bpe

Par

Polecany post

Historia - Skąd Hitler wziął swastykę?

Swastyka – ogólnie znak ten kojarzy się całemu światu jako symbol nazizmu i zła. Paradoksalnie wcześniej oznaczał całkiem coś innego! Swast...

poniedziałek, 25 listopada 2019

Epopeja polsko-indiańska (86, fragment VII - chronologicznie 92)

Połączone polskie wyprawy nieuchronnie zbliżały się ku południu. Jak donosili zwiadowcy do wybrzeża dzieliło ich 2-3 godziny marszu. Za nimi postępowały masy Indian: Apacze, Komancze, Paunisi i Arapaho. Niechybnie pachniało przyszłą konfrontacją...

Tymczasem grupa zwiadowców pod dowództwem Przemka Janczurowskiego penetrowała wybrzeże. W pewnym momencie Niemiec Martin Schylder zauważył statek... Był to "Nefrete", czyli jednostka na której przybyła w te rejony III wyprawa, tzw. odwetowa Macudowskiego.

- Ej! Patrzcie! Statek! - darł się Schylder.
- Cicho waszmość! - tonował go Stanisław Jochymowski - Przecież to mogą być Hiszpanie, a to też wrogowie!
- Trzeba to sprawdzić! - zadecydował Janczurowski - to może być dla nas wszystkich jedyna szansa!
- Co robisz?! - dziwił się Jochymowski obserwując Janczurowskiego, który zaczął galopować we wskazanym kierunku.

Janczurowski nie zważał na żadne sugestie, tylko pędził co koń wyskoczy w kierunku plaży. Gdy już był na miejscu, zeskoczył z konia, następnie wskoczył do wody i zaczął płynąć w kierunku "Nefretete". W między czasie zauważono go na statku, gdzie wskutek tego powstało spore zamieszanie...

- Wołać Macudowskiego! - darł się zbir Dziobak - Ktoś do nas płynie!

Chwilę potem Macudowski pojawił się przy burcie...

- Kto to jest? Dziki? - dopytywał się lekko zdenerwowany.
- Nie! - wyjaśniał zbir Chwaścior - Wygląda jak my. Może Hiszpan jakiś?
- Sam płynie? - denerwował się Macudowski.
- Sam!
- Rozglądajcie się uważnie to może być pułapka! Zębiszon do mnie!

Kilka minut później Janczurowski wyszedł na pokład i jakież było jego zdziwienie, gdy usłyszał polską mowę, w pierwszym momencie aż mu głos odjęło...

- Rodacy tutaj? Nie wierzę!
- Coś za jeden? - syknął Macudowski.
- Jestem członkiem II wyprawy do Nowego Świata pod dowództwem pułkownika Jerzego Donieckiego...
- Kogo, kogo?  - nie dosłyszał Macudowski.
- Donieckiego.
- A... - Macudowski od razu skojarzył osobę z niezbyt dla niego miłym zdarzeniem w Gdańsku.

Janczurowski opowiedział jak wygląda sytuacja...

- Indianie was ścigają?! To trzeba natychmiast uciekać, bo i nas zabiją! - zaczął krzyczeć Macudowski.
- Hola, hola - przerwał mu Janczurowski - Chyba nas tak nie zostawisz?!

Macudowski spojrzał na niego, zreflektował się błyskawicznie...

- A, nie... Oczywiście, że na was poczekam!

Rozmowa trwała jeszcze chwilę, następnie zwiadowca wskoczył do wody i popłynął ku brzegowi. Jak tylko tam dotarł Macudowski wezwał niemieckiego kapitana i oznajmił...

- Natychmiast wypływamy!
- Ale co z nimi? - zdziwił się zbir Chwaścior - Chyba ich tak nie zostawimy na pastwę tych dzikusów?!
- Odpływamy! W przeciwnym razie zginą i oni i my!

Kapitan Klaus Rodenthaler wydał rozkazy i załoga zaczęła szykować się do odpłynięcia... Jednak coś było nie tak... Po kwadransie wściekły Macudowski biegł w kierunku Niemca...

- Co się stało?! Dlaczego nie odpływamy? Przecież jasno się wyraziłem! Kto ci płaci?!
- Nie damy rady płynąć - oznajmił spokojnie kapitan - Nie wiem dokładnie co się stało, ale coś nas trzyma. Obawiam się, że kotwica o coś się zaplątała...
- Co? Jak to możliwe?! I co teraz?!
- Będziemy próbować jeszcze...

