1) Powieść przygodowo-historyczna Epopeja polsko-indiańska (w częściach) 2) Inne (m.in. artykuły historyczne) 3) Ciekawostki ****************************** Akcja powieści rozgrywa się w XVI wieku, głównie na terenie Polski i obecnych Stanów Zjednoczonych... Powieść jest umiejscowiona w konkretnym okresie historycznym, wiele elementów jest prawdziwych, ale i wiele jest wymyślonych przez autora. Zapraszam do lektury (wcześniejsze części i inne posty znajdziecie w archiwum)
Polecany post
Historia - Skąd Hitler wziął swastykę?
Swastyka – ogólnie znak ten kojarzy się całemu światu jako symbol nazizmu i zła. Paradoksalnie wcześniej oznaczał całkiem coś innego! Swast...
wtorek, 31 grudnia 2013
niedziela, 29 grudnia 2013
środa, 25 grudnia 2013
Epopeja polsko-indiańska (57)
Gdańsk
Za kilka dni z gdańskiego portu miał wyruszyć statek
„Nefretete”. Macudowski wynajął go razem z niemiecką załogą by udać się w
pościg za „Nepticą” na której płynęła II polska wyprawa do Nowego Świata.
Macudowski pragnął zemsty na dowódcy tejże wyprawy Jerzym Donieckim, który
publicznie nazwał go ochlaptusem. Nie mógł tego przeżyć, bolało go to
strasznie. Nieznany mu był kierunek w jakim udał się Doniecki, dlatego
zaangażował słynną Ukrainkę Rusłanę Kramerko, która posiadała zdolności mogące
nakierować „Nefretete” na właściwy trop.
Poza nią zatrudnił wielu zbirów by pokonać uczestników II
wyprawy. Byli to zaprawieni w bojach zabijacy dla których uśmiercenie człowieka
było jak dla innego zabicie muchy. Same ich pseudonimy budziły respekt, wręcz
strach, m.in.: Zębiszon, Chwaścior, Chochoł, Jamróz czy Dziobak.
Zdecydowanie najgroźniejszym z nich wszystkich był Zębiszon.
Właściwie nazywał się Andrzej Sułek, pochodził z Podola. Paradoksalnie kiedyś
wiódł spokojny żywot, będąc człowiekiem bardzo wyciszonym i ułożonym. Za bardzo
nawet, co wykorzystywali wszyscy wokół, aż doszło do tego, że wchodzili mu na
głowę. W końcu Andrzej stał się pośmiewiskiem całej okolicy, każdy bezkarnie
stroił sobie z niego żarty i prawdopodobnie byłoby tak do tej pory, gdyby w
pewnym momencie nie przesadzono. Mianowicie zabito jego ulubione kozy: Mariolę i
Matyldę… W Andrzeju coś pękło, wpadł w nieopisany szał i zabił kilkunastu
najbardziej podejrzanych o ten czyn. Następnie musiał uciekać z Podola, by nie
zawisnąć na stryczku. Śmierć tylu osób nie mogła mu jednak ujść płazem, z
Podola ruszyła liczna grupa pościgowa, aż w końcu został ujęty w Zamościu.
Zamierzono powiesić go na miejscu, ale sprzeciwili się temu zamojscy radni,
argumentując to tym, że nawet taki morderca musi najpierw stanąć przed sądem. Wtrącono
go do lochu i dobrze pilnowano. Znalazł się w celi z dwom innymi więźniami,
którzy nie znając go, a wyglądał bardzo niepozornie, zaczęli z niego szydzić. W
nocy Andrzej przegryzł im gardła i stąd właśnie wziął się jego pseudonim.
Następnie uwolnił się z więzów, zabił strażników i uciekł. Kilka lat spędził
poza granicami Rzeczpospolitej, a gdy nieco o nim ucichło powrócił do kraju.
