wcześniejszego uratowania jej przez Hynowską.
Nagle usłyszeć można było kolejne odgłosy walki... Okazało się, że Kobyłecki i Pachocki natrafili na innych dwóch Indian...
- To musieli być ich zwiadowcy - oznajmił Pachocki.
- Aż mi się śpiewać zachciało! - krzyknął z radością Rożnawski.
- To śpiewaj Jasiu! - śmiał się Kobyłecki.
Najpierw jednak sprawdzono czy w pobliżu nie ma innych Indian...
- Takie chwile jak te - zaczął śpiewająco Rożnawski.
- Nie zdarzają się zbyt często! - równie śpiewająco kontynuował Kobyłecki
- Takie chwile jak te - powtórzył Rożnawski.
- To nasze zwycięstwo! - ryknął Pachocki.
Prawdopodobnie te słowa były natchnieniem dla Kamila Bednarka, który rozwinął to odpowiednio i zrobił z tego hit w XXI wieku... Ale to tylko prawdopodobnie :)
Czeszka Lelkova zaczęła bić brawo, niespodziewanie pojawiła się jej rodaczka Cekierova...
- Malovaný džbánku z ceśkego zámku
Znáš ten čas, dobře znáš ten čas
Kdy tu chodská skála na hranicý stála
Znáš ten čas, dobře znáš ten čas
Lelkovej aż łzy popłynęły...
- Pamiętam Daneczko! Cioteczka Janinka Klimkova często to śpiewała!
- To se ne vrati... - podsumowała smutno Cekierova.
- No szkoda, ciekawe co teraz robi cioteczka...
- Pewnie sprząta i śpiewa, jak zwykle...
- Albo w odwiedzinach u sąsiadki Grzesiakovej...
Słowa tej piosenki być może zostały wykorzystane w XX wieku do słynnego przeboju Heleny Vondraćkovej...
- Ważne są tylko te dni, których jeszcze nie znamy! Ważnych jest kilka tych chwil, tych które przed nami - zanucił pojawiający się znienacka Mateusz Budzanowski - Ruszamy! Pośpiewacie sobie później!
To z kolei mógł w późniejszych wiekach wykorzystać Marek Grechuta...
Polacy ruszyli w kierunku wybrzeża. Wieść, że czeka tam polski statek dodała wszystkim otuchy... Wtem pochód dogonił Kozak Czarnienko...
- Indianie wyruszyli! Idą bardzo szybko! Musicie się pośpieszyć!
- Gdzie angielski tropiciel Martin Swayze Von Bigay? - zapytał Doniecki.
- Cały czas krąży wokół Indian, ale tam robi się coraz bardziej niebezpiecznie! Indianie rozdzielili się, idą w kilku grupach, ale wszystkie kierują się na południe!
- Wracaj i ubezpieczaj Anglika! I uważajcie! My pędzimy w stronę statku, jeżeli jeszcze tam będzie!
- Jaki statek?
- Długo by tłumaczyć... Polski statek, pojawiła się szansa na ratunek!
Czarnienko zawołał swoich towarzyszy Kozaka Robaczenkę i Czarnego Malika, po czym natychmiast odjechali...
- Coraz goręcej się robi panowie - skomentował Robaczenko.
- Jedziemy, bo Swayze tam sam - martwił się Czarnienko.
- Da radę - skwitował krótko Czarny Malik.
W między czasie inni zwiadowcy donieśli, że statek wciąż jest na miejscu...
- Wygląda na to - cieszył się Potylicz - że zdołamy się uratować!
- Podejrzane to wszystko! - dziwił się zdenerwowany Doniecki - Ten Macudowski coś knuje! W przeciwnym razie dawno by już odpłynął!
- Może nie jest taki zły za jakiego go uważasz?
- Nie sądzę, ale oby... !
Nagle do Donieckiego zbliżył się Tomasz Szlachtowski...
- A ty co chciałeś?
- Chciałem pana prosić o rękę Andżeliki...
Donieckiego aż zatkało... Stryj Andżeliki Koszyńskiej w końcu zdołał przemówić...
- Ale sobie moment wybrałeś!
- Nie wiadomo czy przeżyjemy... A jeśli mamy odejść na tamten świat to już po ślubie!
- Jakim ślubie? Rozum ci się pomieszał!
- Jaka jest pana decyzja?
- Żadna! Na razie przynajmniej! Póki co to może zdołamy się ocalić, więc to nieaktualne!
- Ale...
- Może uda się wrócić do kraju to poprosisz o jej rękę rodziców.
- Ale...
- Precz! Ważniejsze sprawy mamy teraz na głowie!
Szlachtowski chcąc nie chcąc musiał odejść z niczym... Po drodze spotkał Kozaka Rycha Bodczenkę...
- Kowalskiego dalej nie ma! - martwił się Kozak.
- Nie wiadomo czy w ogóle żyje... - skwitował Szlachtowski.
- Ciężko się przyznać, ale tęsknię za draniem. Żeby tylko wrócił to... skłonny jestem nawet ogolić wąchola!
- Skoro do tej pory nie wrócił - wtrącił się przechodzący akurat obok Rafał Kafałkowski - to już nie wróci. Dzicy go pewnie dopadli i już po nim!
- Waść to zawsze wszystko w czarnych barwach widzisz! - podsumował przysłuchujący się rozmowie Włoch Roberto Gibbencione.
- Bo wtedy łatwiej przyjąć otaczającą nas rzeczywistość! - odgryzł się Kafałkowski.
Po jakimś czasie gruchnęła wieść, że statek jest już pod pełną kontrolą...
- Całe szczęście, że nasi już tam są i ten Macudowski nie odpłynął... - cieszył się Potylicz.
- Dziwne to wszystko, może coś knuje jeszcze... - dziwił się Doniecki - Według informacji, które dostaliśmy to na statku garstka ludzi... Po co on tu w ogóle płynął?
- Może też nasłuchał się o indiańskim złocie?
- Czyli chciwość...
Tymczasem w San Escobar... Piraci coraz bardziej buntowali się, że kapitan Krwawy Gomez (Marcin Pychowiański) zwleka z oddaniem im kobiet... Piraci byli bardzo wyposzczeni, wielu nie miało kobiety od dobrych kilku miesięcy...
- Krwawy Gomez zawsze nam oddawał kobiety - narzekał do pozostałych Gruby Alberto - Jak już zaspokoił swoje potrzeby!
- Przez to wszystko mój Victor - wtrącił stary Pablo - opuścił San Escobar. Gomez go strasznie sponiewierał.
- Chcemy kobiet! - darli się pozostali.
Niezadowolenie piratów szybko dotarło do kapitana...
- Będzie tam spokój?! - krzyknął wychodząc z domu.
Piraci czuli respekt przed swoim szefem, ale byli tak podminowani, że odważyli się go zaatakować słownie...
- Kiedy nam dasz kobiety?!
- W swoim czasie! Co wy mi tu bunt chcecie robić? Który tak podżega? Zaraz każę go powiesić!
Piraci rozeszli się, wszyscy wiedzieli jak straszny potrafi być przywódca, gdy się zdenerwuje... Nie rozwiązało to jednak problemu, piraci wciąż byli wzburzeni, brakowało tylko iskry, która by wznieciła pożar...
- Monisławo! - rozpoczęła rozmowę zdenerwowana Paulina Połniakowska - Coś złego się dzieje!
- To znaczy? - dopytywała się Monisława Maciejewska
- Wydaje mi się, że Krwawy Gomez powoli traci kontrolę nad swoimi ludźmi...!
- Co robimy?
- Oni chcą nas! Trzeba stąd wiać!
- Kiedy?
- Jak najszybciej!
Piraci dalej narzekali... Krwawy Gomez postanowił z nimi porozmawiać... Wszyscy udali się w stronę brzegu, gdzie cumował ich statek...
- O co wam chodzi? - wrzeszczał do nich - Niedługo dostaniecie kobiety - próbował ich udobruchać.
Kobiety zorientowały się, że to najlepszy moment na ucieczkę. Nikt ich w tej chwili nie pilnował.
- Ty Monisławo leć do pozostałych i wyprowadź ich z szopy! Ja przygotuję konie!
Kobiety sprawnie wzięły się do rzeczy i już kilka minut później wszystkie pędziły konno oddalając się od San Escobar...
Krwawy Gomez tymczasem coraz bardziej tracił poparcie, w końcu piraci rzucili się na niego...
- Brać go! - rozkazał Gruby Alberto - Związać! Od tej chwili ja jestem kapitanem!
Piraci zostawili byłego kapitana skrępowanego na plaży i ruszyli z powrotem...
- Kobiety są nasze! - darli się.
Jakież było ich zdziwienie, gdy zobaczyli otwarte drzwi od szopy... Po chwili okazało się, że zniknęły wszystkie konie!
- Co robimy? - zapytał nieco zdezorientowany stary Pablo - Może uwolnimy Gomeza?
- Nie! - krzyknął wściekle Gruby Alberto - Teraz ja jestem wodzem! Do statku, uciekają na zachód, dopadniemy je!
Kilka godzin później wierny sługa Krwawego Gomeza Sasza Rusański odnalazł go na plaży...
- No już! Uwolnij mnie do cholery!
Rusański zastanawiał się...
- Co jest? Szybko! Do stu tysięcy piorunów!
- A co za to będę miał?
Krwawy Gomez w pierwszej chwili chciał wybuchnąć, tak go zdenerwowały słowa interesownego sługi, ale zdołał powstrzymać się...
- Sakiewkę ci dam!
- A ja wiem, gdzie trzymasz złoto. Sam sobie mogę wziąć!
- To czego chcesz?!
- No nie wiem...
- To ja mam wiedzieć? Uwolnij mnie do diaska!
- Za dwie sakiewki złota...
- Dobra! Rozwiązuj!
Rusański oswobodził przełożonego i za chwilę aż skulił się z bólu...
- Ja ci dam złoto patałachu, nicponiu! A wierność? A lojalność? Co za czasy! Do diabła!
- Co teraz?
- Gdzie moi ludzie?
- Ruszyli statkiem za panienkami!
- Gdzie uciekły?
- Na zachód. Zabrały wszystkie konie!
- To ciężko będzie je dogonić...
- Twój wierny sługa pomyślał o wszystkim i dwa konie ukrył...
- Teraz to wierny psia mać!
- ?
- Jedziemy! Popamiętają jeszcze Krwawego Gomeza! Oj! Trup będzie kładł się gęsto!
Tymczasem w stronę San Escobar zbliżał się kniaź Sławomir Wigurko z towarzyszami...
- Coś czuję - zaczął Kaliski - że idziemy w dobrym kierunku...
- Cicho! Ktoś jedzie! - powiedział szlachcic Sebastian Sokoliński.
Faktycznie zbliżało się dwóch jeźdźców...
- Jamróz! Ty bierz tego z lewej, a ja z prawej! - szepnął Wigurko.
Chwilę później obaj jeźdźcy znaleźli się na ziemi obaleni przez wspomnianych... Wigurko złapał obu za włosy i zaciągnął nad potok. Po chwili zaczął ich topić...
- Gadać mi tu zaraz, gdzie są kobiety, wy zwyrodnialcy! - darł się.
Wspomniani ledwo co oprzytomnieli po niespodziewanym ataku, skłonni byli odpowiedzieć, ale za każdym razem, gdy chcieli Wigurko sprawiał, że ich głowy były w wodzie...
- Gadać! Gdzie kobiety! Bo was potopię!
- Wigurko! - wtrącił się Kaliski - Przecież ci nie odpowiedzą, jak ich topisz! Wyciągnij ich z wody i daj chwilę dychnąć!
Kniaź postąpił zgodnie z sugestią... Topieni łapali powietrze, dłuższą chwilę dochodzili do siebie...
- Dlaczego nas topisz?! - odezwał się jeden z nich.
- Polak? - zdziwił się zbir Jamróz.
- Tak, jestem Polakiem! Nazywam się Marcin Pychowiański, a ten tu to mój sługa Rusin Sasza Rusański...
- Co tu robicie? - dopytywał się Sokoliński - Należycie do I czy II wyprawy?
- Nie należymy do żadnej wyprawy...
- To co tu robicie?!
Pychowiański opowiedział swoją historię...
- Ale gdzie te kobiety? - zapytał Kaliski.
- Uciekły przed moimi ludźmi, piratami z San Escobar...
- Z tego co mówisz to je chroniłeś - zaczął Wigurko - ale czy możemy ci wierzyć?!
- Rodaczek bym nie skrzywdził!
- Musimy ruszać im na pomoc! - zadecydował Wigurko - Gdzie Zbereznikov? - przypomniał sobie nagle.
- Ostatnio go widziałem, jak poszedł polować na króliki... - poinformował Jamróz.
- Sebastianie! Idź po niego - rzekł Wigurko do Sokolińskiego, a do pozostałych - Skoro kobiety są konno to nie mamy szans dogonić ich pieszo. Ja z Pychowiańskim pojedziemy za nimi, a wy ruszajcie pieszo w tym samym kierunku. Bywajcie!
Konni zniknęli już dawno, ale wciąż było słychać śpiew Wigurki...
- Żal, żal za jedyną
za zieloną Ukrainą
żal zal serce boli
szkoda, szkoda złotej doli
Ona jedna tam została
przepióreczka moja mała
a ja tutaj w obcej stronie
dniem i nocą płaczę do niej
Żal, żal, żal za niemi
za oczkami czarownemi
żal, żal za jedyną
za hołubką, za dziewczyną
Jak na łąkach kwitną wieńce
tak na licach jej rumieńce
a w oczętach taka siła
że mi w głowie zawróciła
Sokoliński ruszył na poszukiwania Rosjanina... Kierował się na plażę, wiedział bowiem, że Zbereznikov lubi często posiedzieć tam i rozmyślać... Wtem zobaczył coś bardzo niepokojącego...