Macudowski był wściekły, chciał zemścić się na Donieckim za gdańską obrazę, poza tym ani myślał ryzykować życiem dla Polaków z I i II wyprawy...

- Nie denerwuj się Mateuszku... - uspokajała go Włoszka Evelline Rodaccio.
- Jak tu się nie denerwować?! - syknął, ale za chwilę dodał już spokojniej - coraz lepiej mówisz po polsku.

Tymczasem Janczurowski z pozostałymi pędził co koń wyskoczy, żeby oznajmić dowódcom radosną nowinę...

- To niesamowite, żeby na końcu świata napotkać polski statek, który nas uratuje! - cieszył się Schylder.
- Jak się nazywał ten Polak co z nim rozmawiałeś? - dopytywał się Jochymowski.
- Macedoński... Jakoś tak...
- ? A nie Macudowski?
- O o, chyba tak.

Schylder z wrażenia aż zatrzymał konia...

- Co? To ja bym się nie cieszył!
- To znaczy?
- To człowiek, któremu ciężko zaufać!

Wszyscy troje zatrzymali się... Schylder i Jochymowski opowiedzieli Janczurowskiemu skąd znają i kim jest Macudowski...

- Schylder! Wracaj i obserwuj ten statek!
- Wrócę, ale go sam nie zatrzymam!

Zwiadowcy dotarli po jakimś czasie do pozostałych Polaków... W pierwszej chwili wszystkich opanowała niesamowita radość, ale postać Macudowskiego wprowadziła wielki niepokój...

- Pamiętam tego ochlaptusa z Gdańska - przypomniał sobie pułkownik Doniecki - Co on tu właściwie robi? Nie można mu ufać!
- I tak nie mamy wyjścia - skomentował Michał Potylicz - Przyśpieszmy kroku, trzeba wysłać konnych w kierunku statku...
- Jak jeszcze tam będzie... - skwitował smutno Doniecki.

W stronę wybrzeża pojechali Przemko Janczurowski, Przemko Nowacki, Roman Więcławski, Krzysztof Seremacki, Piotr Laszlo Tekieli, Hiszpan Pablo Madeiros i kilku innych...

- Panie pułkowniku! - wołała biegnąc Agnieszka Jagna Dębowska - Mogę jechać z nimi?
- No, nie wiem...
- Potrzebuję poczuć wiatr we włosach - szepnęła do ucha dowódcy - żeby rozgonił moje myśli...
- No dobrze, jedź za nimi!

Doniecki znał historię Jagny, wiedział o jej nieszczęśliwej miłości do hiszpańskiego pirata Diego Floresa i że Polka wciąż nie może dojść do siebie po jego śmierci...

- A ja też mogę? - spytała Andżelika Koszyńska.
- Nie!
- Ale dlaczego?
- Nie i nie i jeszcze raz nie!


Tymczasem osłaniający pochód wartownicy zauważyli coś podejrzanego...

- Cicho! - syknął Jan Daniel Rożnawski - Coś słyszałem! Tam ktoś jest!
- Udawaj, że nic się nie stało i jedź dalej! - powiedział Robert Pachocki - My z Rafałem Kobyłeckim zajdziemy ich od tyłu!
- Nie boicie się?
- Nie, Jasiu... To jest wojna, nie ma na to czasu - odparł Kobyłecki i ruszył w ślad za Pachockim.

W między czasie w okolicy pojawiła się Anna Hynowska...

- Panowie! Czas ruszać! Zwiadowcy donieśli, że do wybrzeża już niedaleko!

W tym samym momencie została zaatakowana przez Indianina, który zrzucił ją z konia, a następnie zaczął ciągnąć za włosy!

Rożnawski nie wiedział co robić, zastygł bez ruchu...

Nagle Indianin został trafiony kamieniem w głowę, puścił Hynowską, ale za chwilę znowu ciągnął ją za sobą... Za chwilę jednak został trafiony jeszcze większym kamieniem i aż przyklęknął... Sytuację momentalnie wykorzystał Rożnawski, który dopadł do niego i szablą pozbawił życia.

- Dziękuję! - zawołała ocalana.
- Podziękuj jej! - Rożnawski wskazał na Czeszkę Lelkovą - To ona rzucała tymi kamieniami!
- Jeden jeden! - śmiała się Czeszka. Było to nawiązanie do wcześniejszego uratowania jej przez Hynowską.