Zabijał niemal codziennie – tak to mu weszło w krew. Gdy robiło się zbyt gorąco
i wymiar sprawiedliwości deptał mu po piętach, opuszczał Polskę, by powrócić po
jakimś czasie. Właśnie teraz, po półrocznym pobycie na Węgrzech, powrócił do
ojczyzny i zawitał do Gdańska.
- Kaliski! – zawołał Macudowski.
- Tak?
- Idziemy!
- Dokąd to?
- Dowiesz się po drodze…
- Ale ja lubię wcześniej…
- Po drodze!
Macudowski śpieszył właśnie do Zębiszona by go zatrudnić. W
przeszłości niejednokrotnie korzystał już z usług tego seryjnego mordercy i
zawsze był bardzo zadowolony. Kwadrans później dotarli do zbira, który bez
większych problemów zgodził się na warunki. W drodze powrotnej Macudowski tak
się śpieszył, że potrącił starszą kobietę…
- Co robisz? – darła się leżąc na ziemi staruszka.
- Z drogi starucho! – wrzasnął Macudowski i popędził dalej…
- Biada ci! Biada! Ty niewychowany nieokrzesańcu! – wołała –
Synkowie! Synkowie!
Macudowski z Kaliskim oddalili się już znacznie, gdy w
pewnym momencie zagrodziło im drogę ośmiu ludzi…
- Stać! – zakomunikował głosem nie znoszącym sprzeciwu
najwyższy z nich – Który to potrącił naszą matkę?!
Macudowski zląkł się, znajdowali się bowiem w dość
odosobnionym miejscu, a napastnicy mieli czterokrotną przewagę…
- On! – wskazał ręką na Kaliskiego – To on!
- Że co? – oburzył się wskazany.
- Cicho! – wycedził przez zęby Macudowski – zapłacę ci za
to…
- Co tam mruczycie? Matka kazała nauczyć kultury tego co ją
potrącił… Szybko do domu nie wróci, jeśli w ogóle, a jak wróci to nie o
własnych siłach. Ha ha ha!
- Nie gadaj z nimi Barnabo! Trzeba zrobić co matka kazała i
wracamy do karczmy. Raz, dwa gadać mi tu, który tak potraktował naszą matkę?!
Bo obaj oberwiecie!
- Już mówiłem! – odparł Macudowski – to on!
Kaliski bił się z myślami, napastników było ośmiu, więc
szans nie miał zbytnio wielkich, żeby nie powiedzieć żadnych, a zapłata
Macudowskiego była dość wirtualna… Poza tym mógł tego nie przeżyć…
- Nie! – wrzasnął Kaliski, gdy szli w jego kierunku – To on
potrącił waszą matkę!
Macudowski skorzystał w między czasie z okazji, że
napastnicy zwrócili się w kierunku jego podwładnego i zaczął się powoli
oddalać, ale szybko został schwytany…
- Mam tego dość! – zawołał Barnaba – Skoro żaden nie chce
się przyznać to lanie otrzymają obaj! Nie będziemy wzywać przecież matki by
rozpoznała który!
- Tak zlejmy obu! – wtórowali mu bracia.
- Panie Barnabo! – wtrącił się Macudowski – a jakbyśmy się
jakoś dogadali?
- Co sugerujesz?
- Mam wypchaną sakiewkę…
- Aha… Ale i tak byśmy ci ją zabrali przecież…
- Hmm, rozumiem… To jedną dostaniecie teraz, a drugą potem…
- Na pewno?
- Obiecuję!
- A co z tamtym?
- ? Za niego też mam płacić? On nie wart za wiele!
- Aha, skoro nie wart za wiele to ty zostaniesz z nami jako
zakładnik, a on niech pędzi po sakiewkę!
- Sam bym poszedł, on nie wie, gdzie ją trzymam.
- Nie. Źle ci z oczu patrzy, nie wykupisz go zapewne.
Macudowski chcąc nie chcąc musiał powiedzieć Kaliskiemu,
gdzie ten znajdzie potrzebną sakiewkę…
- Tylko wracaj szybko!