Na plaży kilku mężczyzn ścigało Zbereznikova, a za chwilę najwyższy z nich ciągnął go na sznurze w kierunku łodzi... Szlachcic bił się z myślami, czy ruszyć na pomoc towarzyszowi czy lepiej ściągnąć pozostałych... W końcu wybrał tą drugą opcję, zwłaszcza że dało się zaobserwować, że napastnicy nie zamierzają odpływać. Jeden z nich zaczął rozpalać ognisko... Widząc to wycofał się i szybko popędził ku pozostałym...
- I co Ivan? - zaczął najwyższy - Ty myślał, że przed nami ucieknie, tak?
- Co z nim zrobim Wasylu?
- Związać mu nogi i powiesić nad ogniskiem!
- Nie! - darł się Zbereznikov, ale na nic zdały się jego protesty. Kilka minut później głową prawie dotykał ognia z ogniska...
- Wasyl, nie!
- A czemu nie? Ty nie przejmował się nami, zbałamucił naszą siostrę Walentynę i naraził nasze dobre imię na szwank! Przez ciebie ona nie została carycą!!!
- Oszczędźcie! To powiem, gdzie jest indiańska kopalnia złota!
Wasyl Kaczkun, najwyższy i najstarszy z braci, w pierwszej chwili zlekceważył informację, ale po jakimś czasie ...
- Zdejmijcie go z ognia...
Wasyl nie odzywał się dłuższą chwilę, a potem nagle wypalił...
- Syna masz!
- Co? Ja?
- A kto niby psubracie jeden?! Ale nie ciesz się, my wydali Walentynę za bogatego bojara, który uzna dziecko za swoje...
- Ale jak to?
- A tak to! Zresztą ty i tak już długo nie pociągniesz! Twój kres blisko... Ścigaliśmy cię z Rosji, przez Polskę i Niemcy, aż tutaj!
- A nie chcecie tej kopalni?
- Przecież kłamiesz, znam cię, gadasz tak by się ratować...
- Eee... Prawdę mówię, nie ecie pecie jakieś tam...
Wasyl znowu nie odzywał się dłuższą chwilę... W duchu myślał, że co mu szkodzi sprawdzić czy ta kopalnia istnieje czy nie, a potem i tak go zabiją...
- Pilnować go! Dymitr piecz te króliki, bo głodny jestem!
- Ale to ja je złapałem! - powiedział z pretensjami Zbereznikov.
- Milcz! Ciesz się, że cię nie zabiłem na miejscu psi synu!
Pół godziny później Wasyl Kaczkun zajadał się króliczym mięsem. Towarzyszyli mu bracia: Dymitr, Władimir, Andrej i Michaił oraz Sławomir Sojkov, Grigorij Vołkov i Witalij Wadziarowski. Trzej ostatni nie należeli do rodziny, zostali wynajęci.
- Zbereznikov ujęty - rozpoczął rozmowę Vołkov - Możemy wracać do Rosji.
- Wrócimy! - odparł Wasyl - Nic się nie bójcie, zapłacimy wam tyle co obiecaliśmy. Słowo Kaczkunów więcej warte od złota!
- Ja swoją dolę przeznaczę - rozmarzył się Vołkov - na nowy interes.
- Jaki? - zapytał z ciekawości Sojkov.
- Zamierzam otworzyć dom publiczny pod Moskwą... Bo w samej stolicy to mnie nie stać...
- A nie lepiej na wadziarę przeznaczyć? - zdziwił się Wadziarowski.
- E tam... - oburzył się Vołkov - Nie sztuka majątek przechlać! Sztuka to dobrze zainwestować! Mam ambicję zostać królem uciech w naszym kraju! Już widzę, jak do mojego domu uciech śpieszyć będą panowie bojarzy z całej Rosji, a kto wie... może i cara ugoszczę!
- A nie chcesz wspólnika? - wypalił nagle Wasyl - Dzięki nam założysz interes w samej Moskwie... Mamy wystarczająco złota czy pieniędzy... Wtedy panowie nie będą musieli wyjeżdżać z miasta... Oczywiście nasza rodzina wzięłaby wtedy odpowiedni procent od obrotu...
- Dobry pomysł! Niektórzy panowie są leniwi, wolą mieć takie atrakcje na miejscu...
Nastała chwila ciszy...
- Czy dostanę w końcu chociaż kęsa tego królika? - wołał jeniec.
- Cicho tam! Ciesz się, że żyjesz jeszcze! Bo zdanie zmienim!
- Ale z was koziaki...
Nagle przy ognisku coś zaczęło się dziać... Rosjanie ze zdziwieniem patrzyli na to co się działo... Dopiero po chwili zareagowali...
- Człowieku! - zawołał Wasyl Kaczkun - Pierwszy raz widzę, żeby ktoś tak szybko pochłonął całego królika!
Dymitr i Andrej ruszyli na obcego...
- Nie! Zostawcie go! - rozkazał Wasyl - Coś za jeden?
- Nazywam się Mariusz Roch Kowalski... Głodny byłem, tak po prostu...
- Jeśli walczysz tak jak jesz to... Przyjmuję cię na służbę!
- Zgoda!
- Ratuj! - zawołał nagle Zbereznikov.
- Nie słuchaj go! - przerwał Wasyl - Siadaj z nami! Wadziarowski! Przynieś gorzałkę z łodzi!
Wadziarowski nie dał się długo prosić, z miejsca popędził we wskazanym kierunku.
Kowalski, gdy już najadł się do syta, chociaż w przypadku takiego łasucha to nigdy nie wiadomo do końca, urządził sobie małą drzemkę... Wasyl Kaczkun nawet tego nie zauważył, podawał mu kolejny kubek z gorzałką... Polak ocknął się i zaczął krzyczeć...
- A psy szczekały dopiero następnego popołudnia!
- Że co? - dziwił się Rosjanin.
- A... - ocknął się zupełnie Kowalski - rodzinna wieś mi się przypomniała. Zgłodniałem coś, macie jeszcze tego królika?
Wszyscy byli zdumieni, jak jeden człowiek może pochłonąć niemal jednorazowo taką ilość jedzenia...
- No co? Kilka dni prawie nic nie jadłem!
Sokoliński zdążył już wrócić do pozostałych...
- Zbereznikova schwytali jacyś obcy! Obozują na plaży!
- Ilu ich jest? - zapytał Kaliski.
- Ze siedmiu! Jeden taki strasznie wielki!
- Kim są? Piraci?
- Chyba nie, myślę że to te Kaczkuny z Rosji o których często bredził Zbereznikov.
- We trzech nie damy rady... - zastanawiał się Jamróz - chyba, że ich zaskoczymy!
Tymczasem kobiety uciekające przed piratami niespodziewanie natknęły się na Indian... Zatrzymały się, próbowały zawrócić w drugą stronę, ale okazało się, że odwrót został już odcięty. Indianie byli z każdej strony...
- Wpadłyśmy z deszczu pod rynnę... - szepnęła Połniakowska do Maciejewskiej - Co robimy?
- Uciekamy! - zawołała wskazana.
Kobiety próbowały przebić się przez szeregi indiańskie, ale nie dały rady. Indianie byli wszędzie...
- Same squaw! - zawołał wódz Indian - Mój syn szukał właśnie żony! A tu aż kilka do wyboru!
- Ale to blade twarze! - wypalił jeden z ważniejszych wojowników.
- Co za różnica?! Zabieramy je do naszej wioski! Syn ucieszy się bardzo!
- Marny nasz los, coś tak czuję... - niepokoiła się Dominika Guzikova
- Dzikusy mają nasz w swojej mocy... - martwiła się Renata Jarczykowska.
- Boję się... - dodała Anna Von Stollar.
- Ja też... - wtórowała Sabina Sviderkova.
Indianie prowadzili kobiety do swojej wioski, do której było kilka dni pieszo. Było to plemię Tonkawów na czele którego stał stary wódz Płonące Drzewo.
- Masz jakiś pomysł? - powiedział szeptem Pychowiański.
- Jest nas dwóch, dzikich z trzydziestu - odparł Wigurko - to nie może się udać.
- E, gdybym miał swoich piratów! Pokazalibyśmy tym dzikusom, gdzie raki zimują!
- Ale nie masz, poza tym znowu by cię zdradzili dla zdobycia kobiet dla siebie.
- To co robimy?
- Obserwujemy póki co...
Tymczasem kobiety były już coraz bardziej znużone podróżą...
- Dokąd nas te dzikusy prowadzą? - narzekała głośno Von Stollar.
- Pewnie do swoich domów - odparła Guzikova.
- Mam już dość tego Nowego Świata! - krzyknęła niemal płacząc Jarczykowska - Najpierw jacyś piraci trzymali nas w szopie, teraz jacyś dzicy prowadzą nas Bóg raczy wiedzieć gdzie!
- Nie denerwuj się Renatko - uspokajała ją Sviderkova.
Nagle Maciejewska spięła swojego wierzchowca, co spowodowało, że trzymający lejce Indianin puścił je. Następnie niemal tratując innego czerwonoskórego zaczęła pędzić przed siebie. Manewr ten próbowała natychmiast powtórzyć Połniakowska, ale pilnujący ją Indianin był już czujny i nie dopuścił do tego. Kilku Indian pobiegło za Maciejewską, ale nie było w stanie jej dogonić. Płonące Drzewo rozkazał ściągnąć kobiety z koni, żeby nie doszło już do podobnej sytuacji. Tonkawa nie znali do tej pory koni, nie potrafili na nich jeszcze jeździć.
- Jedna uciekła - skwitował wódz - szkoda, bo ta miała być dla mnie, reszta dla syna...
- Mamy ją ścigać?
- Nie ma sensu. Musimy opanować jazdę na tych zwierzętach. Pilnować ich, nawet bardziej od kobiet!
Maciejewska długo jeszcze pędziła przed siebie jak oszalała... Dopiero po dłuższym czasie zatrzymała się i nadsłuchiwała dźwięków pościgu, ale nic nie dało się słyszeć. Dopiero po chwili usłyszała tętent dwóch koni... W pierwszej chwili miała rzucić się do ucieczki, ale za chwilę ukazało się jej dwóch jeźdźców i nie byli to Indianie...
- Czekaj! Czekaj Monisławo!
- Wigurko? Pychowiański? Co tu robicie?
- Ratować was chcemy...
Wigurko opowiedział o tym, jak wraz z kilkoma towarzyszami wyruszyli na ich poszukiwania.
- Jak je uratujemy? - denerwowała się kobieta.
- Sami nie damy rady - odparł Wigurko - Według moich obliczeń jeżeli Indianie będą szli cały czas na zachód blisko wybrzeża to natrafimy na "Nefretete". Pilnujcie Indian, a ja pojadę po pomoc. Ciężko będzie z tym Macudowskim, bo pewnie nie będzie chciał mi nikogo dać, jak ostatnio, ale coś załatwię. Bywajcie!
Kniaź odjechał, w pewnym momencie Maciejewska zobaczyła stojącego nieopodal niczym pomnik Indianina, Pychowiański ruszył na niego z szablą, ale w momencie, gdy miał go już uderzyć zorientował się, że czerwonoskóry w ogóle na nic nie reaguje...
- Ej!
Zero reakcji...
- Co jest?! Obudź się!
Wciąż zero reakcji...
- Halo!
Indianin dopiero teraz popatrzył na niego mętnym wzrokiem i znowu wrócił do pozycji wyjściowej...
- Dziwny jakiś ten Indianin - skomentował Pychowiański - Dobra, jedziemy dalej panienko!
- Pani!
- O, przepraszam.
- Nie zabijesz go?
- Nie, on jest niegroźny...
- Ale może nas zdradzić...
- Jedziemy, nie chcę znowu do niego podchodzić, on ma jakiś dziwny wzrok...
Kwadrans później w to miejsce przybyli Tonkawowie...
- Ojcze! Kto to? - spytał wodza jego młodszy syn Zielony Królik.
- To mój synu dziwna historia... Kiedyś to był jeden z naszych najdzielniejszych wojowników, ale rozum mu się pomieszał i od tej pory nazywamy go Ten Co Nic Nie Wiedział...
- A co szamani na to?
- Mówią, że to ciężki przypadek...
1) Powieść przygodowo-historyczna Epopeja polsko-indiańska (w częściach) 2) Inne (m.in. artykuły historyczne) 3) Ciekawostki ****************************** Akcja powieści rozgrywa się w XVI wieku, głównie na terenie Polski i obecnych Stanów Zjednoczonych... Powieść jest umiejscowiona w konkretnym okresie historycznym, wiele elementów jest prawdziwych, ale i wiele jest wymyślonych przez autora. Zapraszam do lektury (wcześniejsze części i inne posty znajdziecie w archiwum)
Moja lista blogów
par
ZOSTAŃ BOHATEREM POWIEŚCI, OPOWIADANIA itd
-------------- ZOSTAŃ BOHATEREM POWIEŚCI, OPOWIADANIA itd
------------------------------------------------------------------------------------------------------------
Istnieje możliwość napisania powieści, opowiadania itd - gdzie możesz być kim sobie tylko zapragniesz (np. władcą, rycerzem, słynnym podróżnikiem itd), czas i miejsce akcji (dowolne: przeszłość, teraźniejszość, przyszłość - np. starożytność, średniowiecze, czasy współczesne) - (opcja płatna). Będziesz miał realny wpływ na swojego bohatera - kontakt z autorem. Powieść może być opublikowana np. na tym blogu. Szczegóły do ustalenia - kontakt mailowy: limmberro@op.pl
Polecany post
Historia - Skąd Hitler wziął swastykę?