Nagle usłyszeć można było kolejne odgłosy walki... Okazało się, że Kobyłecki i Pachocki natrafili na innych dwóch Indian...

- To musieli być ich zwiadowcy - oznajmił Pachocki.
- Aż mi się śpiewać zachciało! - krzyknął z radością Rożnawski.
- To śpiewaj Jasiu! - śmiał się Kobyłecki.

Najpierw jednak sprawdzono czy w pobliżu nie ma innych Indian...

- Takie chwile jak te - zaczął śpiewająco Rożnawski.
- Nie zdarzają się zbyt często! - równie śpiewająco kontynuował Kobyłecki
- Takie chwile jak te - powtórzył Rożnawski.
- To nasze zwycięstwo! - ryknął Pachocki.

Prawdopodobnie te słowa były natchnieniem dla Kamila Bednarka, który rozwinął to odpowiednio i zrobił z tego hit w XXI wieku... Ale to tylko prawdopodobnie :)

Czeszka Lelkova zaczęła bić brawo, niespodziewanie pojawiła się jej rodaczka Cekierova...

- Malovaný džbánku z ceśkego zámku
Znáš ten čas, dobře znáš ten čas
Kdy tu chodská skála na hranicý stála
Znáš ten čas, dobře znáš ten čas
Lelkovej aż łzy popłynęły...

- Pamiętam Daneczko! Cioteczka Janinka Klimkova często to śpiewała!
- To se ne vrati... - podsumowała smutno Cekierova.
- No szkoda, ciekawe co teraz robi cioteczka...
- Pewnie sprząta i śpiewa, jak zwykle...
- Albo w odwiedzinach u sąsiadki Grzesiakovej...

Słowa tej piosenki być może zostały wykorzystane w XX wieku do słynnego przeboju Heleny Vondraćkovej...

- Ważne są tylko te dni, których jeszcze nie znamy! Ważnych jest kilka tych chwil, tych które przed nami - zanucił pojawiający się znienacka Mateusz Budzanowski - Ruszamy! Pośpiewacie sobie później!

To z kolei mógł w późniejszych wiekach wykorzystać Marek Grechuta...

Polacy ruszyli w kierunku wybrzeża. Wieść, że czeka tam polski statek dodała wszystkim otuchy... Wtem pochód dogonił Kozak Czarnienko...

- Indianie wyruszyli! Idą bardzo szybko! Musicie się pośpieszyć!
- Gdzie angielski tropiciel Martin Swayze Von Bigay? - zapytał Doniecki.
- Cały czas krąży wokół Indian, ale tam robi się coraz bardziej niebezpiecznie! Indianie rozdzielili się, idą w kilku grupach, ale wszystkie kierują się na południe!
- Wracaj i ubezpieczaj Anglika! I uważajcie! My pędzimy w stronę statku, jeżeli jeszcze tam będzie!
- Jaki statek?
- Długo by tłumaczyć... Polski statek, pojawiła się szansa na ratunek!

Czarnienko zawołał swoich towarzyszy Kozaka Robaczenkę i Czarnego Malika, po czym natychmiast odjechali...

- Coraz goręcej się robi panowie - skomentował Robaczenko.
- Jedziemy, bo Swayze tam sam - martwił się Czarnienko.
- Da radę - skwitował krótko Czarny Malik.

W między czasie inni zwiadowcy donieśli, że statek wciąż jest na miejscu...

- Wygląda na to - cieszył się Potylicz - że zdołamy się uratować!
- Podejrzane to wszystko! - dziwił się zdenerwowany Doniecki - Ten Macudowski coś knuje! W przeciwnym razie dawno by już odpłynął!
- Może nie jest taki zły za jakiego go uważasz?
- Nie sądzę, ale oby... !

Nagle do Donieckiego zbliżył się Tomasz Szlachtowski...

- A ty co chciałeś?
- Chciałem pana prosić o rękę Andżeliki...

Donieckiego aż zatkało... Stryj Andżeliki Koszyńskiej w końcu zdołał przemówić...

- Ale sobie moment wybrałeś!
- Nie wiadomo czy przeżyjemy... A jeśli mamy odejść na tamten świat to już po ślubie!
- Jakim ślubie? Rozum ci się pomieszał!
- Jaka jest pana decyzja?
- Żadna! Na razie przynajmniej! Póki co to może zdołamy się ocalić, więc to nieaktualne!
- Ale...
- Może uda się wrócić do kraju to poprosisz o jej rękę rodziców.
- Ale...
- Precz! Ważniejsze sprawy mamy teraz na głowie!