Bracia z Macudowskim udali się do karczmy… Siedzieli tam i
siedzieli, a Kaliski nie wracał…
- Co z tym twoim człowiekiem? – śmiał się Barnaba – mówiłeś,
że to kwadrans drogi, a już trzy godziny minęły…
- No, nie wiem… - Macudowski był zły na Kaliskiego, nie miał
zupełnie pojęcia, dlaczego jeszcze nie wraca…
Tymczasem Kaliski był już w drodze do domu…
- A niech go zakatują nawet! Drania jednego! Ja swoje mam i
to z nawiązką! Mogę spokojnie do ojca wracać…
Minęły kolejne dwie godziny…
- No, gołąbeczku! Twój człowiek wrócić nie zamierza…
- Nie wiem co się stało…
- Chwilę tutaj jeszcze będziemy, ale jak nie wróci do tego czasu
to…
- To?
- Skończysz w Wiśle z poderżniętym gardłem!
- Przecież wam zapłaciłem!
- Przecież wam zapłaciłem!
- Tak, ale tylko jedną sakiewkę…
Macudowski zaczął się poważnie denerwować, przeczuwał że
Kaliski go zdradził. Znikąd nie było widać ratunku… Próbował jeszcze mamić
Barnabę tym, że ma środki by się wykupić, ale ani on ani bracia nie chcieli o
tym słyszeć…
- Skończysz na dnie Wisły…
- Dam wam dwie sakiewki złota!
- Nie widzę ich…
- Dam trzy!
- Przestań! Dosyć tego, bracia bierzcie go! Idziemy nad
Wisłę!
Dwóch z braci chwyciło Macudowskiego i wszyscy wyszli z
karczmy…
- Żywcem czy najpierw go zabijemy? – zapytał Witold,
najmłodszy z braci.
- Czekaj… Niech pomyślę… - odparł Barnaba.
- Nie! – darł się Macudowski – Nie! Ozłocę was, tylko mnie
nie zabijajcie!
- Za późno… - odparł Barnaba – Witold zdziel go w łeb, tak
żeby ogłuszyć, kamień przywiążcie do szyi i na dno z draniem! Nikt nie będzie
bezkarnie potrącał naszej matki!
- Stać! – zawołał tajemniczy głos.
- Stać! – zawołał tajemniczy głos.
- A ty kto? – zapytał Barnaba.
Postać zbliżyła się nieco, ale wystarczająco by ją rozpoznać…
- Zębiszon… - rzekł Barnaba.
- Tak to ja… Zostawcie go!
- Oczywiście, oczywiście.
Macudowski odetchnął z ulgą… Czterej z braci zgodziło się
wstąpić na jego służbę. Gdy już zostało wszystko wyjaśnione wszyscy popędzili
do siedziby Macudowskiego…
- Gdzie Kaliski?! – zawołał na wstępie Macudowski.
- Był tu, wszedł do środka, a potem powiedział, że jedzie do
pana – wyjaśniał Dziobak, który akurat miał służbę.
Kwadrans później Macudowski na czele 20 zbirów jechał w
kierunku rodzinnej wsi Kaliskiego… Postanowił zrobić mu niespodziankę… Gdy
dotarli na miejsce, Macudowski poszedł sam… W izbie poza Kaliskim znajdowali
się jego rodzice… Jakież było jego zdziwienie, gdy nagle wszedł Macudowski i
usiadł przy stole…
- Jak się miewasz Wojtusiu?
- Ja?
- Ja?
- Tak ty!
- A… Nie najgorzej…
- Kto to jest synu? – wtrącił się ojciec Kaliskiego.
- Kończmy tą komedię! – warknął Macudowski – Oddaj wszystkie
złoto, które mi ukradłeś!
- Yyyy…
- Co on mówi Wojciechu? – zapytała matka Kaliskiego.
- Pośpiesz się! – zawołał Macudowski – Bo zbirów zawołam!
Kwadrans później leżały przed nim wszystkie zrabowane przez
Kaliskiego sakwy…
- Mało!