Swastyka – ogólnie znak ten kojarzy się całemu światu jako symbol nazizmu i zła. Paradoksalnie wcześniej oznaczał całkiem coś innego! Swast...
Pokazywanie postów oznaczonych etykietą co jedli Indianie. Pokaż wszystkie posty
Pokazywanie postów oznaczonych etykietą co jedli Indianie. Pokaż wszystkie posty
poniedziałek, 25 listopada 2019
poniedziałek, 25 września 2017
Epopeja polsko-indiańska - Kolejne części (74-85)
Wychodząc na przeciw prośbom czytelników kontynuuję scalanie napisanych już wcześniej części... Tym razem części od 74 do 85, poniżej bezpośredni link.
Epopeja - części: 74-85
Dalsze losy opisane są w części 86 (ostatniej). Ze względu na wielowątkowość i niespotykane wręcz nagromadzenie bohaterów, głównie II, III i IV planowych owa część dzielić się będzie na kilka fragmentów.
Epopeja - części: 74-85
Dalsze losy opisane są w części 86 (ostatniej). Ze względu na wielowątkowość i niespotykane wręcz nagromadzenie bohaterów, głównie II, III i IV planowych owa część dzielić się będzie na kilka fragmentów.
poniedziałek, 21 listopada 2016
Epopeja polsko-indiańska (85)
Minęło kilka tygodni...
KUBA...
Esesmani pod dowództwem majora Otto Bauera niemal bez walki przejęli władzę na wyspie. Największy wpływ na ich sukces miała nowoczesna broń, która przerażała XVI-wiecznych mieszkańców Kuby...
- Kabina czasu już dotarła? - zapytał Bauer.
- Tak, jest już na miejscu - odpowiedział porucznik Hermann Roede.
- Miło jest panować tutaj - kontynuował major - ale trzeba wracać do XX wieku...
- Tak, ale sami nie damy rady...
- Cała nadzieja w profesorze Loewenbringerze...
- Tak...
- Do tego czasu delektujmy się rządzeniem nad tą wyspą... Zabawmy się! Każ przyprowadzić naszych poprzedników, ha ha ha!!!
Niedługo potem do sali przyprowadzono byłego admirała Javiera Hernandeza Belicareza i jego następcę Greka Pablo Gurkasa...
- Postanowiliśmy, że ludność na Kubie musi mieć swojego przedstawiciela - rozpoczął Bauer - z nim będziemy rozmawiać, żeby przekazywał nasze rozkazy i rozporządzenia... Nie wiemy na którego z was mamy się zdecydować, więc stoczycie pojedynek na śmierć i życie! Zaraz!
Belicarez z Gurkasem spojrzeli po sobie, Hiszpanowi aż oczy zapłonęły, bowiem szczerze nienawidził Greka, który zastąpił go na stanowisku...
- Dać im broń!
Obaj skoczyli na siebie z wielką agresją, wiedzieli że tylko jeden z nich wyjdzie z tego żywy... Niemcy bawili się przednio obserwując walkę... Po dłuższym czasie major dał znać by przerwać starcie...
- Spokojnie, spokojnie! Trzeba dać im trochę czasu na odpoczynek... Za kilka minut zaczynamy znowu!
Tymczasem w domu portugalskiego Jezuity Alfonso Glovantesa...
- Nic nie możemy zrobić ... - mówił zakonnik - Oni są z innego świata, sam widziałeś jaką mają broń.
- Zawsze można coś zrobić Alfonso, zawsze! - powiedział w pewnym momencie Bachula - Weźmiemy się za nich w nocy!
- Jak to weźmiemy? - przestraszył się Cristiano Glovantez, brat Jezuity - Ja nigdzie nie idę!
- A co będziesz robił?! - syknął na niego Bachula tak ostro, że Portugalczyk aż osunął się z krzesła - Idziemy wszyscy, zrozumiano?!
Bracia milczeli, rozumieli że nie ma z nim żartów...
Major dał znak Schymannowi by wznowił walkę... Tym razem nie było już tak agresywnego początku, co bardzo zdenerwowało niemieckich oficerów...
- Co to ma być?! - darł się Roede - Schymann! Daj im parę batów na zachętę!
Schymann już miał wypełnić polecenie, gdy nagle do środka wpadł Kastermeier i zawołał:
- Kabina czasu! Coś się dzieje!
Wszyscy Niemcy pobiegli na dziedziniec...
- Wygląda na to, że profesor działa... Być może nas wzywa! Halberstam! - zawołał Bauer - Przyprowadź wszystkich! Wracamy do siebie!
- Bierzemy kogoś stąd? - dopytywał się Roede.
- Tak, te cztery kobiety. Będą prezentem dla fuhrera. I tego tu - dowódca wskazał na przemykającego akurat chyłkiem Bachulę - on będzie prezentem ... dla doktora Mengele, ha ha ha.
Kilka minut później wszyscy Niemcy, cztery kobiety (Malwa Topollani, Kate Italian, Angelina Dudeiros i Sievioretta) oraz Bachula byli już w kabinie czasu...
- Patrz Malwa! To znowu ten dziad! - zdziwiła się Kate na widok Bachuli.
Bachula był wściekły, dał się bowiem złapać jak sztubak. Bił się z myślami co robić dalej, nie miał pojęcia po co wszyscy znajdują się w wielkim metalowym pudle... Czuł jednak, że wyjdą z tego problemy...
- Schymann! Zamknij wejście!
Esesman zamknął wejście i pomyślał w duchu - Muszę wysłać raport do Moskwy... Towarzysz Stalin na pewno się niecierpliwi...
Był doskonale zakamuflowanym sowieckim szpiegiem. Dwa lata wcześniej rosyjski wywiad dowiedział się o niemieckich planach wyprawy w przyszłość i bardzo szybko ulokował swojego człowieka w miejsce prawdziwego esesmana by mieć informacje z pierwszej ręki...
Kilka chwil później po kabinie nie było śladu... Życie na Kubie bardzo powoli wracało do normalności... Nic dziwnego, obecność esesmanów z XX wieku na XVI wiecznej Kubie musiała odcisnąć swoje piętno... Dopiero kilka dni po ich zniknięciu pojawił się królewski wysłannik Andoni Arettochages i jakież było jego zdziwienie, gdy zobaczył wciąż pojedynkujących się Belicareza z Gurkasem...
- Zamknąć obu! - rozkazał - Teraz ja będę namiestnikiem na Kubie!
KONTYNENT PÓŁNOCNOAMERYKAŃSKI...
Apacze i towarzyszący im Paunisi wciąż trwali na wojennej ścieżce... Ich topór wojenny skierowany był w stronę Polomanczów Jana Pratelickiego, Germanopaczów Niemca Helmutha, Kozakezów Kozaka Jurka i I polskiej wyprawy do Nowego Świata pod dowództwem Michała Potylicza. Apacze wiedzieli, że posiadają przewagę liczebną, ale wiedzieli również o Komanczach, którzy wspomagali ich wrogów... I to powstrzymywało ich przed ostatecznym atakiem.
W międzyczasie doszło do historycznego spotkania członków I i II polskiej wyprawy... Mianowicie wysłany przez Budzanowskiego (zastępującego nieobecnego pułkownika Jana Donieckiego) patrol napotkał zwiadowców wysłanych przez I wyprawę...
- Nie ma to jak spotkać Polaka w takiej głuszy! - śmiał się rozradowany Roman Więcławski - Musimy to uczcić jakimś zacnym trunkiem!
- No no! - podchwycił Robert Pachocki - Jestem jak najbardziej za, ale skąd wziąć taki trunek?
- Mamy! Własnej produkcji! - chwalił się Więcławski - Poczęstujemy!
- Ja dziękuję... - wtrącił się Rafał Kobyłecki.
- Jak to? Waćpan z nami nie wypijesz? - zirytował się Krzysztof Seremacki - Przecież tak nie można!
- Daj spokój Krzysztofie... - wtrącił się Przemko Nowacki - Będzie więcej dla nas...
- No może i masz rację przyjacielu!
Oba patrole ruszyły w kierunku obozowiska I wyprawy... Po dotarciu na miejsce...
- Mój towarzysz pojedzie przekazać zmianę - informował Pachocki - A my możemy tutaj odpocząć...
- Seremacki! Wyciągaj nalewkę!
Pachocki pociągnął kilka łyków...
- Znakomita! - zawołał Pachocki.
- Według przepisu wuja Klemensa!
- Niech żyje wuj Klemens!
- Niestety... Wuj już dawno na tamtym świecie...
Tymczasem do obozowiska dość niespodziewanie przybył wódz Komanczów Tłusty Brzuch w towarzystwie kilku wybitnych wojowników... Na powitanie wyszedł mu syn Samotny Wilk oraz Jan Pratelicki. Niespełna kwadrans później wokół centralnego ogniska ...
- Czemu zawdzięczamy twoją wizytę ojcze? - zapytał Samotny Wilk.
- Doszły mnie słuchy, że te psy Apacze wyszli poza własne wioski i szczekają...
- Zgadza się.
- Doszły mnie także słuchy, że mój syn wypalił fajkę pokoju z obecnymi tutaj wodzami, także z dowódcą Bladych Twarzy...
- Zgadza się.
Nastała chwila milczenia, dopiero po dłuższym czasie stary wódz kontynuował.
- Nie będę ganił mojego syna, który też jest wodzem... Przybyłem tutaj pomóc wam w walce z Apaczami, a potem ruszymy na południe po hiszpańskie konie! Howgh!
Samotny Wilk przedstawił ojcu jak wygląda sytuacja. Następnie długo dyskutowano nad obraniem odpowiedniej strategii walki z Apaczami. I gdy szykowano się do zapalenia fajki pokoju stało się coś niespodziewanego... Pijany Więcławski pojawił się nagle obok Tłustego Brzucha...
- Masz Czerwony! Pij! - zachęcał Komancza - Dobra nalewka! Pij!
Wódz był bardzo zdziwiony, ale nie dawał tego po sobie poznać. Dał znać ręką, że nie chce i odwrócił głowę...
- Co gardzisz? - zbulwersował się Więcławski i nie zastanawiając się wylał całą zawartość kubka na głowę wodza.
Nikt nie zdążył zareagować. Dopiero, gdy Więcławski ruszył na Komancza chcąc wlać mu nalewkę wprost do gardła rzucili się na niego Nowacki i Seremacki odciągając od wodza...
Tłusty Brzuch podniósł się, spojrzał na syna i odszedł. Samotny Wilk pośpieszył za nim, by wrócić za kilka minut...
- Niedobrze się stało! Wszyscy Komancze muszą was opuścić!
Młody wódz pośpiesznie oddalił się...
- Co teraz? - zapytał Potylicz
- Prawdopodobnie zostaniemy sami przeciw Apaczom - skwitował Pratelicki - Samotny Wilk palił z nami fajkę pokoju... Ale jego ojciec musi być wściekły, syn może go nie powstrzymać...
- Myślisz, że nas zaatakuje?
- Tego nie wiem, ale nie wykluczam...
- Kim do stu diabłów jest ta przeklęta trójka?! Gdzie oni są?
Więcławski z towarzyszami zostali szybko odnalezieni...
- Kim jesteście? Narobiliście niezłego bigosu! - grzmiał Potylicz
- Jesteśmy członkami II wyprawy - odparł Nowacki
- Tak?
- Tak. Jesteśmy w tych stronach od pewnego czasu, przypadkiem natrafiliśmy na wasz patrol...
- A ty? - zwrócił się Potylicz do Więcławskiego - Co teraz taki dziwnie spokojny jesteś?!
Więcławski był blady jak ściana... Dopiero teraz docierało do niego co zrobił...
- Nie możemy już cofnąć czasu - kontynuował dowódca I wyprawy - Stało się, teraz musimy myśleć co dalej... Opowiedzcie mi szybko o waszej wyprawie, kto dowodzi ilu was jest i gdzie stacjonujecie...
O świcie w obozie pojawił się Samotny Wilk...
- Mam dla was wiadomość! Wczorajsza zniewaga mojego ojca Tłustego Brzucha wymaga zemsty... Próbowałem go przekonać, że to wina tylko jednej Bladej Twarzy, ale na nic to się zdało... Stanęło na tym, że jesteście nietykalni do jutrzejszego wschodu słońca, od tego czasu każdy z was będzie naszym wrogiem! Nie macie szans w walce z nami, zawarliśmy pokój z Apaczami i oni także będą was niebawem ścigać! To było do Bladych Twarzy, teraz przemówię do Indian - każdy Polomancz, Germanopacz i Kozakez, który do jutrzejszego wschodu słońca opuści Blade Twarze może przyłączyć się do Komanczów, a ci którzy tego nie zrobią zginą jak Blade Twarze! Howgh!
Młody Komancz natychmiast odjechał...
- Wydajcie mnie tym dzikusom! - wołał rozpaczliwie Więcławski - Nie chcę, żebyście wszyscy zginęli przeze mnie!
- Milcz! - ryknął na niego Pratelicki - Oni nie chcą ciebie, ale nas wszystkich!
Więcławski oddalił się, za chwilę podszedł do niego Kobyłecki...
- I teraz wiesz waszmość dlaczego lepiej nie pić!
- Co waść opowiadasz?! Przecież ja niewinny jestem!
- Co? Jak?
- No tak! Przecież ja w dobrej wierze postępowałem! Pierwszy raz Indianina w życiu widziałem, co w tym złego, że chciałem go nalewką poczęstować? Zamiast pochwalić, że wobec dzikiego miły chciałem być to teraz wszyscy mają do mnie jakieś pretensje! Ja tego nigdy nie zrozumiem!
Trwały gorączkowe przygotowania do wymarszu...
- Czas nagli! - powiedział Pratelicki - Niedługo będziemy tu mieli, może i nawet ze dwa tysiące Indian!