Szlachtowski chcąc nie chcąc musiał odejść z niczym... Po drodze spotkał Kozaka Rycha Bodczenkę...

- Kowalskiego dalej nie ma! - martwił się Kozak.
- Nie wiadomo czy w ogóle żyje... - skwitował Szlachtowski.
- Ciężko się przyznać, ale tęsknię za draniem. Żeby tylko wrócił to... skłonny jestem nawet ogolić wąchola!
- Skoro do tej pory nie wrócił - wtrącił się przechodzący akurat obok Rafał Kafałkowski - to już nie wróci. Dzicy go pewnie dopadli i już po nim!
- Waść to zawsze wszystko w czarnych barwach widzisz! - podsumował przysłuchujący się rozmowie Włoch Roberto Gibbencione.
- Bo wtedy łatwiej przyjąć otaczającą nas rzeczywistość! - odgryzł się Kafałkowski.

Po jakimś czasie gruchnęła wieść, że statek jest już pod pełną kontrolą...

- Całe szczęście, że nasi już tam są i ten Macudowski nie odpłynął... - cieszył się Potylicz.
- Dziwne to wszystko, może coś knuje jeszcze... - dziwił się Doniecki - Według informacji, które dostaliśmy to na statku garstka ludzi... Po co on tu w ogóle płynął?
- Może też nasłuchał się o indiańskim złocie?
- Czyli chciwość...

Tymczasem w San Escobar... Piraci coraz bardziej buntowali się, że kapitan Krwawy Gomez (Marcin Pychowiański) zwleka z oddaniem im kobiet... Piraci byli bardzo wyposzczeni, wielu nie miało kobiety od dobrych kilku miesięcy...

- Krwawy Gomez zawsze nam oddawał kobiety - narzekał do pozostałych Gruby Alberto - Jak już zaspokoił swoje potrzeby!
- Przez to wszystko mój Victor - wtrącił stary Pablo - opuścił San Escobar. Gomez go strasznie sponiewierał.
- Chcemy kobiet! - darli się pozostali.

Niezadowolenie piratów szybko dotarło do kapitana...

- Będzie tam spokój?! - krzyknął wychodząc z domu.

Piraci czuli respekt przed swoim szefem, ale byli tak podminowani, że odważyli się go zaatakować słownie...

- Kiedy nam dasz kobiety?!
- W swoim czasie! Co wy mi tu bunt chcecie robić? Który tak podżega? Zaraz każę go powiesić!

Piraci rozeszli się, wszyscy wiedzieli jak straszny potrafi być przywódca, gdy się zdenerwuje... Nie rozwiązało to jednak problemu, piraci wciąż byli wzburzeni, brakowało tylko iskry, która by wznieciła pożar...

- Monisławo! - rozpoczęła rozmowę zdenerwowana Paulina Połniakowska - Coś złego się dzieje!
- To znaczy? - dopytywała się Monisława Maciejewska
- Wydaje mi się, że Krwawy Gomez powoli traci kontrolę nad swoimi ludźmi...!
- Co robimy?
- Oni chcą nas! Trzeba stąd wiać!
- Kiedy?
- Jak najszybciej!

Piraci dalej narzekali... Krwawy Gomez postanowił z nimi porozmawiać... Wszyscy udali się w stronę brzegu, gdzie cumował ich statek...

- O co wam chodzi? - wrzeszczał do nich - Niedługo dostaniecie kobiety - próbował ich udobruchać.

Kobiety zorientowały się, że to najlepszy moment na ucieczkę. Nikt ich w tej chwili nie pilnował.

- Ty Monisławo leć do pozostałych i wyprowadź ich z szopy! Ja przygotuję konie!

Kobiety sprawnie wzięły się do rzeczy i już kilka minut później wszystkie pędziły konno oddalając się od San Escobar...

Krwawy Gomez tymczasem coraz bardziej tracił poparcie, w końcu piraci rzucili się na niego...

- Brać go! - rozkazał Gruby Alberto - Związać! Od tej chwili ja jestem kapitanem!

Piraci zostawili byłego kapitana skrępowanego na plaży i ruszyli z powrotem...

- Kobiety są nasze! - darli się.

Jakież było ich zdziwienie, gdy zobaczyli otwarte drzwi od szopy... Po chwili okazało się, że zniknęły wszystkie konie!