- To wszystko co wziąłem…
- Mało! Dawaj jeszcze!
- Nie mam!
- Bo dworek i wieś spalę! Kamień na kamieniu tu nie
zostanie!
Po upływie kolejnego kwadransa przed Macudowskim pojawiły
się kolejne kosztowności…
- Jedziemy! – rozkazał Macudowski – Chyba, że zostajesz z
rodzicami?
- Nie! Jadę!
Wstali obaj i wyszli… Kaliski był bardzo przygnębiony… Z
dala słychać było wołanie jego ojca…
- Wojciechu! Wojciechu! Ty synu marnotrawny! Przeklinam cię!
A jeszcze parę godzin temu sytuacja wyglądała zgoła inaczej…
Ojciec nie mógł nachwalić się syna jak to znakomicie szło mu w handlu zbożem… Aż
tu nagle przybył Macudowski i odebrał wszystkie sakiewki ze złotem, a przy okazji
ograbił jego rodziców z ich oszczędności… Kaliski wiedział, że nie ma po co
wracać już do rodzinnej wsi, wiedział też, że jeszcze bardziej nienawidzi
Macudowskiego…
Po powrocie do Gdańska Macudowskiego czekała kolejna
niespodzianka… Ledwie wszedł do domu został ogłuszony… Po jakimś czasie
ocknął się w swoim gabinecie otoczony przez kilka osób...
- Kim jesteście? Co tutaj robicie?
- Milcz! – zawołał jeden z nich – My zadajemy pytania!
Zrozumiałeś?!
- To pytajcie…
- Podobno płyniesz za Jerzym Donieckim?
- No, niech będzie, że tak…
- Odpowiadaj tylko tak lub nie! Bo ci łeb rozwalę!
- Tak…
- Tak…
- No, już lepiej! Robisz szybkie postępy…
- …
- Gdzie popłynął Doniecki?
- Nie wiem…
Zamiast odpowiedzi Macudowski otrzymał cios w twarz po
którym upadł na ziemię…
- Gdzie popłynął Doniecki?!
- Nie wiem, naprawdę…
- To jak chcesz za nim płynąć bęcwale jeden??!!
- Wynająłem Ukrainkę Kramerko, ona posiada zdolności by
naprowadzić mnie na właściwy trop…
- Posłuchaj teraz…
- Tak?
- Jestem kapitan Von Kruge…
- A więc Prusacy?
- Ktoś ci pozwolił mówić? Milcz, bo znowu oberwiesz… Mam ci
przedstawić pewną propozycję…
- ?
- Albo zgodzisz się na nią albo zginiesz!
- To chyba nie mam wyboru…
- Zabierzesz ze sobą na wyprawę trzy osoby od nas… Jeżeli im
się coś stanie zostaną skonfiskowane twoje majątki w Prusach…
Macudowski przeraził się, w Prusach bowiem znajdowało się
blisko 80 procent jego posiadłości ziemskich…
- Zgoda! Co to za te trzy osoby?
- Anna Von Stollar, Knothe i
Brenner.
- Wypływamy w sobotę, niech przyjdą do portu…
- Mylisz się. Wypływacie w niedzielę.
- Czemu w niedzielę?
- Von Stollar nie zdąży wcześniej. Jedzie prosto z Królewca.
Po wyjściu Prusaków do Macudowskiego wszedł służący i
oznajmił…
- Trzech ludzi chce się z panem widzieć…
- Co? Mam dosyć na dzisiaj… Albo dobra, ale zanim tu ich
wpuścisz zawołaj Zębiszona…
Macudowski tyle przeżył ostatnio, że tym razem wolał nie
zostawać sam… Obecność Zębiszona gwarantowała mu bezpieczeństwo…
- Wchodźcie i mówcie czego chcecie! Najpierw ty z prawej!
Szybko!
- Jestem Czerkaszenko…
- Jestem Czerkaszenko…
- Czego chcesz?