- Musimy po drodze połączyć się z II wyprawą...
- I z nimi nie mamy żadnych szans...
- Wiem, ale nie możemy ich zostawić na pastwę Komanczów i Apaczów! Zwłaszcza, że nie spodziewają się ataku...
- Po drodze trzeba też wziąć Helmutha z kobietami, dziećmi i starcami... Ale właśnie! Gdzie my właściwie uciekamy?
- Jak najdalej...
- Wioska Polomanczów jest dobrze ufortyfikowana, ale i tak nie będziemy mieć tam szans... Za dużo ich...
- Nie zapominajmy jeszcze o Hiszpanach...
- Też są przeciw nam...
- Tak, ale może w takiej chwili...
- Może... Ruszajmy! Wołać mi tego Więcławskiego! Niech prowadzi do swoich!
W ślad za nimi ruszyli zwiadowcy Komanczów... Ich wódz Tłusty Brzuch oczekiwał na przybycie innych wodzów indiańskich, którzy pojawili się niebawem...
- Na znak mojej dobrej woli - rozpoczął Komancz - Uwolniłem Arapaho, zaraz tu przybędzie ich wódz Przyczajony Lis...
Wodzowie spojrzeli po sobie, wyraźnie zadowoleni, ale jak to Indianie nie chcieli dać tego po sobie poznać...
- Jesteście pewnie zdziwieni - kontynuował Tlusty Brzuch - że Komancze chcą się z wami sprzymierzyć...
Wodzowie milczeli...
- Komanczów jest wystarczająco wielu - mówił dalej - żeby zabić wszystkie Blade Twarze. Nasz patrol natknął się także na duży oddział Hiszpanów... Pewnie i z nimi byśmy sobie poradzili, ale nie wiemy czy nie ma ich więcej, poza tym nie chcemy, żeby Apacze i Paunisi zaatakowali nas zdradziecko od tyłu!
- Apacze nie są tchórzami! - oburzył się Wielki Łoś, wódz Apaczów Jicarilla.
- Nie ma co ukrywać, że nie przepadamy za sobą - przerwał mu Komancz - ale musimy się tymczasowo zjednoczyć i wspólnie przepędzić, a najlepiej zabić Blade Twarze! Teraz są tu Hiszpanie i Po...
- Polacy - podpowiedział mu Samotny Wilk.
- Potem przyjdą inne ich plemiona i będzie ich coraz więcej. Musimy ich zabić dopóki są jeszcze nieliczni i słabi!
- Mój brat ma wiele racji - odpowiedział Śmiały Lis, wódz Apaczów Mescalero - Ale zapomina, że Hiszpanów już jest dużo i są już bardzo silni... Może jeszcze nie w naszym sąsiedztwie, ale na południu...
- Wódz Komanczów dobrze mówi! - zawołał Czerwony Ogień, wódz Paunisów - Trzeba ich nie tylko przepędzić, ale po prostu zabić! Po co biali ludzie w ogóle tutaj przybywają? Oni chcą naszej ziemi!
Wodzowie długo jeszcze dyskutowali, w końcu zdecydowali, że ruszą w ślad za Bladymi Twarzami. Następnie zapalili fajkę pokoju, ale wszystkie strony zdawały sobie sprawę z tego, że nie będzie to trwałe...
Tymczasem dowódca II wyprawy pułkownik Jerzy Doniecki wraz z towarzyszącymi mu Kozakiem Czarnienką i Włochem Roberto Gibbencione zbliżali się w pobliże hiszpańskiej kopalni Alcarta de Santa Maria...
- Zawiodłem się na was! - grzmiał pułkownik - Jak można było nie upilnować jednej kobiety?!
Podwładni spuścili głowy, wiedzieli że nie mają żadnych szans na rozsądne wytłumaczenie... Pojmana przez nich wcześniej Maria de Brasilia uciekła ostatniej nocy i nawet nie potrafili określić podczas której warty...
- Kopalnia przed nami! - ucieszył się dowódca - Zapomnijcie już o tej kobiecie i skupmy się na ważniejszych sprawach.
- Czyli?
- Najpierw trzeba odnaleźć Jagnę Dębską, a potem ocalić naszych...
Pierwsza część zadania okazała się dziecinnie prosta, bowiem Jagna dostrzegła jak zbliżali się do kopalni i już po kilku minutach zdawała relację pułkownikowi...
Przez cały dzień obserwowali kopalnię, wszędzie pełno było hiszpańskich żołnierzy... Okazja pojawiła się następnego dnia - na konną przejażdżkę wybrały się dwie kobiety i dwóch mężczyzn, bez żadnej eskorty...
- Kim oni mogą być? - zapytał dowódca Jagnę.
- To córki namiestnika Diego Alonso Contezara!
- A mężczyźni?
- Nie wiem, ubrani po cywilnemu są...
- Dziwne, że nie ma żołnierzy do ochrony...
- Może wybrały się na randkę, bez zgody rodzica?
- Też tak uważam! Ruszamy! To nasza szansa!
Po krótkiej walce dwóch Hiszpanów zostało obezwładnionych. Doniecki szybko napisał coś na kartce i wręczył jednemu z nich...
- Jedź prosto do Contezara i nie próbujcie żadnych sztuczek! W przeciwnym razie one zginą!
Dwie godziny później z kopalni wypuszczono pojmanych członków II wyprawy... Doniecki w zamian wypuścił młodszą córkę namiestnika i drugiego z mężczyzn...
- Wszyscy jesteście? - zapytał dowódca
- Z tych co żyją wszyscy - odparł Krzysztof Połniakowski - Poza rycerzem Krzysztofem...
- Czemu go nie puścili?
- On sam nie chciał iść...
- Jak to?
- Hiszpanie go wyganiali nawet, ale on nie chciał... Za bardzo pokochał to złoto... No i wzięli go na swoją służbę...
- A Diego Flores? - dopytywała się Jagna - Jego też mieli wypuścić...
- On nie żyje... Wczoraj próbował uciec, złapali go i męczyli całą noc...
Jagna pobladła, łzy cisnęły jej się do oczu...
- Szkoda! Cholernie szkoda! - krzyczała w duszy - Nie mógł poczekać jeden dzień z tą ucieczką?! Teraz byłby wolny!
Cała grupa ruszyła w drogę powrotną... Namiestnik bardzo kochał swoje córki i ściśle trzymał się instrukcji napisanej na kartce przez Donieckiego. Bez żadnych targów wypuścił więźniów, a potem wstrzymał się od wysłania wojska... Pułkownik po dwóch dniach wypuścił drugą córkę... Na miejsce dotarli mniej więcej w tym samym czasie co I wyprawa. Doszło do pierwszego spotkania dowódców...
Potylicz szybko wyjaśnił Donieckiego jak przedstawia się sytuacja...
- Więcławskiego to ja chyba powieszę!
- Nic to nie da, czasu nie cofniemy, a zawsze to jedna para rąk więcej do walki... Zwłaszcza, że większość Polomanczów, Germanopaczów i Kozakezów uciekła...
- Z tego co mówisz dzicy mają wielką przewagę...
- Tak, ale my mamy konie, a oni tylko parę sztuk. Musimy to wykorzystać, z drugiej strony oni lepiej znają teren. Trzeba też uważać na Indian w tej okolicy, no i na Hiszpanów...
- Kiedy wyruszamy i gdzie?
- Nasze konie są bardzo zdrożone, a i ludzie potrzebują kilku godzin odpoczynku, gnaliśmy tutaj co tchu. Nie ma szans, żeby Indianie tak szybko za nami nadciągnęli.
- W porządku, odpocznijcie, a my w tym czasie zwiniemy obóz i rozstawimy liczne straże. Wyślę też kilka patroli, żeby nas przypadkiem nie zaskoczyli... Ale co dalej, gdzie uciekniemy?
- I oto jest pytanie! Na razie na południe, drogę znamy, ale co potem to nie wiem... Ani my, ani Pratelicki nie zna dalszych zakątków tego kraju... Jedno jest pewne, nie możemy dać się podejść, musimy zręcznie manewrować, żeby nas nie zaskoczyli.
- W końcu i tak trafimy na Hiszpanów albo na innych tubylców...
- Jednym i drugim ciężko zaufać...
- Nie przedłużajmy! Idźcie odpocząć, ja zadbam o resztę!
Doniecki natychmiast wysłał patrole by mieć oko na najbliższą okolicę, rozstawił też liczne straże, a pozostali zaczęli likwidację obozu...
Jeszcze przed świtem połączone polskie siły wyruszyły na południe... Indianie byli jeszcze daleko, ale nieubłaganie podążali ich tropem...
Tymczasem Ślązak Szmicior i jego dwóch towarzyszy: Dawid "Szpiegu" Łęckowski i Marian Łuszczyński nie wiedzieli o całej sytuacji i zastanawiali się co dalej począć...
- Nie ma jak w bandzie Szmiciora! - zawołał szef bandy.
- Co ty opowiadasz za bzdury?! - zdenerwował się Łuszczyński - Od początku coś jest nie tak! Najpierw gdzieś ukradkiem na statku, teraz tutaj to samo, żarcia nigdy nie ma! Mam gdzieś taką bandę, odchodzę!
- Zostań! Będzie lepiej! - próbował odwieść go od tego Szmicior - Początki zawsze są trudne!
- Nie! Odchodzę!
Zdenerwowany Łuszczyński zaczął się oddalać...
- A idź! Ale pamiętaj, że jak nasza banda będzie sławna i bogata to nie przyjmiemy cię już z powrotem!
Łuszczyński nie odwracając się machnął tylko ręką i poszedł dalej...
- Też jestem głodny - narzekał Szpiegu.
- Mam pomysł! Chodź do opuszczonego obozu, pewnie zostało jakieś jedzenie!
Po kwadransie...
- A nie mówiłem! - cieszył się Szmicior - Jedz ile wlezie i już nie narzekaj na to, że w bandzie źle!
- Najważniejsze, że głód zaspokoję! - odparł Szpiegu chwytając lekko nadgryziony kawałek mięsa - Wolę nawet nie myśleć kto to wcześniej zaczął jeść...
- Jedz, jedz! Dobre!
Jedzenia nie było wiele, ale zważywszy na to co ta dwójka jadła w ostatnich dniach można by rzec, że trafiła się im prawdziwa uczta. Po przeszukaniu całego obozowiska i zjedzeniu wszystkich niedojedzonych rzeczy przyszła pora na odpoczynek...
- Zdrzemniemy się - zakomunikował Szmicior - a potem postanowimy co dalej.
- Ja bym wolał podążyć za naszymi...
- I znowu będziesz cały czas narzekał, że nie ma co jeść lub że mało!
- A czemu nie możemy się do nich po prostu przyłączyć?
- Jesteśmy bandą!
- Dobra, zdrzemnijmy się...
Jakież było ich zdziwienie, gdy przebudzili się po kilku godzinach, a nieopodal siedziało ośmiu Apaczów...
- Spokojnie Szpiegu! Ja to załatwię!
Szmicior podniósł się, Apacze z zaciekawieniem go obserwowali...
- Czego chcecie? - zawołał Szmicior.
Indianie milczeli...
- Gadajcie czego chcecie, bo do was podejdę i wycisnę z was to! Ze Szmiciorem i jego bandą nie ma żartów!
- Chyba cię nie rozumieją...
Ślązak prężył się dumnie i już miał kontynuować mowę, gdy nagle obok jego głowy przeleciała strzała i wbiła się w drzewo rosnące obok...
- Nie ze Szmiciorem takie żarty! - zawołał - Ja was zaraz nauczę cajmery! Ja wam zaraz pokażę!
W odpowiedzi posypały się kolejne strzały, ale wszystkie były skierowane w to samo drzewo...
- Co teraz? - denerwował się Szpiegu - Bawią się z nami! Nieciekawie to wygląda...
- Spokojnie, nie denerwuj się. Ja to załatwię - Szmicior robił dobrą minę do złej gry.
Po kilku minutach Apaczom znudziło się strzelanie, zaczęli niebezpiecznie zbliżać się do Polaków...
- Co robicie?! Stójcie natychmiast! - darł się Szmicior - Bo zaraz nie będę już tak dobry!
Kwadrans później dwaj ostatni członkowie bandy Szmiciora leżeli zakopani po szyje w ziemi...
- To już po nas! - wyszeptał Szpiegu.
- Nie jest tak źle - uspokajał Szmicior - Nie zabili nas, myślę że to dobry znak.
- Ja mam złe przeczucia...
- Co oni knują tam na boku?
- I tak nie znamy ich języka... Wracają! Zacznijmy się lepiej modlić!
Indianie podeszli najpierw do Szmiciora i założyli mu na szyję mokry rzemień...
- Co robicie hultaje?! Uwolnijcie mnie to wam pokażę!
Chwilę później przyszła pora na Łęckowskiego, któremu wysmarowali twarz i całą głowę miodem... Apacze śmiejąc się oddalili się...
- O co w tym wszystkim chodzi? - zastanawiał się Szpiegu - Najważniejsze, że nas nie zabili...
- Ha! Przestraszyli się wielkiego Szmiciora!
- Przestań w końcu! Oni się ciebie w ogóle nie bali!
- Jak mówisz do szefa bandy?
- Normalnie!
Szmicior obraził się i przestał odzywać się do towarzysza...
Po jakimś czasie...
- Szmicior!
- Czego niewdzięczniku?
- Mrówki mnie gryzą! To straszne! One mnie zjedzą!
- E tam! Bądź mężczyzną! - odparł Szmicior i zerknął na Łęckowskiego - O Jezu! Idą na ciebie całe hordy!
- Pomocy!
- Nie dam rady! O... - Ślązak coraz bardziej czuł, że schnący rzemień zaciska mu się na szyi - Nie mogę mówić, bo mnie to cholerstwo wtedy bardziej dusi!