- Co robimy? - zapytał nieco zdezorientowany stary Pablo - Może uwolnimy Gomeza?
- Nie! - krzyknął wściekle Gruby Alberto - Teraz ja jestem wodzem! Do statku, uciekają na zachód, dopadniemy je!

Kilka godzin później wierny sługa Krwawego Gomeza Sasza Rusański odnalazł go na plaży...

- No już! Uwolnij mnie do cholery!

Rusański zastanawiał się...

- Co jest? Szybko! Do stu tysięcy piorunów!
- A co za to będę miał?

Krwawy Gomez w pierwszej chwili chciał wybuchnąć, tak go zdenerwowały słowa interesownego sługi, ale zdołał powstrzymać się...

- Sakiewkę ci dam!
- A ja wiem, gdzie trzymasz złoto. Sam sobie mogę wziąć!
- To czego chcesz?!
- No nie wiem...
- To ja mam wiedzieć? Uwolnij mnie do diaska!
- Za dwie sakiewki złota...
- Dobra! Rozwiązuj!

Rusański oswobodził przełożonego i za chwilę aż skulił się z bólu...

- Ja ci dam złoto patałachu, nicponiu! A wierność? A lojalność? Co za czasy! Do diabła!
- Co teraz?
- Gdzie moi ludzie?
- Ruszyli statkiem za panienkami!
- Gdzie uciekły?
- Na zachód. Zabrały wszystkie konie!
- To ciężko będzie je dogonić...
- Twój wierny sługa pomyślał o wszystkim i dwa konie ukrył...
- Teraz to wierny psia mać!
- ?
- Jedziemy! Popamiętają jeszcze Krwawego Gomeza! Oj! Trup będzie kładł się gęsto!

Tymczasem w stronę San Escobar zbliżał się kniaź Sławomir Wigurko z towarzyszami...

- Coś czuję - zaczął Kaliski - że idziemy w dobrym kierunku...
- Cicho! Ktoś jedzie! - powiedział szlachcic Sebastian Sokoliński.

Faktycznie zbliżało się dwóch jeźdźców...

- Jamróz! Ty bierz tego z lewej, a ja z prawej! - szepnął Wigurko.

Chwilę później obaj jeźdźcy znaleźli się na ziemi obaleni przez wspomnianych... Wigurko złapał obu za włosy i zaciągnął nad potok. Po chwili zaczął ich topić...

- Gadać mi tu zaraz, gdzie są kobiety, wy zwyrodnialcy! - darł się.

Wspomniani ledwo co oprzytomnieli po niespodziewanym ataku, skłonni byli odpowiedzieć, ale za każdym razem, gdy chcieli Wigurko sprawiał, że ich głowy były w wodzie...

- Gadać! Gdzie kobiety! Bo was potopię!
- Wigurko! - wtrącił się Kaliski - Przecież ci nie odpowiedzą, jak ich topisz! Wyciągnij ich z wody i daj chwilę dychnąć!

Kniaź postąpił zgodnie z sugestią... Topieni łapali powietrze, dłuższą chwilę dochodzili do siebie...

- Dlaczego nas topisz?! - odezwał się jeden z nich.
- Polak? - zdziwił się zbir Jamróz.
- Tak, jestem Polakiem! Nazywam się Marcin Pychowiański, a ten tu to mój sługa Rusin Sasza Rusański...
- Co tu robicie? - dopytywał się Sokoliński - Należycie do I czy II wyprawy?
- Nie należymy do żadnej wyprawy...
- To co tu robicie?!

Pychowiański opowiedział swoją historię...

- Ale gdzie te kobiety? - zapytał Kaliski.
- Uciekły przed moimi ludźmi, piratami z San Escobar...
- Z tego co mówisz to je chroniłeś - zaczął Wigurko - ale czy możemy ci wierzyć?!
- Rodaczek bym nie skrzywdził!
- Musimy ruszać im na pomoc! - zadecydował Wigurko - Gdzie Zbereznikov? - przypomniał sobie nagle.
- Ostatnio go widziałem, jak poszedł polować na króliki... - poinformował Jamróz.
- Sebastianie! Idź po niego - rzekł Wigurko do Sokolińskiego, a do pozostałych - Skoro kobiety są konno to nie mamy szans dogonić ich pieszo. Ja z Pychowiańskim pojedziemy za nimi, a wy ruszajcie pieszo w tym samym kierunku. Bywajcie!

Konni zniknęli już dawno, ale wciąż było słychać śpiew Wigurki...