- Słyszałem, że organizujesz wyprawę… Chcę zostać jej
kronikarzem… Już raz pełniłem taką rolę podczas łowów królewskich w Tykocinie…
Macudowski już miał się zgodzić, ale wyprzedził go drugi z
gości…
- Ja będę lepszym kronikarzem! – wołał – Mam większe doświadczenie! Opisywałem sejmiki, debaty sądowe i tym podobne sprawy! Nazywam się Dariusz Grzybowski…
- W sumie jest mi to obojętne, który… - zaczął Macudowski,
ale nie skończył, bowiem obaj kronikarze rzucili się sobie do gardeł… Zaczęli
tarzać się po podłodze i wzajemnie okładać pięściami… W końcu Macudowski zapytał trzeciego gościa…
- Ty też jesteś kronikarzem?
- Ja nie…
- To kim jesteś?
- Jestem Włochem Mario Gibbencione…
- Czego chcesz?
- Mój brat jest na statku którym dowodzi Jerzy Doniecki…
- Nie możesz płynąć – oznajmił szczerze Macudowski –
Prawdopodobnie będę musiał ich wszystkich zabić…
- Nie!
- Nie powstrzymasz
mnie… Twój brat zapewne też straci życie…
- Nie!
- Niestety tak. Odejdź, bo każę Zębiszonowi także i ciebie
zabić…
- Nie!
- Nie denerwuj mnie człowieku!
- Nie zabijaj mi brata! Sam go zabiję!
- ? Aha… Ciekawe. Opowiesz mi o tym?
- Tak, ale nie w tej chwili. Opowiem ci o tym, jak będę mu
podrzynał żyły, dobrze?
- He, he. Możemy tak się umówić. Zębiszon! Gdzie ci dwaj
kronikarze?
- Walczą jeszcze… Żaden nie potrafi przechylić szali na
swoją korzyść…
- Poczekajmy jeszcze trochę…
Po upływie dwóch godzin…
- Który wygrał Zębiszonie?
- Nic się nie zmieniło…
- Rozdziel ich zatem i powiedz, że biorę ich obu…
Zbir Chochoł siedział w karczmie „Pod szarą brzozą”… W
pewnym momencie przez drzwi wbiegła kobieta… Młoda brunetka… Wbiegła, jakby ją
diabeł gonił… Po chwili wbiegło za nią dwóch mężczyzn, którzy rzucili się
na nią…
- Nie pij więcej – mruknął sam do siebie Chochoł.
Jeden z mężczyzn chwycił brunetkę za włosy i ciągnął ją w
stronę wyjścia… Chochoł siedział dalej spokojnie i raczył się winem, gdy przeszywające
wołanie kobiety postawiło go na równe nogi… Wiedział już, że to nie sen… że mu
się nie wydaje…
- Ratunku! Pomocy!
Chochoł zerwał się i błyskawicznie rzucił na drabów…
Chwilę później leżeli bez czucia przy drzwiach, a on zaprosił kobietę do stołu…
- Proszę usiądź… Musisz mi wiele opowiedzieć…
- Dobrze wybawco…
- Karczmarzu wina! – zawołał Chochoł, a potem zwrócił się do
kobiety – opowiadaj… mamy całą noc.
- Od czego zacząć?
- Najlepiej od początku… Jak masz na imię?
- Agnieszka…
- Ładnie… Moja ostatnia kobieta nazywała się właśnie
Agnieszka…
- Ooo… Co się z nią stało?
- Nie wiem…
- Jak to nie wiesz? Przecież to była twoja ostatnia kobieta
jak rzekłeś…
- O, właśnie… Dobrze powiedziane, była… Miałaś o sobie
opowiadać…
- A ty jak masz na imię?
- Ja? Chochoł…
- Nie ma takiego imienia…
- Jak to nie ma? Tak się nazywam…
- To pseudonim…
- No niech ci będzie… Sławomir… Ale wolę jak mnie nazywają Frankiem…
Miałaś opowiadać…
- Zaczynam… Nazywam się Agnieszka Krzemieńska… Byłam
szczęśliwą dziewczyną, prawie kobietą, gdy moi rodzice dwa lata temu oznajmili,
że postanowili wydać mnie za bogatego sąsiada…
- To źle mieć bogatego męża?