- Zginiemy! Zginiemy w strasznych męczarniach!
Szmicior nie odpowiedział już nic, czuł że niedługo wytrzyma, zaczął się pocić, coraz trudniej było mu oddychać...
- Nie tak miała skończyć banda Szmiciora! - myślał w duchu - Dobrze, że tego nie widzi dziadek Dzierżawa! Jak jego wnuk umiera w ten sposób...
Tymczasem Rafał Kafałkowski przebywał w wiosce Czikasawów...
- Dobrze mi u was czerwony bracie, ale muszę wracać do swoich. Pewnie myślą, że nie żyję, bo nawet się z nimi nie pożegnałem... Wiesz dobrze jak ja kocham biegać! A po tak długiej podróży przez Wielkie Morze nie mogłem powstrzymać się od biegu, gdy tylko stanąłem na twardej ziemi...
- Wiem - odpowiedział wódz Zielony Ptak - Miło było cię u nas gościć, zawsze będziesz tu mile widziany!
- Piękny ten wasz kraj, myślisz że przebiegliśmy go całego?
- Nie wiem, prerie i lasy, jak sam zauważyłeś, są tu bardzo rozległe. Biegaliśmy wiele tygodni, ale myślę, że jednak nie byliśmy wszędzie.
- Żegnaj Zielony Ptaku!
- Żegnaj Pędzący Wichrze!
Kafałkowski opuścił wioskę Czikasawów i ruszył na poszukiwanie członków swojej, II wyprawy... Po kilku dniach biegu zaczął się zastanawiać czy czasem nie pobłądził, gdy nagle usłyszał głośne jęki i to polsku...
- Oj, oj! Chcę już umrzeć!
- Yyyy...
- One mnie jedzą żywcem! Wchodzą mi nawet do oczu! Czy mam jeszcze nos? Bo go nie czuję już...
Kafałkowski przyśpieszył, w kilka chwil znalazł się przy cierpiących i przystąpił do ratowania...
- Nie wiem kim jesteś przyjacielu - mówił ze łzami w oczach Szpiegu - ale przybyłeś w ostatniej chwili. Jeszcze kilka minut i te mrówki wygryzłyby mi całą twarz!
- Ja też dziękuję! - powiedział zasapany Szmicior - Ten rzemień prawie już mnie udusił!
- Kto was tak urządził?
- Indianie!
- Którzy?
- ? Nie przedstawili się! Dranie! Cajmery! Szmicior dostanie ich w swoje ręce!
- Pewnie Apacze, słyszałem że lubują się w tego rodzaju torturach... Trzeba wynosić się stąd, na pewno wrócą by zobaczyć jak skończyliście...
- Niech wrócą! Drugi raz Szmiciora żywcem nie wezmą!
- Daj już spokój! Słuchajmy naszego wybawcy i wynośmy się stąd!
- Ilu ich było?
- Ośmiu...
- Szmicior załatwi sześciu, a wy po jednym i wygramy!
- Milcz wreszcie! - zdenerwował się Szpiegu - Może ich wrócić więcej! Jak się nazywasz i skąd się tutaj wziąłeś?
Kafałkowski opowiedział, że był członkiem II wyprawy, ale ostatnio samotnie przemierzał okoliczne prerie i lasy... Bardzo zdziwił się, że uratowana dwójka przybyła tutaj tym samym statkiem z Europy...
- Nie widziałem was na statku...
- To długa historia. Opowiemy ci po drodze, teraz lepiej wiejmy zanim dzicy wrócą!
Tymczasem połączone polskie siły dotarły do wioski Polomanczów, gdzie spotkali Niemca Helmutha z pozostałymi, także z kobietami, dziećmi i starcami...
- Gdzie ten silny oddział Hiszpanów? - zapytał Pratelicki.
- Odstąpili! Zmienił się u nich dowódca, natychmiast uznali, że nie ma co szturmować Góry Niedźwiedziej, aby nas zabić...
- Gdzie teraz są?
- Skierowali się na wschód, cały czas obserwują ich moi synowie.
Pratelicki szybko opowiedział niemieckiemu przyjacielowi jak wygląda sytuacja z Indianami...
- Niedobrze się stało... - skomentował Helmuth - Mówisz, że prawie wszyscy nasi Indianie uciekli?
- Garstka zaledwie została...
- Trzeba ruszać dalej, nie mamy szans obronić się w wiosce, za dużo wrogów...
- Też tak uważamy. Za godzinę ruszamy!
Przed samym wymarszem do wioski przybyli zwiadowcy: Piotr Laszlo Tekieli i Kozak Robaczenko...
- Wielkie hordy Indian idą na nas! - mówił z przejęciem Tekieli - Twój syn panie Pratelicki, Władysław Łokietek (dla przypomnienia Jan Pratelicki nazywał swoich synów imionami królów polskich) twierdzi, że do Komanczów, Apaczów, Arapaho i Paunisów dołączyły kolejne plemiona! Są ich tysiące!
- Jak daleko są?
- Dwie godziny pieszo stąd.
- Idą wszyscy razem?
- Nie, podzielili się na trzy grupy, ale wydaje się, że są ze sobą skomunikowani...
- Wyruszamy!
Tuż za wioską Polaków czekała niespodzianka! Czarny Malik z nożem w ręce biegł w ich kierunku...
- Zabiję wszystkie Blade Twarze!
- Nie mówiłem wam! - pokazał go palcem Anglik Martin Swayze Von Bigay - On oszalał!
- Zabić go! - rozkazał Michał Potylicz
- Nie! - zawołała Alfreda Pawłowska - To nasz człowiek! Tylko trochę zbzikował!
Pawłowska wybiegła naprzeciw Malika, ten widząc ją zwolnił, ale wciąż głośno wołał...
- Zejdź mi z drogi babo! Muszę zabić wszystkie Blade Twarze!
- Ale po co?
- Dla Mokrej Kuny!
- A kto to? Ale co ty nie poznajesz nas? My swoi!
Czarny Malik zatrzymał się i zaczął się zastanawiać... W tym samym momencie podbiegła do niego Anna Hynowska i zaczęła go bić po twarzy...
- Ja ci dam! Ja ci dam!
Czarny Malik zasłaniał się jak mógł, ale i tak Hynowska lała go gdzie popadnie... W końcu nie wytrzymał i zawołał...
- Przestań Anno! To ja!
Hynowska przestała go bić...
- No! Wygląda na to, że wróciłeś! Nie wiem co się z tobą działo... Co to za Mokra Kuna?
- Nie wiem...
- Jak nie wiesz? Przecież dopiero co darłeś się, że nas wszystkich pozabijasz! I że zrobisz to dla tej Kuny?
- Niemożliwe!
- Tak krzyczałeś! Najważniejsze, żeś w końcu znormalniał!
Do Malika podszedł też angielski tropiciel...
- Mnie też chciałeś zabić!
- Nie! Swayze, naprawdę nie! Nic takiego nie było!
- Tak!
Malik nie mógł uwierzyć w to co mówią... Kompletnie nie pamiętał co się z nim działo w ostatnich tygodniach...
Całe zdarzenie z pobliskich zarośli obserwowało kilka osób...
- Długi zdradził! - syknął wściekle Rosjanin Warywodzia.
Stojąca obok wysoka Indianka przyglądała się niedowierzając, w pewnym momencie łzy zaczęły spływać po jej policzku... Dwie Czeszki, Cekierova i Lelkova wykorzystując zamieszanie puściły się biegiem w stronę Polaków... Indianka porwała za łuk i strzeliła w ich kierunku! Strzała o centymetry poszybowała nad Lelkovą!
- Widzisz! Dobrze, że jestem taka mała! - cieszyła się Lelkova i przyśpieszyła - Nie tak łatwo mnie trafić!
Mokra Kuna posłała jeszcze strzałę, ale także chybiła, a za chwilę rzucił się na nią drugi Rosjanin Kuczunow...
- Nie strzelaj!
Czeszki dobiegły do zdziwionych ich widokiem Polaków... W kierunku zarośli już wcześniej ruszyło kilku z nich by za chwilę prowadzić stamtąd Kuczunowa i Mokrą Kunę. Warywodzia zdążył uciec...
- Zdrajcy! - syknął sam do siebie - Gdzie im będzie lepiej niż u Indian? Mają najlepsze zioła!
Indiance odebrano łuk i puszczono wolno, oddalając się jej wzrok zatrzymał się jeszcze na Czarnym Maliku... W spojrzeniu czerwonoskórej kobiety było tyle żalu, że Polak poczuł się dziwnie nieswojo... Indiance cisnęły się łzy do oczu, ale nie chciała dać po sobie poznać jak cierpi...
- Skąś ją znam - pomyślał Czarny Malik.
Wkrótce ruszono w dalszą drogę, nie można było zapominać, że na ich tropie są tysiące czerwonoskórych... Patrole wysłano w każdym możliwym kierunku, wszystko po to by w porę dowiedzieć się o jakimkolwiek zagrożeniu... Na południe, gdzie zmierzali pojechała czwórka: Budzanowski, Janczurowski, Niemiec Martin Schylder i Stanisław Jochymowski...
- Dobrze, że pojechaliśmy - cieszył się Jochymowski - Tyle emocji ostatnio, trzeba głowy przewietrzyć!
- A mi tam obojętnie - odparł Schylder - Czy w dużej grupie czy w mniejszej...
- Ja to wolę być w większej - włączył się do rozmowy Janczurowski - Bezpieczniej!
- To trzeba było nie jechać! - skwitował Budzanowski.
- Jak nie jechać? Dowódca wyznaczył!
- To nie narzekaj, za dużo narzekasz!
- To już nawet ponarzekać nie można? Jak nie Hiszpanie to teraz Indianie! Same kłopoty!
- Po co waszmość na wyprawę pojechałeś?! Trzeba było siedzieć spokojnie w Polsce!
- A czy ja wiedziałem, że tutaj tak będzie? Ponarzekać mogę, lżej na duszy wtedy się robi!
- To narzekaj, ale daj mi już waszmość spokój!
Tymczasem statek "Nefrete" wiozący wyprawę odwetową Macudowskiego zbliżał się do południowych wybrzeży dzisiejszych Stanów Zjednoczonych...
- Ziemia! Ziemia! - darł się zbir Jamróz.
- Nareszcie! - wtórowali mu pozostali.
Pora była już późna, więc nie zdecydowano się na zejście na ląd tego samego dnia.
- Jutro rano! - zarządził Macudowski - Z okazji odkrycia lądu daruję wam dwie beczki wina! Pijcie za to, że w końcu dopłynęliśmy i za moje zdrowie!
- Wiwat wielki Macudowski! - krzyknął zbir Dziobak.
- Wiwat! Wiwat! - wtórowali mu pozostali.
Beczki z winem szybko otworzono i zaczęło się świętowanie...
- Jutro wreszcie na stałym lądzie! - cieszył się kniaź Wigurko - Pij Holendrze!
- Piję! Twoje zdrowie! - zawołał Martin Van Coolers.
- Zaśpiewaj coś kniaziu! - zachęcał szlachcic Sebastian Sokoliński.
- Chrypkę mam przyjacielu... Dzisiaj niestety tylko picie he he
Po kilku godzinach wszyscy mężczyźni byli kompletnie pijani... Nie mogło być inaczej, bowiem zamiast dwóch beczek darowanych przez Macudowskiego wypito wszystkie...
- A to dranie! - wściekała się czeska kucharka Sabina Sviderkova - Nas to nawet nie zaproszono! Chodź Dominisiu! Może zostało jakieś wino jeszcze? My też mamy prawo do świętowania!
- Masz rację Sabinko! - odparła Guzikova - Idziemy!
Okazało się, że zostało jeszcze prawie pół beczki wina...
- Widocznie te opoje nie zauważyli, ha ha ha! - śmiała się Sviderkova - Tacy to wszystko wypiją, aż padną! Mężczyźni są dziwni! Wołaj resztę! Nie będziemy przecież same pić!
Niebawem na pokładzie pojawiły się wszystkie kobiety...
- Bawmy się! - wołała Sviderkova.
Po godzinie atmosfera zrobiła się bardzo luźna, wino robiło swoje...
- Rusłana! - zawołała nagle Renata Jarczykowska - Co nas czeka na tym dzikim lądzie?
Ukrainka Kramerko machnęła ręką...
- Nie będę patrzyła teraz... Na trzeźwo trzeba!
- E tam! - wtrąciła się Monisława Maciejewska - Popatrz, ciekawe jesteśmy!
- Nie daj się prosić! Rusłana! - wtórowała jej Paulina Połniakowska.
- Lepiej nie, ale... No dobrze, spróbuję. Muszę się przygotować...
Kramerko udała się do swojej kajuty, by wrócić po jakimś czasie z kociołkiem w ręce i kilkoma zawiniątkami...
- Przyświećcie mi! Muszę dokładnie widzieć lustro wody!
Polecenie natychmiast wykonano, Ukrainka wsypała jakiś proszek do środka, który momentalnie wzburzył wodę w kociołku...
- Co widzisz? - zapytała po cichu Agnieszka Krzemieńska
- Jeszcze nic...
- Ja też nie... - śmiała się Jarczykowska.
- Nie przeszkadzajcie! - uspokajała towarzyszki Sviderkova - Ona musi mieć spokój.
Kramerko skinęła głową, nie odrywając oczu od lustra wody, która robiła się coraz bardziej niespokojna... Rusłana długo wpatrywała się nic nie komentując, nagle cofnęła się jak opętana, odrzucając wściekle kociołek... Kobiety były przerażone...
- Mów! Mów co widziałaś? - krzyczała Krzemieńska.
- Krew! Mnóstwo krwi!