- Żal, żal za jedyną
za zieloną Ukrainą
żal zal serce boli
szkoda, szkoda złotej doli

Ona jedna tam została
przepióreczka moja mała
a ja tutaj w obcej stronie
dniem i nocą płaczę do niej

Żal, żal, żal za niemi
za oczkami czarownemi
żal, żal za jedyną
za hołubką, za dziewczyną

Jak na łąkach kwitną wieńce
tak na licach jej rumieńce
a w oczętach taka siła
że mi w głowie zawróciła

Sokoliński ruszył na poszukiwania Rosjanina... Kierował się na plażę, wiedział bowiem, że Zbereznikov lubi często posiedzieć tam i rozmyślać... Wtem zobaczył coś bardzo niepokojącego...
Na plaży kilku mężczyzn ścigało Zbereznikova, a za chwilę najwyższy z nich ciągnął go na sznurze w kierunku łodzi... Szlachcic bił się z myślami, czy ruszyć na pomoc towarzyszowi czy lepiej ściągnąć pozostałych... W końcu wybrał tą drugą opcję, zwłaszcza że dało się zaobserwować, że napastnicy nie zamierzają odpływać. Jeden z nich zaczął rozpalać ognisko... Widząc to wycofał się i szybko popędził ku pozostałym...

- I co Ivan? - zaczął najwyższy - Ty myślał, że przed nami ucieknie, tak?
- Co z nim zrobim Wasylu?
- Związać mu nogi i powiesić nad ogniskiem!
- Nie! - darł się Zbereznikov, ale na nic zdały się jego protesty. Kilka minut później głową prawie dotykał ognia z ogniska...
- Wasyl, nie!
- A czemu nie? Ty nie przejmował się nami, zbałamucił naszą siostrę Walentynę i naraził nasze dobre imię na szwank! Przez ciebie ona nie została carycą!!!
- Oszczędźcie! To powiem, gdzie jest indiańska kopalnia złota!

Wasyl Kaczkun, najwyższy i najstarszy z braci, w pierwszej chwili zlekceważył informację, ale po jakimś czasie ...

- Zdejmijcie go z ognia...

Wasyl nie odzywał się dłuższą chwilę, a potem nagle wypalił...

- Syna masz!
- Co? Ja?
- A kto niby psubracie jeden?! Ale nie ciesz się,  my wydali Walentynę za bogatego bojara, który uzna dziecko za swoje...
- Ale jak to?
- A tak to! Zresztą ty i tak już długo nie pociągniesz! Twój kres blisko... Ścigaliśmy cię z Rosji, przez Polskę i Niemcy, aż tutaj!
- A nie chcecie tej kopalni?
- Przecież kłamiesz, znam cię, gadasz tak by się ratować...
- Eee... Prawdę mówię, nie ecie pecie jakieś tam...

Wasyl znowu nie odzywał się dłuższą chwilę... W duchu myślał, że co mu szkodzi sprawdzić czy ta kopalnia istnieje czy nie, a potem i tak go zabiją...

- Pilnować go! Dymitr piecz te króliki, bo głodny jestem!
- Ale to ja je złapałem! - powiedział z pretensjami Zbereznikov.
- Milcz! Ciesz się, że cię nie zabiłem na miejscu psi synu!

Pół godziny później Wasyl Kaczkun zajadał się króliczym mięsem. Towarzyszyli mu bracia: Dymitr, Władimir, Andrej i Michaił oraz Sławomir Sojkov, Grigorij Vołkov i Witalij Wadziarowski. Trzej ostatni nie należeli do rodziny, zostali wynajęci.

- Zbereznikov ujęty - rozpoczął rozmowę Vołkov - Możemy wracać do Rosji.
- Wrócimy! - odparł Wasyl - Nic się nie bójcie, zapłacimy wam tyle co obiecaliśmy. Słowo Kaczkunów więcej warte od złota!
- Ja swoją dolę przeznaczę - rozmarzył się Vołkov - na nowy interes.
- Jaki? - zapytał z ciekawości Sojkov.
- Zamierzam otworzyć dom publiczny pod Moskwą... Bo w samej stolicy to mnie nie stać...
- A nie lepiej na wadziarę przeznaczyć? - zdziwił się Wadziarowski.
- E tam... - oburzył się Vołkov - Nie sztuka majątek przechlać! Sztuka to dobrze zainwestować! Mam ambicję zostać królem uciech w naszym kraju! Już widzę, jak do mojego domu uciech śpieszyć będą panowie bojarzy z całej Rosji, a kto wie... może i cara ugoszczę!
- A nie chcesz wspólnika? - wypalił nagle Wasyl - Dzięki nam założysz interes w samej Moskwie... Mamy wystarczająco złota czy pieniędzy... Wtedy panowie nie będą musieli wyjeżdżać z miasta... Oczywiście nasza rodzina wzięłaby wtedy odpowiedni procent od obrotu...
- Dobry pomysł! Niektórzy panowie są leniwi, wolą mieć takie atrakcje na miejscu...