- On jest starszy prawie o 40 lat!
- Aha, to zmienia postać rzeczy…
- Teraz nadeszła pora ślubu… Nie mogłam się z tym pogodzić i
uciekłam… Tym bardziej, że on zabił mojego ukochanego… Tych dwóch wysłał za mną
w pogoń… Na nic zdała się nawet zmiana nazwiska i tak mnie znaleźli… Gdyby nie
ty wieźliby mnie teraz z powrotem, by jutro postawić przed ołtarzem z tym
starcem…
- Zmiana nazwiska?
- Tak? Udawałam Angielkę Agnes Flint…
- Czemu akurat tak?
- Znam trochę ten język, Agnes oznacza Agnieszkę, a Flint
Krzemień…
- Aha…
- Pomożesz mi? Ten wstrętny starzec w końcu znowu mnie
odnajdzie…
- Nawet jak wsiądziesz na statek?
- To znaczy?
- Wypływam niedługo na pokładzie pewnego statku, jak chcesz
to możesz też popłynąć…
- Chcę! Byle dalej od tego starucha!
Macudowski jeszcze tego samego dnia udał się do portu by
sprawdzić czy wszystko w porządku… Nie pojechał sam, nie chcąc ryzykować
podobnych przeżyć co ostatnio… Towarzyszyło mu kilku zbirów i szlachcic
Sebastian Sokoliński…
piątek, 13 grudnia 2013
50.000 odwiedzin...
W dniu dzisiejszym została przekroczona granica 50.000 odwiedzin! Wypada podziękować czytelnikom za liczne zaglądanie na blog i pozostaje mieć nadzieję, że pozytywna tendencja zostanie zachowana... W przyszłości postaram się zwiększyć częstotliwość publikowania postów... Myślę, że w pojawią się nowe tematy, a stare będą kontynuowane...
czwartek, 12 grudnia 2013
Epopeja polsko-indiańska (56)
Kontynent północnoamerykański…
Do obozu Apaczów powrócił jeden ze zwiadowców. Wywołało to
wielkie poruszenie wśród wodzów, którzy chcieli w końcu dowiedzieć co się
dzieje. Zwiadowca został zaproszony do wigwamu w którym czekali wszyscy
wodzowie.
- Mów Czarny Kruku czego się dowiedziałeś – zachęcił go na
wstępie Bizoni Róg wódz Apaczów Lipan.
- Dotarłem do wioski Polomanczów. Są tam tylko kobiety z
dziećmi, starcy, kilku wojowników do ochrony wioski i jedna Blada Twarz.
- Może reszta jest na polowaniu? – zastanawiał się Czerwony
Ogień wódz Paunisów.
- Nie – odparł Czarny Kruk – w drodze powrotnej spotkałem
Szybkiego Borsuka, a on widział Polomanczów, Germanopaczów, Kozakezów i Blade
Twarze w pobliżu naszego obozu…
- Co?! – zawołał zdziwiony Wielki Łoś wódz Apaczów Jicarilla
– ci odszczepieńcy są tak blisko nas?!
- Mało tego – kontynuował zwiadowca – są z nimi też
Komancze…
To ostatnie słowo wywołało wśród wodzów, może nie panikę,
ale jednak mały przestrach…
- Komancze? – odezwał się po dłuższej chwili Cichy Bawół
wódz Apaczów Lipan – co oni robią tutaj na południu? A co z Arapaho? Nasze
przypuszczenia, że udali się w pościg za Kiowami były błędne. Założę się, że
Przyczajony Lis i jego ludzie wpadli w pułapkę.