- O Boże! - wystraszyła się Połniakowska - To straszne!
- Wszyscy zginiemy? - dopytywała się Maciejewska.
- Mówiłam wam, żeby nie wróżyć teraz! - krzyknęła zdenerwowana Kramerko - Nie widziałam dokładnie, jutro muszę powtórzyć... Może to przez ten alkohol...
Atmosfera popsuła się strasznie...
- Idziemy spać! - zakomunikowała Jarczykowska
- Wina i tak już prawie nie ma - skwitowała Sviderkova.
- Dopijmy je i do spania! - podsumowała Guzikova.
Gdy kobiety zbierały się do swoich kajut, na pokładzie zaroiło się od tajemniczych postaci... Kobiety zostały pojedynczo pojmane, następnie umieszczone w kilku małych łodziach... Wszystko trwało raptem kilka minut... Łodzie odpłynęły w ciemnościach...
KUBA...
Esesmani pod dowództwem majora Otto Bauera niemal bez walki przejęli władzę na wyspie. Największy wpływ na ich sukces miała nowoczesna broń, która przerażała XVI-wiecznych mieszkańców Kuby...
- Kabina czasu już dotarła? - zapytał Bauer.
- Tak, jest już na miejscu - odpowiedział porucznik Hermann Roede.
- Miło jest panować tutaj - kontynuował major - ale trzeba wracać do XX wieku...
- Tak, ale sami nie damy rady...
- Cała nadzieja w profesorze Loewenbringerze...
- Tak...
- Do tego czasu delektujmy się rządzeniem nad tą wyspą... Zabawmy się! Każ przyprowadzić naszych poprzedników, ha ha ha!!!
Niedługo potem do sali przyprowadzono byłego admirała Javiera Hernandeza Belicareza i jego następcę Greka Pablo Gurkasa...
- Postanowiliśmy, że ludność na Kubie musi mieć swojego przedstawiciela - rozpoczął Bauer - z nim będziemy rozmawiać, żeby przekazywał nasze rozkazy i rozporządzenia... Nie wiemy na którego z was mamy się zdecydować, więc stoczycie pojedynek na śmierć i życie! Zaraz!
Belicarez z Gurkasem spojrzeli po sobie, Hiszpanowi aż oczy zapłonęły, bowiem szczerze nienawidził Greka, który zastąpił go na stanowisku...
- Dać im broń!
Obaj skoczyli na siebie z wielką agresją, wiedzieli że tylko jeden z nich wyjdzie z tego żywy... Niemcy bawili się przednio obserwując walkę... Po dłuższym czasie major dał znać by przerwać starcie...
- Spokojnie, spokojnie! Trzeba dać im trochę czasu na odpoczynek... Za kilka minut zaczynamy znowu!
Tymczasem w domu portugalskiego Jezuity Alfonso Glovantesa...
- Nic nie możemy zrobić ... - mówił zakonnik - Oni są z innego świata, sam widziałeś jaką mają broń.
- Zawsze można coś zrobić Alfonso, zawsze! - powiedział w pewnym momencie Bachula - Weźmiemy się za nich w nocy!
- Jak to weźmiemy? - przestraszył się Cristiano Glovantez, brat Jezuity - Ja nigdzie nie idę!
- A co będziesz robił?! - syknął na niego Bachula tak ostro, że Portugalczyk aż osunął się z krzesła - Idziemy wszyscy, zrozumiano?!
Bracia milczeli, rozumieli że nie ma z nim żartów...
Major dał znak Schymannowi by wznowił walkę... Tym razem nie było już tak agresywnego początku, co bardzo zdenerwowało niemieckich oficerów...
- Co to ma być?! - darł się Roede - Schymann! Daj im parę batów na zachętę!
Schymann już miał wypełnić polecenie, gdy nagle do środka wpadł Kastermeier i zawołał:
- Kabina czasu! Coś się dzieje!
Wszyscy Niemcy pobiegli na dziedziniec...
- Wygląda na to, że profesor działa... Być może nas wzywa! Halberstam! - zawołał Bauer - Przyprowadź wszystkich! Wracamy do siebie!
- Bierzemy kogoś stąd? - dopytywał się Roede.
- Tak, te cztery kobiety. Będą prezentem dla fuhrera. I tego tu - dowódca wskazał na przemykającego akurat chyłkiem Bachulę - on będzie prezentem ... dla doktora Mengele, ha ha ha.
Kilka minut później wszyscy Niemcy, cztery kobiety (Malwa Topollani, Kate Italian, Angelina Dudeiros i Sievioretta) oraz Bachula byli już w kabinie czasu...
- Patrz Malwa! To znowu ten dziad! - zdziwiła się Kate na widok Bachuli.
Bachula był wściekły, dał się bowiem złapać jak sztubak. Bił się z myślami co robić dalej, nie miał pojęcia po co wszyscy znajdują się w wielkim metalowym pudle... Czuł jednak, że wyjdą z tego problemy...
- Schymann! Zamknij wejście!
Esesman zamknął wejście i pomyślał w duchu - Muszę wysłać raport do Moskwy... Towarzysz Stalin na pewno się niecierpliwi...
Był doskonale zakamuflowanym sowieckim szpiegiem. Dwa lata wcześniej rosyjski wywiad dowiedział się o niemieckich planach wyprawy w przyszłość i bardzo szybko ulokował swojego człowieka w miejsce prawdziwego esesmana by mieć informacje z pierwszej ręki...
- Zamknąć obu! - rozkazał - Teraz ja będę namiestnikiem na Kubie!
KONTYNENT PÓŁNOCNOAMERYKAŃSKI...
Apacze i towarzyszący im Paunisi wciąż trwali na wojennej ścieżce... Ich topór wojenny skierowany był w stronę Polomanczów Jana Pratelickiego, Germanopaczów Niemca Helmutha, Kozakezów Kozaka Jurka i I polskiej wyprawy do Nowego Świata pod dowództwem Michała Potylicza. Apacze wiedzieli, że posiadają przewagę liczebną, ale wiedzieli również o Komanczach, którzy wspomagali ich wrogów... I to powstrzymywało ich przed ostatecznym atakiem.
W międzyczasie doszło do historycznego spotkania członków I i II polskiej wyprawy... Mianowicie wysłany przez Budzanowskiego (zastępującego nieobecnego pułkownika Jana Donieckiego) patrol napotkał zwiadowców wysłanych przez I wyprawę...
- Nie ma to jak spotkać Polaka w takiej głuszy! - śmiał się rozradowany Roman Więcławski - Musimy to uczcić jakimś zacnym trunkiem!
- No no! - podchwycił Robert Pachocki - Jestem jak najbardziej za, ale skąd wziąć taki trunek?
- Mamy! Własnej produkcji! - chwalił się Więcławski - Poczęstujemy!
- Ja dziękuję... - wtrącił się Rafał Kobyłecki.
- Jak to? Waćpan z nami nie wypijesz? - zirytował się Krzysztof Seremacki - Przecież tak nie można!
- Daj spokój Krzysztofie... - wtrącił się Przemko Nowacki - Będzie więcej dla nas...
- No może i masz rację przyjacielu!
Oba patrole ruszyły w kierunku obozowiska I wyprawy... Po dotarciu na miejsce...
- Mój towarzysz pojedzie przekazać zmianę - informował Pachocki - A my możemy tutaj odpocząć...
- Seremacki! Wyciągaj nalewkę!
Pachocki pociągnął kilka łyków...
- Znakomita! - zawołał Pachocki.
- Według przepisu wuja Klemensa!
- Niech żyje wuj Klemens!
- Niestety... Wuj już dawno na tamtym świecie...
Tymczasem do obozowiska dość niespodziewanie przybył wódz Komanczów Tłusty Brzuch w towarzystwie kilku wybitnych wojowników... Na powitanie wyszedł mu syn Samotny Wilk oraz Jan Pratelicki. Niespełna kwadrans później wokół centralnego ogniska ...
- Czemu zawdzięczamy twoją wizytę ojcze? - zapytał Samotny Wilk.
- Doszły mnie słuchy, że te psy Apacze wyszli poza własne wioski i szczekają...
- Zgadza się.
- Doszły mnie także słuchy, że mój syn wypalił fajkę pokoju z obecnymi tutaj wodzami, także z dowódcą Bladych Twarzy...
- Zgadza się.
Nastała chwila milczenia, dopiero po dłuższym czasie stary wódz kontynuował.
- Nie będę ganił mojego syna, który też jest wodzem... Przybyłem tutaj pomóc wam w walce z Apaczami, a potem ruszymy na południe po hiszpańskie konie! Howgh!
Samotny Wilk przedstawił ojcu jak wygląda sytuacja. Następnie długo dyskutowano nad obraniem odpowiedniej strategii walki z Apaczami. I gdy szykowano się do zapalenia fajki pokoju stało się coś niespodziewanego... Pijany Więcławski pojawił się nagle obok Tłustego Brzucha...
- Masz Czerwony! Pij! - zachęcał Komancza - Dobra nalewka! Pij!
Wódz był bardzo zdziwiony, ale nie dawał tego po sobie poznać. Dał znać ręką, że nie chce i odwrócił głowę...
- Co gardzisz? - zbulwersował się Więcławski i nie zastanawiając się wylał całą zawartość kubka na głowę wodza.
Nikt nie zdążył zareagować. Dopiero, gdy Więcławski ruszył na Komancza chcąc wlać mu nalewkę wprost do gardła rzucili się na niego Nowacki i Seremacki odciągając od wodza...
Tłusty Brzuch podniósł się, spojrzał na syna i odszedł. Samotny Wilk pośpieszył za nim, by wrócić za kilka minut...
- Niedobrze się stało! Wszyscy Komancze muszą was opuścić!
Młody wódz pośpiesznie oddalił się...
- Co teraz? - zapytał Potylicz
- Prawdopodobnie zostaniemy sami przeciw Apaczom - skwitował Pratelicki - Samotny Wilk palił z nami fajkę pokoju... Ale jego ojciec musi być wściekły, syn może go nie powstrzymać...
- Myślisz, że nas zaatakuje?
- Tego nie wiem, ale nie wykluczam...
- Kim do stu diabłów jest ta przeklęta trójka?! Gdzie oni są?
Więcławski z towarzyszami zostali szybko odnalezieni...
- Kim jesteście? Narobiliście niezłego bigosu! - grzmiał Potylicz
- Jesteśmy członkami II wyprawy - odparł Nowacki
- Tak?
- Tak. Jesteśmy w tych stronach od pewnego czasu, przypadkiem natrafiliśmy na wasz patrol...
- A ty? - zwrócił się Potylicz do Więcławskiego - Co teraz taki dziwnie spokojny jesteś?!
Więcławski był blady jak ściana... Dopiero teraz docierało do niego co zrobił...
- Nie możemy już cofnąć czasu - kontynuował dowódca I wyprawy - Stało się, teraz musimy myśleć co dalej... Opowiedzcie mi szybko o waszej wyprawie, kto dowodzi ilu was jest i gdzie stacjonujecie...
O świcie w obozie pojawił się Samotny Wilk...
- Mam dla was wiadomość! Wczorajsza zniewaga mojego ojca Tłustego Brzucha wymaga zemsty... Próbowałem go przekonać, że to wina tylko jednej Bladej Twarzy, ale na nic to się zdało... Stanęło na tym, że jesteście nietykalni do jutrzejszego wschodu słońca, od tego czasu każdy z was będzie naszym wrogiem! Nie macie szans w walce z nami, zawarliśmy pokój z Apaczami i oni także będą was niebawem ścigać! To było do Bladych Twarzy, teraz przemówię do Indian - każdy Polomancz, Germanopacz i Kozakez, który do jutrzejszego wschodu słońca opuści Blade Twarze może przyłączyć się do Komanczów, a ci którzy tego nie zrobią zginą jak Blade Twarze! Howgh!
Młody Komancz natychmiast odjechał...
- Wydajcie mnie tym dzikusom! - wołał rozpaczliwie Więcławski - Nie chcę, żebyście wszyscy zginęli przeze mnie!
- Milcz! - ryknął na niego Pratelicki - Oni nie chcą ciebie, ale nas wszystkich!
Więcławski oddalił się, za chwilę podszedł do niego Kobyłecki...
- I teraz wiesz waszmość dlaczego lepiej nie pić!
- Co waść opowiadasz?! Przecież ja niewinny jestem!
- Co? Jak?
- No tak! Przecież ja w dobrej wierze postępowałem! Pierwszy raz Indianina w życiu widziałem, co w tym złego, że chciałem go nalewką poczęstować? Zamiast pochwalić, że wobec dzikiego miły chciałem być to teraz wszyscy mają do mnie jakieś pretensje! Ja tego nigdy nie zrozumiem!
Trwały gorączkowe przygotowania do wymarszu...
- Czas nagli! - powiedział Pratelicki - Niedługo będziemy tu mieli, może i nawet ze dwa tysiące Indian!
- Musimy po drodze połączyć się z II wyprawą...
- I z nimi nie mamy żadnych szans...
- Wiem, ale nie możemy ich zostawić na pastwę Komanczów i Apaczów! Zwłaszcza, że nie spodziewają się ataku...
- Po drodze trzeba też wziąć Helmutha z kobietami, dziećmi i starcami... Ale właśnie! Gdzie my właściwie uciekamy?
- Jak najdalej...
- Wioska Polomanczów jest dobrze ufortyfikowana, ale i tak nie będziemy mieć tam szans... Za dużo ich...
- Nie zapominajmy jeszcze o Hiszpanach...
- Też są przeciw nam...
- Tak, ale może w takiej chwili...
- Może... Ruszajmy! Wołać mi tego Więcławskiego! Niech prowadzi do swoich!