Nastała chwila ciszy...

- Czy dostanę w końcu chociaż kęsa tego królika? - wołał jeniec.
- Cicho tam! Ciesz się, że żyjesz jeszcze! Bo zdanie zmienim!
- Ale z was koziaki...

Nagle przy ognisku coś zaczęło się dziać... Rosjanie ze zdziwieniem patrzyli na to co się działo... Dopiero po chwili zareagowali...

- Człowieku! - zawołał Wasyl Kaczkun - Pierwszy raz widzę, żeby ktoś tak szybko pochłonął całego królika!

Dymitr i Andrej ruszyli na obcego...

- Nie! Zostawcie go! - rozkazał Wasyl - Coś za jeden?
- Nazywam się Mariusz Roch Kowalski... Głodny byłem, tak po prostu...
- Jeśli walczysz tak jak jesz to... Przyjmuję cię na służbę!
- Zgoda!
- Ratuj! - zawołał nagle Zbereznikov.
- Nie słuchaj go! - przerwał Wasyl - Siadaj z nami! Wadziarowski! Przynieś gorzałkę z łodzi!

Wadziarowski nie dał się długo prosić, z miejsca popędził we wskazanym kierunku.

Kowalski, gdy już najadł się do syta, chociaż w przypadku takiego łasucha to nigdy nie wiadomo do końca, urządził sobie małą drzemkę... Wasyl Kaczkun  nawet tego nie zauważył, podawał mu kolejny kubek z gorzałką... Polak ocknął się i zaczął krzyczeć...

- A psy szczekały dopiero następnego popołudnia!
- Że co? - dziwił się Rosjanin.
- A... - ocknął się zupełnie Kowalski - rodzinna wieś mi się przypomniała. Zgłodniałem coś, macie jeszcze tego królika?

Wszyscy byli zdumieni, jak jeden człowiek może pochłonąć niemal jednorazowo taką ilość jedzenia...

- No co? Kilka dni prawie nic nie jadłem!

Sokoliński zdążył już wrócić do pozostałych...

- Zbereznikova schwytali jacyś obcy! Obozują na plaży!
- Ilu ich jest? - zapytał Kaliski.
- Ze siedmiu! Jeden taki strasznie wielki!
- Kim są? Piraci?
- Chyba nie, myślę że to te Kaczkuny z Rosji o których często bredził Zbereznikov.
- We trzech nie damy rady... - zastanawiał się Jamróz - chyba, że ich zaskoczymy!


Tymczasem kobiety uciekające przed piratami niespodziewanie natknęły się na Indian... Zatrzymały się, próbowały zawrócić w drugą stronę, ale okazało się, że odwrót został już odcięty. Indianie byli z każdej strony...

- Wpadłyśmy z deszczu pod rynnę... - szepnęła Połniakowska do Maciejewskiej - Co robimy?
- Uciekamy! - zawołała wskazana.

Kobiety próbowały przebić się przez szeregi indiańskie, ale nie dały rady. Indianie byli wszędzie...

- Same squaw! - zawołał wódz Indian - Mój syn szukał właśnie żony! A tu aż kilka do wyboru!
- Ale to blade twarze! - wypalił jeden z ważniejszych wojowników.
- Co za różnica?! Zabieramy je do naszej wioski! Syn ucieszy się bardzo!
- Marny nasz los, coś tak czuję... - niepokoiła się Dominika Guzikova
- Dzikusy mają nasz w swojej mocy... - martwiła się Renata Jarczykowska.
- Boję się... - dodała Anna Von Stollar.
- Ja też... - wtórowała Sabina Sviderkova.

Indianie prowadzili kobiety do swojej wioski, do której było kilka dni pieszo. Było to plemię Tonkawów na czele którego stał stary wódz Płonące Drzewo.