Rozmowy trwały jeszcze długo, ale wodzowie nie mogli
zdecydować się na jakieś konkretne działania. Gdyby mieli do czynienia tylko z
„odszczepieńcami” i Bladymi Twarzami to pewnie natarliby na nich niemal
natychmiast, ale w stosunku do Komanczów czuli zauważalny respekt.
Tymczasem w sąsiednim obozie…
- Niedobrze – rzekł Jan Pratelicki – Nie udało nam się
wyłapać wszystkich zwiadowców wroga…
- Skąd te przypuszczenia? – zapytał Michał Potylicz.
- Rafał Kobyłecki widział jak do obozu Apaczów powrócił
jeden z nich…
- A co Kobyłecki tam robił?
- Był na zwiadach razem ze Zwinnym Jeleniem Norymbergą,
synem Helmutha.
- Nie wiadomo gdzie był i co widział ten Apacz … - wtrącił
się Jurko.
- Trzeba założyć, że widział wystarczająco wiele – mówił
Pratelicki – oni też mogą wiedzieć o Komanczach…
- Radźmy co robimy – rzekł na to Jurko.
- Trzeba zwiększyć ostrożność – mówił dalej Pratelicki –
wiele będzie zależało od tego co zrobią Apacze…
- Zależy czy wiedzą dokładnie ilu nas jest – powiedział Potylicz
– Nie wiedzą chyba ilu jest z nami Komanczów i tu mamy przewagę.
- Ciężka Ręka przybył! Ma ważne informacje! – wołał biegnąc
w ich kierunku Robert Pachocki.
Chwilę później Germanopacz Ciężka Ręka pojawił się
osobiście…
- Udało mi się ponownie podsłuchać wodzów. Apacze wiedzą o
nas, że jesteśmy w pobliżu, o Komanczach
też. Wiedzą też, że w wiosce nie ma wojowników…
- Czy wiedzą ilu jest z nami Komanczów? – zapytał Potylicz –
Bo to jest teraz najważniejsze…
- Tego nie wiedzą… Długo naradzali się, ale właśnie przez
obecność Komanczów nie wiedzą co mają robić… W końcu odłożyli decyzję do jutra…
Tymczasem Helmuth z kilkoma Germanopaczami powrócił do
wioski Polomanczów. Zaniepokoił go widok pustej wioski…
- Mam nadzieję, że zdołali uciec… - zastanawiał się głośno.
Niemiec krążył po wiosce szukając jakichkolwiek śladów, gołym
okiem dało się zauważyć niedawną obecność Hiszpanów... Na szczęście nigdzie nie
było widać żadnych śladów walki…
- Helmuth! – zawołał w pewnym momencie ktoś z pobliskich
zarośli…
- Dobrze, że cię widzę Kazimierzu Wielki! Mów co się tutaj
stało!
- W porę zdążyliśmy uciec na Górę Niedźwiedzią, ale Hiszpanie krążą w pobliżu i istnieje zagrożenie, że mogą w końcu też tam się skierować.
- W porę zdążyliśmy uciec na Górę Niedźwiedzią, ale Hiszpanie krążą w pobliżu i istnieje zagrożenie, że mogą w końcu też tam się skierować.
- A ty co tutaj robisz?
- Zostałem na wszelki wypadek, jakby ktoś od nas wrócił do
wioski.
- Ilu ich jest?
- Dwustu.
- Idziemy! Każda para rąk może mieć znaczenie, gdyby Hiszpanie
odkryli, gdzie ukryli się nasi. Na szczęście da się tam doskonale bronić nawet
przed liczebniejszym wrogiem.
