(powiązane z częścią 73)
Włoski medyk Gianluca Faracini przebywał już w wiosce
tajemniczych Indian ponad tydzień… Stary Rakataka zaczynał czuć się lepiej,
więc była nadzieja, że Włoch nie zginie od toporka jego syna Takanaki…
- Nie będzie źle – mówił do siebie Faracini – Lewatywa i zioła
dokonały cudów. Stary mnie chyba nawet polubił, a i młody już nie straszy…
Medyk pomyślał, że dobrze mu zrobi spacer po świeżym
powietrzu, ale gdy tylko wyszedł z wigwamu w jego stronę skierowało się ostrze
włóczni…
- Ner!!! – warknął ostro Indianin pilnujący wigwamu wodza.
- Egrei! – powiedział spokojnie starszy Indian siedzący
nieopodal i wartownik opuścił broń wymownie wskazując, że Włoch może wyjść na
zewnątrz.
Faracini skorzystał, bardzo bowiem tęsknił za światłem
dziennym. Przechadzał się po wiosce, ale czuł, że jest obserwowany, po pewnym
czasie zorientował się, że pilnuje go trzech Indian. Po kwadransie spaceru
medyk dotarł nad rzekę, więc postanowił usiąść chwilę na brzegu. Podobała mu
się bardzo okolica, czuł że może tak godzinami wpatrywać się w te widoki… Błogi
stan został jednak brutalnie przerwany! W centrum wioski zawrzało, po kilku minutach
w ich kierunku biegło kilkunastu wojowników głośno wołając:
- Kuta! Kuta!
Indianie momentalnie pochwycili Faraciniego i zaczęli wleć w
stronę wioski… Włoch nie miał pojęcia co się stało, miał tylko nadzieję, że
chodziło o opuszczenie wigwamu, a nie o to, że coś złego stało się Rakatace…
Szybko okazało się, że był w błędzie… Kilku Indian wepchnęło go do wigwamu,
przy starym wodzu siedział młody Takanaka ze straszną miną… Wyglądało na to, że
Rakataka zmarł…
- Figaka mukaka! – wycedził na widok medyka.
Włochowi nie było dane nawet podejść do Rakataki, widocznie
odszedł na zawsze… Faracini był przerażony, przypomniał sobie toporek młodego
wodza…
- Zginę! Co robić, co robić? – bił się z myślami.
Chwilę później trafił do innego wigwamu. Nie był tak
obszerny i wyposażony, jak wigwam wodza. Właściwie to nic w nim nie było.
Mijały godziny i nic się nie działo, to wyczekiwanie było jednak najgorsze.
Faracini męczył się strasznie, w wigwamie było duszno i niezwykle ciasno – dwa metry
na półtora…
- Niech już przyjdą i mnie zabiją! – krzyczał cicho – Dłużej
tego nie wytrzymam! Duszę się!
Wiedział, że nie może wyjść na zewnątrz, ale mimo tego
spróbował… Chodziło mu głównie o to, żeby zaczerpnąć świeżego powietrza…
- Ner!!!- wrzasnął wartownik, ten sam co pilnował wigwam
Rakataki.
- Ner!!! – warknął starszy Indian, ten sam co i wtedy.
Faracini wykonał kilka głębokich oddechów i miał już wrócić
do wigwamu, ale Indianie byli szybsi. Kilka ostrych kuksańców i był już z
powrotem. Minęła noc, o świcie do wigwamu wtargnęło dwóch Indian wywlekając
Włocha na zewnątrz… Zaciągnięto go na centralny plac wioski. Medyk widział po
drodze oblizujące się na jego widok Indianki i masujących się po brzuchach
Indian… Nie wiedział czemu tak się zachowują, ale był bardzo zaniepokojony…
Indianie rzucili go przed Takanakę, który stał na środku placu…
- Gora byta! – zawołał po chwili młody wódz wyraźnie
wskazując na wielki gliniany gar znajdujący się nieopodal.
- Gora byta! – darł się tłum Indian.
Faracini spojrzał także w stronę gara…
- Mój Boże! Oni chcą mnie ugotować i zjeść! Ratunku!
Włoch rzucił się do ucieczki, ale został błyskawicznie
pochwycony przez Indian. W stronę gara skierował się sędziwy Indianin i z
pomocą dwóch wojowników wsypał coś do środka… Pewnie przyprawy… Za chwilę
rozniecono ogień pod garem, następnie kilku silnych Indian wrzuciło do środka nagiego
Faraciniego…
- Nie! Nie! Tylko nie to! Zabijcie mnie od razu, a nie
męczcie w ten sposób!
Indianie nie robili sobie nic z protestów medyka, który czuł
się coraz gorzej w garze… Najbardziej dokuczała mu nieprzyjemna woń przypraw,
która przyprawiała o wymioty…
- A co mi tam! – rzekł sam do siebie – Niech mają!
Po zwymiotowaniu Włoch czuł, że w zasadzie jest mu już
wszystko jedno… Woda nie była jeszcze nawet ciepła…
- Może lepiej gdybym się utopił? – wpadł mu nowy pomysł do
głowy – E, jeszcze nie! Popamiętają dzikusy, że ze mną zadarli!
Włoch postanowił, że przed śmiercią musi załatwić wszystkie potrzeby
fizjologiczne…
- Macie dzikusy! – śmiał się z gara patrząc na świętujących
Indian – Oblizujcie się! Masujcie po brzuszkach! Macie tu nową porcyjkę!
Woda stawała się coraz cieplejsza…
- Co robić? Co robić? – denerwował się – Czy mam znosić te
męki czy może lepiej utopić się i przyspieszyć sprawę?
Po kwadransie zrobiło się już niezbyt wesoło… Woda była już
bardzo ciepła…
- Czuję się jak kurczak w rosole! Ja chyba śnię! Ratunku!
- Gora byta! Gora byta! – darli się Indianie.
- Zaraz zemdleję! – Włoch czuł się coraz gorzej – Jest mi
niedobrze!
- Wara kora! – rozległ się głośny krzyk.
Faracini wychylił się z gara i omal nie z niego nie
wyskoczył z radości. Rakataka stał przed swoim wigwamem! Stary wódz żył! W tym samym
momencie Włoch stracił przytomność…
- Chwała Bogu! - ucieszył się Camille Steckozini obserwujący całą sytuację z pobliskiego wzgórza na widok Indian wyciągających nieprzytomnego Faraciniego z gara - Nie byłbym w stanie mu pomóc w żaden sposób...
ja bym Włocha ugotował, ale koniecznie z makaronem!
OdpowiedzUsuń