- Masz jakiś pomysł? - powiedział szeptem Pychowiański.
- Jest nas dwóch, dzikich z trzydziestu - odparł Wigurko - to nie może się udać.
- E, gdybym miał swoich piratów! Pokazalibyśmy tym dzikusom, gdzie raki zimują!
- Ale nie masz, poza tym znowu by cię zdradzili dla zdobycia kobiet dla siebie.
- To co robimy?
- Obserwujemy póki co...

Tymczasem kobiety były już coraz bardziej znużone podróżą...

- Dokąd nas te dzikusy prowadzą? - narzekała głośno Von Stollar.
- Pewnie do swoich domów - odparła Guzikova.
- Mam już dość tego Nowego Świata! - krzyknęła niemal płacząc Jarczykowska - Najpierw jacyś piraci trzymali nas w szopie, teraz jacyś dzicy prowadzą nas Bóg raczy wiedzieć gdzie!
- Nie denerwuj się Renatko - uspokajała ją Sviderkova.

Nagle Maciejewska spięła swojego wierzchowca, co spowodowało, że trzymający lejce Indianin puścił je. Następnie niemal tratując innego czerwonoskórego zaczęła pędzić przed siebie. Manewr ten próbowała natychmiast powtórzyć Połniakowska, ale pilnujący ją Indianin był już czujny i nie dopuścił do tego. Kilku Indian pobiegło za Maciejewską, ale nie było w stanie jej dogonić. Płonące Drzewo rozkazał ściągnąć kobiety z koni, żeby nie doszło już do podobnej sytuacji. Tonkawa nie znali do tej pory koni, nie potrafili na nich jeszcze jeździć.

- Jedna uciekła - skwitował wódz - szkoda, bo ta miała być dla mnie, reszta dla syna...
- Mamy ją ścigać?
- Nie ma sensu. Musimy opanować jazdę na tych zwierzętach. Pilnować ich, nawet bardziej od kobiet!

Maciejewska długo jeszcze pędziła przed siebie jak oszalała... Dopiero po dłuższym czasie zatrzymała się i nadsłuchiwała dźwięków pościgu, ale nic nie dało się słyszeć. Dopiero po chwili usłyszała tętent dwóch koni... W pierwszej chwili miała rzucić się do ucieczki, ale za chwilę ukazało się jej dwóch jeźdźców i nie byli to Indianie...

- Czekaj! Czekaj Monisławo!
- Wigurko? Pychowiański? Co tu robicie?
- Ratować was chcemy...

Wigurko opowiedział o tym, jak wraz z kilkoma towarzyszami wyruszyli na ich poszukiwania.

- Jak je uratujemy? - denerwowała się kobieta.
- Sami nie damy rady - odparł Wigurko - Według moich obliczeń jeżeli Indianie będą szli cały czas na zachód blisko wybrzeża to natrafimy na "Nefretete". Pilnujcie Indian, a ja pojadę po pomoc. Ciężko będzie z tym Macudowskim, bo pewnie nie będzie chciał mi nikogo dać, jak ostatnio, ale coś załatwię. Bywajcie!

Kniaź odjechał, w pewnym momencie Maciejewska zobaczyła stojącego nieopodal niczym pomnik Indianina, Pychowiański ruszył na niego z szablą, ale w momencie, gdy miał go już uderzyć zorientował się, że czerwonoskóry w ogóle na nic nie reaguje...

- Ej!

Zero reakcji...

- Co jest?! Obudź się!

Wciąż zero reakcji...

- Halo!

Indianin dopiero teraz popatrzył na niego mętnym wzrokiem i znowu wrócił do pozycji wyjściowej...

- Dziwny jakiś ten Indianin - skomentował Pychowiański - Dobra, jedziemy dalej panienko!
- Pani!
- O, przepraszam.
- Nie zabijesz go?
- Nie, on jest niegroźny...
- Ale może nas zdradzić...
- Jedziemy, nie chcę znowu do niego podchodzić, on ma jakiś dziwny wzrok...

Kwadrans później w to miejsce przybyli Tonkawowie...

- Ojcze! Kto to? - spytał wodza jego młodszy syn Zielony Królik.
- To mój synu dziwna historia... Kiedyś to był jeden z naszych najdzielniejszych wojowników, ale rozum mu się pomieszał i od tej pory nazywamy go Ten Co Nic Nie Wiedział...
- A co szamani na to?
- Mówią, że to ciężki przypadek...










1 komentarz:

  1. Anonimowy04:12

    Dziwię się autorowi tej powieści że mała męda jeszcze żyje

    OdpowiedzUsuń