W ślad za nimi ruszyli zwiadowcy Komanczów... Ich wódz Tłusty Brzuch oczekiwał na przybycie innych wodzów indiańskich, którzy pojawili się niebawem...
- Na znak mojej dobrej woli - rozpoczął Komancz - Uwolniłem Arapaho, zaraz tu przybędzie ich wódz Przyczajony Lis...
Wodzowie spojrzeli po sobie, wyraźnie zadowoleni, ale jak to Indianie nie chcieli dać tego po sobie poznać...
- Jesteście pewnie zdziwieni - kontynuował Tlusty Brzuch - że Komancze chcą się z wami sprzymierzyć...
Wodzowie milczeli...
- Komanczów jest wystarczająco wielu - mówił dalej - żeby zabić wszystkie Blade Twarze. Nasz patrol natknął się także na duży oddział Hiszpanów... Pewnie i z nimi byśmy sobie poradzili, ale nie wiemy czy nie ma ich więcej, poza tym nie chcemy, żeby Apacze i Paunisi zaatakowali nas zdradziecko od tyłu!
- Apacze nie są tchórzami! - oburzył się Wielki Łoś, wódz Apaczów Jicarilla.
- Nie ma co ukrywać, że nie przepadamy za sobą - przerwał mu Komancz - ale musimy się tymczasowo zjednoczyć i wspólnie przepędzić, a najlepiej zabić Blade Twarze! Teraz są tu Hiszpanie i Po...
- Polacy - podpowiedział mu Samotny Wilk.
- Potem przyjdą inne ich plemiona i będzie ich coraz więcej. Musimy ich zabić dopóki są jeszcze nieliczni i słabi!
- Mój brat ma wiele racji - odpowiedział Śmiały Lis, wódz Apaczów Mescalero - Ale zapomina, że Hiszpanów już jest dużo i są już bardzo silni... Może jeszcze nie w naszym sąsiedztwie, ale na południu...
- Wódz Komanczów dobrze mówi! - zawołał Czerwony Ogień, wódz Paunisów - Trzeba ich nie tylko przepędzić, ale po prostu zabić! Po co biali ludzie w ogóle tutaj przybywają? Oni chcą naszej ziemi!
Wodzowie długo jeszcze dyskutowali, w końcu zdecydowali, że ruszą w ślad za Bladymi Twarzami. Następnie zapalili fajkę pokoju, ale wszystkie strony zdawały sobie sprawę z tego, że nie będzie to trwałe...
Tymczasem dowódca II wyprawy pułkownik Jerzy Doniecki wraz z towarzyszącymi mu Kozakiem Czarnienką i Włochem Roberto Gibbencione zbliżali się w pobliże hiszpańskiej kopalni Alcarta de Santa Maria...
- Zawiodłem się na was! - grzmiał pułkownik - Jak można było nie upilnować jednej kobiety?!
Podwładni spuścili głowy, wiedzieli że nie mają żadnych szans na rozsądne wytłumaczenie... Pojmana przez nich wcześniej Maria de Brasilia uciekła ostatniej nocy i nawet nie potrafili określić podczas której warty...
- Kopalnia przed nami! - ucieszył się dowódca - Zapomnijcie już o tej kobiecie i skupmy się na ważniejszych sprawach.
- Czyli?
- Najpierw trzeba odnaleźć Jagnę Dębską, a potem ocalić naszych...
Pierwsza część zadania okazała się dziecinnie prosta, bowiem Jagna dostrzegła jak zbliżali się do kopalni i już po kilku minutach zdawała relację pułkownikowi...
Przez cały dzień obserwowali kopalnię, wszędzie pełno było hiszpańskich żołnierzy... Okazja pojawiła się następnego dnia - na konną przejażdżkę wybrały się dwie kobiety i dwóch mężczyzn, bez żadnej eskorty...
- Kim oni mogą być? - zapytał dowódca Jagnę.
- To córki namiestnika Diego Alonso Contezara!
- A mężczyźni?
- Nie wiem, ubrani po cywilnemu są...
- Dziwne, że nie ma żołnierzy do ochrony...
- Może wybrały się na randkę, bez zgody rodzica?
- Też tak uważam! Ruszamy! To nasza szansa!
Po krótkiej walce dwóch Hiszpanów zostało obezwładnionych. Doniecki szybko napisał coś na kartce i wręczył jednemu z nich...
- Jedź prosto do Contezara i nie próbujcie żadnych sztuczek! W przeciwnym razie one zginą!
Dwie godziny później z kopalni wypuszczono pojmanych członków II wyprawy... Doniecki w zamian wypuścił młodszą córkę namiestnika i drugiego z mężczyzn...
- Wszyscy jesteście? - zapytał dowódca
- Z tych co żyją wszyscy - odparł Krzysztof Połniakowski - Poza rycerzem Krzysztofem...
- Czemu go nie puścili?
- On sam nie chciał iść...
- Jak to?
- Hiszpanie go wyganiali nawet, ale on nie chciał... Za bardzo pokochał to złoto... No i wzięli go na swoją służbę...
- A Diego Flores? - dopytywała się Jagna - Jego też mieli wypuścić...
- On nie żyje... Wczoraj próbował uciec, złapali go i męczyli całą noc...
Jagna pobladła, łzy cisnęły jej się do oczu...
- Szkoda! Cholernie szkoda! - krzyczała w duszy - Nie mógł poczekać jeden dzień z tą ucieczką?! Teraz byłby wolny!
Cała grupa ruszyła w drogę powrotną... Namiestnik bardzo kochał swoje córki i ściśle trzymał się instrukcji napisanej na kartce przez Donieckiego. Bez żadnych targów wypuścił więźniów, a potem wstrzymał się od wysłania wojska... Pułkownik po dwóch dniach wypuścił drugą córkę... Na miejsce dotarli mniej więcej w tym samym czasie co I wyprawa. Doszło do pierwszego spotkania dowódców...
Potylicz szybko wyjaśnił Donieckiego jak przedstawia się sytuacja...
- Więcławskiego to ja chyba powieszę!
- Nic to nie da, czasu nie cofniemy, a zawsze to jedna para rąk więcej do walki... Zwłaszcza, że większość Polomanczów, Germanopaczów i Kozakezów uciekła...
- Z tego co mówisz dzicy mają wielką przewagę...
- Tak, ale my mamy konie, a oni tylko parę sztuk. Musimy to wykorzystać, z drugiej strony oni lepiej znają teren. Trzeba też uważać na Indian w tej okolicy, no i na Hiszpanów...
- Kiedy wyruszamy i gdzie?
- Nasze konie są bardzo zdrożone, a i ludzie potrzebują kilku godzin odpoczynku, gnaliśmy tutaj co tchu. Nie ma szans, żeby Indianie tak szybko za nami nadciągnęli.
- W porządku, odpocznijcie, a my w tym czasie zwiniemy obóz i rozstawimy liczne straże. Wyślę też kilka patroli, żeby nas przypadkiem nie zaskoczyli... Ale co dalej, gdzie uciekniemy?
- I oto jest pytanie! Na razie na południe, drogę znamy, ale co potem to nie wiem... Ani my, ani Pratelicki nie zna dalszych zakątków tego kraju... Jedno jest pewne, nie możemy dać się podejść, musimy zręcznie manewrować, żeby nas nie zaskoczyli.
- W końcu i tak trafimy na Hiszpanów albo na innych tubylców...
- Jednym i drugim ciężko zaufać...
- Nie przedłużajmy! Idźcie odpocząć, ja zadbam o resztę!
Doniecki natychmiast wysłał patrole by mieć oko na najbliższą okolicę, rozstawił też liczne straże, a pozostali zaczęli likwidację obozu...
Jeszcze przed świtem połączone polskie siły wyruszyły na południe... Indianie byli jeszcze daleko, ale nieubłaganie podążali ich tropem...
Tymczasem Ślązak Szmicior i jego dwóch towarzyszy: Dawid "Szpiegu" Łęckowski i Marian Łuszczyński nie wiedzieli o całej sytuacji i zastanawiali się co dalej począć...
- Nie ma jak w bandzie Szmiciora! - zawołał szef bandy.
- Co ty opowiadasz za bzdury?! - zdenerwował się Łuszczyński - Od początku coś jest nie tak! Najpierw gdzieś ukradkiem na statku, teraz tutaj to samo, żarcia nigdy nie ma! Mam gdzieś taką bandę, odchodzę!
- Zostań! Będzie lepiej! - próbował odwieść go od tego Szmicior - Początki zawsze są trudne!
- Nie! Odchodzę!
Zdenerwowany Łuszczyński zaczął się oddalać...
- A idź! Ale pamiętaj, że jak nasza banda będzie sławna i bogata to nie przyjmiemy cię już z powrotem!
Łuszczyński nie odwracając się machnął tylko ręką i poszedł dalej...
- Też jestem głodny - narzekał Szpiegu.
- Mam pomysł! Chodź do opuszczonego obozu, pewnie zostało jakieś jedzenie!
Po kwadransie...
- A nie mówiłem! - cieszył się Szmicior - Jedz ile wlezie i już nie narzekaj na to, że w bandzie źle!
- Najważniejsze, że głód zaspokoję! - odparł Szpiegu chwytając lekko nadgryziony kawałek mięsa - Wolę nawet nie myśleć kto to wcześniej zaczął jeść...
- Jedz, jedz! Dobre!
Jedzenia nie było wiele, ale zważywszy na to co ta dwójka jadła w ostatnich dniach można by rzec, że trafiła się im prawdziwa uczta. Po przeszukaniu całego obozowiska i zjedzeniu wszystkich niedojedzonych rzeczy przyszła pora na odpoczynek...
- Zdrzemniemy się - zakomunikował Szmicior - a potem postanowimy co dalej.
- Ja bym wolał podążyć za naszymi...
- I znowu będziesz cały czas narzekał, że nie ma co jeść lub że mało!
- A czemu nie możemy się do nich po prostu przyłączyć?
- Jesteśmy bandą!
- Dobra, zdrzemnijmy się...
Jakież było ich zdziwienie, gdy przebudzili się po kilku godzinach, a nieopodal siedziało ośmiu Apaczów...
- Spokojnie Szpiegu! Ja to załatwię!
Szmicior podniósł się, Apacze z zaciekawieniem go obserwowali...
- Czego chcecie? - zawołał Szmicior.
Indianie milczeli...
- Gadajcie czego chcecie, bo do was podejdę i wycisnę z was to! Ze Szmiciorem i jego bandą nie ma żartów!
- Chyba cię nie rozumieją...
Ślązak prężył się dumnie i już miał kontynuować mowę, gdy nagle obok jego głowy przeleciała strzała i wbiła się w drzewo rosnące obok...
- Nie ze Szmiciorem takie żarty! - zawołał - Ja was zaraz nauczę cajmery! Ja wam zaraz pokażę!
W odpowiedzi posypały się kolejne strzały, ale wszystkie były skierowane w to samo drzewo...
- Co teraz? - denerwował się Szpiegu - Bawią się z nami! Nieciekawie to wygląda...
- Spokojnie, nie denerwuj się. Ja to załatwię - Szmicior robił dobrą minę do złej gry.
Po kilku minutach Apaczom znudziło się strzelanie, zaczęli niebezpiecznie zbliżać się do Polaków...
- Co robicie?! Stójcie natychmiast! - darł się Szmicior - Bo zaraz nie będę już tak dobry!
Kwadrans później dwaj ostatni członkowie bandy Szmiciora leżeli zakopani po szyje w ziemi...
- To już po nas! - wyszeptał Szpiegu.
- Nie jest tak źle - uspokajał Szmicior - Nie zabili nas, myślę że to dobry znak.
- Ja mam złe przeczucia...
- Co oni knują tam na boku?
- I tak nie znamy ich języka... Wracają! Zacznijmy się lepiej modlić!
Indianie podeszli najpierw do Szmiciora i założyli mu na szyję mokry rzemień...
- Co robicie hultaje?! Uwolnijcie mnie to wam pokażę!
Chwilę później przyszła pora na Łęckowskiego, któremu wysmarowali twarz i całą głowę miodem... Apacze śmiejąc się oddalili się...
- O co w tym wszystkim chodzi? - zastanawiał się Szpiegu - Najważniejsze, że nas nie zabili...
- Ha! Przestraszyli się wielkiego Szmiciora!
- Przestań w końcu! Oni się ciebie w ogóle nie bali!
- Jak mówisz do szefa bandy?
- Normalnie!
Szmicior obraził się i przestał odzywać się do towarzysza...
Po jakimś czasie...
- Szmicior!
- Czego niewdzięczniku?
- Mrówki mnie gryzą! To straszne! One mnie zjedzą!
- E tam! Bądź mężczyzną! - odparł Szmicior i zerknął na Łęckowskiego - O Jezu! Idą na ciebie całe hordy!
- Pomocy!
- Nie dam rady! O... - Ślązak coraz bardziej czuł, że schnący rzemień zaciska mu się na szyi - Nie mogę mówić, bo mnie to cholerstwo wtedy bardziej dusi!
- Zginiemy! Zginiemy w strasznych męczarniach!
Szmicior nie odpowiedział już nic, czuł że niedługo wytrzyma, zaczął się pocić, coraz trudniej było mu oddychać...
- Nie tak miała skończyć banda Szmiciora! - myślał w duchu - Dobrze, że tego nie widzi dziadek Dzierżawa! Jak jego wnuk umiera w ten sposób...
Tymczasem Rafał Kafałkowski przebywał w wiosce Czikasawów...
- Dobrze mi u was czerwony bracie, ale muszę wracać do swoich. Pewnie myślą, że nie żyję, bo nawet się z nimi nie pożegnałem... Wiesz dobrze jak ja kocham biegać! A po tak długiej podróży przez Wielkie Morze nie mogłem powstrzymać się od biegu, gdy tylko stanąłem na twardej ziemi...
- Wiem - odpowiedział wódz Zielony Ptak - Miło było cię u nas gościć, zawsze będziesz tu mile widziany!
- Piękny ten wasz kraj, myślisz że przebiegliśmy go całego?
- Nie wiem, prerie i lasy, jak sam zauważyłeś, są tu bardzo rozległe. Biegaliśmy wiele tygodni, ale myślę, że jednak nie byliśmy wszędzie.
- Żegnaj Zielony Ptaku!
- Żegnaj Pędzący Wichrze!
Kafałkowski opuścił wioskę Czikasawów i ruszył na poszukiwanie członków swojej, II wyprawy... Po kilku dniach biegu zaczął się zastanawiać czy czasem nie pobłądził, gdy nagle usłyszał głośne jęki i to polsku...
- Oj, oj! Chcę już umrzeć!
- Yyyy...
- One mnie jedzą żywcem! Wchodzą mi nawet do oczu! Czy mam jeszcze nos? Bo go nie czuję już...
Kafałkowski przyśpieszył, w kilka chwil znalazł się przy cierpiących i przystąpił do ratowania...
- Nie wiem kim jesteś przyjacielu - mówił ze łzami w oczach Szpiegu - ale przybyłeś w ostatniej chwili. Jeszcze kilka minut i te mrówki wygryzłyby mi całą twarz!
- Ja też dziękuję! - powiedział zasapany Szmicior - Ten rzemień prawie już mnie udusił!
- Kto was tak urządził?
- Indianie!
- Którzy?
- ? Nie przedstawili się! Dranie! Cajmery! Szmicior dostanie ich w swoje ręce!
- Pewnie Apacze, słyszałem że lubują się w tego rodzaju torturach... Trzeba wynosić się stąd, na pewno wrócą by zobaczyć jak skończyliście...
- Niech wrócą! Drugi raz Szmiciora żywcem nie wezmą!
- Daj już spokój! Słuchajmy naszego wybawcy i wynośmy się stąd!
- Ilu ich było?
- Ośmiu...
- Szmicior załatwi sześciu, a wy po jednym i wygramy!
- Milcz wreszcie! - zdenerwował się Szpiegu - Może ich wrócić więcej! Jak się nazywasz i skąd się tutaj wziąłeś?
Kafałkowski opowiedział, że był członkiem II wyprawy, ale ostatnio samotnie przemierzał okoliczne prerie i lasy... Bardzo zdziwił się, że uratowana dwójka przybyła tutaj tym samym statkiem z Europy...
- Nie widziałem was na statku...
- To długa historia. Opowiemy ci po drodze, teraz lepiej wiejmy zanim dzicy wrócą!
Tymczasem połączone polskie siły dotarły do wioski Polomanczów, gdzie spotkali Niemca Helmutha z pozostałymi, także z kobietami, dziećmi i starcami...
- Gdzie ten silny oddział Hiszpanów? - zapytał Pratelicki.
- Odstąpili! Zmienił się u nich dowódca, natychmiast uznali, że nie ma co szturmować Góry Niedźwiedziej, aby nas zabić...
- Gdzie teraz są?
- Skierowali się na wschód, cały czas obserwują ich moi synowie.
Pratelicki szybko opowiedział niemieckiemu przyjacielowi jak wygląda sytuacja z Indianami...
- Niedobrze się stało... - skomentował Helmuth - Mówisz, że prawie wszyscy nasi Indianie uciekli?
- Garstka zaledwie została...
- Trzeba ruszać dalej, nie mamy szans obronić się w wiosce, za dużo wrogów...
- Też tak uważamy. Za godzinę ruszamy!
Przed samym wymarszem do wioski przybyli zwiadowcy: Piotr Laszlo Tekieli i Kozak Robaczenko...
- Wielkie hordy Indian idą na nas! - mówił z przejęciem Tekieli - Twój syn panie Pratelicki, Władysław Łokietek (dla przypomnienia Jan Pratelicki nazywał swoich synów imionami królów polskich) twierdzi, że do Komanczów, Apaczów, Arapaho i Paunisów dołączyły kolejne plemiona! Są ich tysiące!
- Jak daleko są?
- Dwie godziny pieszo stąd.
- Idą wszyscy razem?
- Nie, podzielili się na trzy grupy, ale wydaje się, że są ze sobą skomunikowani...
- Wyruszamy!
Tuż za wioską Polaków czekała niespodzianka! Czarny Malik z nożem w ręce biegł w ich kierunku...
- Zabiję wszystkie Blade Twarze!
- Nie mówiłem wam! - pokazał go palcem Anglik Martin Swayze Von Bigay - On oszalał!
- Zabić go! - rozkazał Michał Potylicz
- Nie! - zawołała Alfreda Pawłowska - To nasz człowiek! Tylko trochę zbzikował!
Pawłowska wybiegła naprzeciw Malika, ten widząc ją zwolnił, ale wciąż głośno wołał...
- Zejdź mi z drogi babo! Muszę zabić wszystkie Blade Twarze!
- Ale po co?
- Dla Mokrej Kuny!
- A kto to? Ale co ty nie poznajesz nas? My swoi!
Czarny Malik zatrzymał się i zaczął się zastanawiać... W tym samym momencie podbiegła do niego Anna Hynowska i zaczęła go bić po twarzy...
- Ja ci dam! Ja ci dam!
Czarny Malik zasłaniał się jak mógł, ale i tak Hynowska lała go gdzie popadnie... W końcu nie wytrzymał i zawołał...
- Przestań Anno! To ja!
Hynowska przestała go bić...
- No! Wygląda na to, że wróciłeś! Nie wiem co się z tobą działo... Co to za Mokra Kuna?
- Nie wiem...
- Jak nie wiesz? Przecież dopiero co darłeś się, że nas wszystkich pozabijasz! I że zrobisz to dla tej Kuny?
- Niemożliwe!
- Tak krzyczałeś! Najważniejsze, żeś w końcu znormalniał!
Do Malika podszedł też angielski tropiciel...
- Mnie też chciałeś zabić!
- Nie! Swayze, naprawdę nie! Nic takiego nie było!
- Tak!
Malik nie mógł uwierzyć w to co mówią... Kompletnie nie pamiętał co się z nim działo w ostatnich tygodniach...
Całe zdarzenie z pobliskich zarośli obserwowało kilka osób...
- Długi zdradził! - syknął wściekle Rosjanin Warywodzia.
Stojąca obok wysoka Indianka przyglądała się niedowierzając, w pewnym momencie łzy zaczęły spływać po jej policzku... Dwie Czeszki, Cekierova i Lelkova wykorzystując zamieszanie puściły się biegiem w stronę Polaków... Indianka porwała za łuk i strzeliła w ich kierunku! Strzała o centymetry poszybowała nad Lelkovą!
- Widzisz! Dobrze, że jestem taka mała! - cieszyła się Lelkova i przyśpieszyła - Nie tak łatwo mnie trafić!
Mokra Kuna posłała jeszcze strzałę, ale także chybiła, a za chwilę rzucił się na nią drugi Rosjanin Kuczunow...
- Nie strzelaj!
Czeszki dobiegły do zdziwionych ich widokiem Polaków... W kierunku zarośli już wcześniej ruszyło kilku z nich by za chwilę prowadzić stamtąd Kuczunowa i Mokrą Kunę. Warywodzia zdążył uciec...
- Zdrajcy! - syknął sam do siebie - Gdzie im będzie lepiej niż u Indian? Mają najlepsze zioła!
Indiance odebrano łuk i puszczono wolno, oddalając się jej wzrok zatrzymał się jeszcze na Czarnym Maliku... W spojrzeniu czerwonoskórej kobiety było tyle żalu, że Polak poczuł się dziwnie nieswojo... Indiance cisnęły się łzy do oczu, ale nie chciała dać po sobie poznać jak cierpi...
- Skąś ją znam - pomyślał Czarny Malik.
Wkrótce ruszono w dalszą drogę, nie można było zapominać, że na ich tropie są tysiące czerwonoskórych... Patrole wysłano w każdym możliwym kierunku, wszystko po to by w porę dowiedzieć się o jakimkolwiek zagrożeniu... Na południe, gdzie zmierzali pojechała czwórka: Budzanowski, Janczurowski, Niemiec Martin Schylder i Stanisław Jochymowski...
- Dobrze, że pojechaliśmy - cieszył się Jochymowski - Tyle emocji ostatnio, trzeba głowy przewietrzyć!
- A mi tam obojętnie - odparł Schylder - Czy w dużej grupie czy w mniejszej...
- Ja to wolę być w większej - włączył się do rozmowy Janczurowski - Bezpieczniej!
- To trzeba było nie jechać! - skwitował Budzanowski.
- Jak nie jechać? Dowódca wyznaczył!
- To nie narzekaj, za dużo narzekasz!
- To już nawet ponarzekać nie można? Jak nie Hiszpanie to teraz Indianie! Same kłopoty!
- Po co waszmość na wyprawę pojechałeś?! Trzeba było siedzieć spokojnie w Polsce!
- A czy ja wiedziałem, że tutaj tak będzie? Ponarzekać mogę, lżej na duszy wtedy się robi!
- To narzekaj, ale daj mi już waszmość spokój!
Tymczasem statek "Nefrete" wiozący wyprawę odwetową Macudowskiego zbliżał się do południowych wybrzeży dzisiejszych Stanów Zjednoczonych...
- Ziemia! Ziemia! - darł się zbir Jamróz.
- Nareszcie! - wtórowali mu pozostali.
Pora była już późna, więc nie zdecydowano się na zejście na ląd tego samego dnia.
- Jutro rano! - zarządził Macudowski - Z okazji odkrycia lądu daruję wam dwie beczki wina! Pijcie za to, że w końcu dopłynęliśmy i za moje zdrowie!
- Wiwat wielki Macudowski! - krzyknął zbir Dziobak.
- Wiwat! Wiwat! - wtórowali mu pozostali.
Beczki z winem szybko otworzono i zaczęło się świętowanie...
- Jutro wreszcie na stałym lądzie! - cieszył się kniaź Wigurko - Pij Holendrze!
- Piję! Twoje zdrowie! - zawołał Martin Van Coolers.
- Zaśpiewaj coś kniaziu! - zachęcał szlachcic Sebastian Sokoliński.
- Chrypkę mam przyjacielu... Dzisiaj niestety tylko picie he he
Po kilku godzinach wszyscy mężczyźni byli kompletnie pijani... Nie mogło być inaczej, bowiem zamiast dwóch beczek darowanych przez Macudowskiego wypito wszystkie...
- A to dranie! - wściekała się czeska kucharka Sabina Sviderkova - Nas to nawet nie zaproszono! Chodź Dominisiu! Może zostało jakieś wino jeszcze? My też mamy prawo do świętowania!
- Masz rację Sabinko! - odparła Guzikova - Idziemy!
Okazało się, że zostało jeszcze prawie pół beczki wina...
- Widocznie te opoje nie zauważyli, ha ha ha! - śmiała się Sviderkova - Tacy to wszystko wypiją, aż padną! Mężczyźni są dziwni! Wołaj resztę! Nie będziemy przecież same pić!
Niebawem na pokładzie pojawiły się wszystkie kobiety...
- Bawmy się! - wołała Sviderkova.
Po godzinie atmosfera zrobiła się bardzo luźna, wino robiło swoje...
- Rusłana! - zawołała nagle Renata Jarczykowska - Co nas czeka na tym dzikim lądzie?
Ukrainka Kramerko machnęła ręką...
- Nie będę patrzyła teraz... Na trzeźwo trzeba!
- E tam! - wtrąciła się Monisława Maciejewska - Popatrz, ciekawe jesteśmy!
- Nie daj się prosić! Rusłana! - wtórowała jej Paulina Połniakowska.
- Lepiej nie, ale... No dobrze, spróbuję. Muszę się przygotować...
Kramerko udała się do swojej kajuty, by wrócić po jakimś czasie z kociołkiem w ręce i kilkoma zawiniątkami...
- Przyświećcie mi! Muszę dokładnie widzieć lustro wody!
Polecenie natychmiast wykonano, Ukrainka wsypała jakiś proszek do środka, który momentalnie wzburzył wodę w kociołku...
- Co widzisz? - zapytała po cichu Agnieszka Krzemieńska
- Jeszcze nic...
- Ja też nie... - śmiała się Jarczykowska.
- Nie przeszkadzajcie! - uspokajała towarzyszki Sviderkova - Ona musi mieć spokój.
Kramerko skinęła głową, nie odrywając oczu od lustra wody, która robiła się coraz bardziej niespokojna... Rusłana długo wpatrywała się nic nie komentując, nagle cofnęła się jak opętana, odrzucając wściekle kociołek... Kobiety były przerażone...
- Mów! Mów co widziałaś? - krzyczała Krzemieńska.
- Krew! Mnóstwo krwi!
- O Boże! - wystraszyła się Połniakowska - To straszne!
- Wszyscy zginiemy? - dopytywała się Maciejewska.
- Mówiłam wam, żeby nie wróżyć teraz! - krzyknęła zdenerwowana Kramerko - Nie widziałam dokładnie, jutro muszę powtórzyć... Może to przez ten alkohol...
Atmosfera popsuła się strasznie...
- Idziemy spać! - zakomunikowała Jarczykowska
- Wina i tak już prawie nie ma - skwitowała Sviderkova.
- Dopijmy je i do spania! - podsumowała Guzikova.
Gdy kobiety zbierały się do swoich kajut, na pokładzie zaroiło się od tajemniczych postaci... Kobiety zostały pojedynczo pojmane, następnie umieszczone w kilku małych łodziach... Wszystko trwało raptem kilka minut... Łodzie odpłynęły w ciemnościach...
Subskrybuj:
Posty (Atom)