Gdy byli już niedaleko usłyszeli strzały…
- Prędzej! Śpieszmy się! Tam są nasze rodziny! – krzyknął
wściekle Helmuth i ruszył żwawiej do przodu tak szybko, że pozostali mieli
problemy by za nim nadążyć…
Nie słyszeli już strzałów, czyżby już nieliczni obrońcy nie
żyli, a Hiszpanie rozprawiali się z bezbronnymi kobietami, dziećmi i starcami? Chwilę
później ujrzeli ich, jak wspinali się w kierunku Góry Niedźwiedziej…
- Nie jest źle – pomyślał Niemiec – jeszcze nie dotarli do
naszych, jest nadzieja…
Helmuth postanowił, że ominą atakujących Hiszpanów i wejdą
na górę z drugiej strony i tam wesprą obrońców… Zwłaszcza, że co pewien czas
napastnicy zmuszeni byli zatrzymywać się, bo z góry leciały w ich kierunku
strzały…
- Brać tych dzikusów! – darł się Jose Manuel Bakuleros –
Zabić! Zabić ich!
Helmuth spojrzał na niego wściekle, przez chwilę przeszła mu
przez głowę myśl, że łatwo mógłby go teraz zastrzelić, ale zwyciężył rozsądek.
Nic by mu nie dało zabicie pojedynczego Hiszpana, którego słusznie uznał za
przywódcę, ale sami oddaliby życie, bo wrogów było za dużo, a potem napastnicy
w końcu zdobyliby Górę Niedźwiedzią i zapewne wymordowali obrońców.
Po dwóch godzinach Helmuth ze swoją grupą zameldował się na
górze…
- Dobrze, że jesteś ojcze – powiedział na powitanie Biegnący
Wilk Magdeburg – Hiszpanie są coraz bliżej…
- Mam pomysł! – wypalił nagle Michał Majewski – potrzebuję dwóch
ludzi! Szybko!
Zanim ktokolwiek zdążył zareagować szlachcic pociągnął za
sobą dwóch Indian…
Hiszpanie faktycznie zbliżali się, położenie obrońców nie
było zbyt ciekawe… Oczywiście mogli się jeszcze bronić, ale prędzej czy później
musieliby ulec przytłaczającej przewadze wroga…
- Co ten Majewski wymyślił? – zastanawiał się Helmuth, ale
tylko przez chwilę, bowiem musiał pomyśleć o zorganizowaniu obrony… Postanowił
zaangażować też kobiety i starszych chłopców… Z dołu dało się słyszeć głośne
krzyki konkwistadora Bakulerosa zagrzewające żołnierzy do zwiększonego wysiłku…
Helmuth nie próżnował, na Hiszpanów posypały się strzały z
łuków i kamienie, ale nie zatrzymywało to w wydatny sposób parciu napastników
ku górze… Niemiec z przerażeniem myślał o tym co się stanie, gdy wedrą się na
górę… Nie było znikąd nadziei… Był zły na polskiego szlachcica, że zabrał mu
dwóch ludzi i poszedł nie wiadomo gdzie… Przydaliby się bardzo…
- Chyba nie uciekli? – powiedział głośno sam do siebie…
Niebawem wyjaśniło się co robił w tym czasie Polak i obaj
Indianie… Niespodziewanie na głowy Hiszpanów zaczęła lać się woda… Wielu z nich
zostało zmiecionych na dół, a że spadli z dużej wysokości ponosili śmierć na
miejscu…
- Suchy Potok! Suchy Potok! – wołali biegnąc Indianie, a za
nimi szedł polski szlachcic…
- Co się stało? – nie mógł się nadziwić Helmuth – Jak to
zrobiliście?
Okazało się, że Majewski ostro pracował w tym czasie,
wspólnie z Indianami zdołał zmienić bieg potoku i skierować go na nowe koryto,
co spowodowało „śmiertelny prysznic” dla wielu Hiszpanów…
- Brawo! Brawo! – wołał Helmuth – Dostałeś Waść indiańskie
imię… Osuszając potok zostałeś bohaterem.
Zgoła odmienne nastroje panowały na dole… Bakuleros był
wściekły, chodził tam i z powrotem, jak
rozjuszony byk… Jego towarzysz, konkwistador Pablo Vincento Magieros szybko
policzył straty… Okazało się, że zginęło 30 Hiszpanów, a 5 było rannych… Tymi
ostatnimi błyskawicznie zajął się włoski medyk Gianluca Faracini. Pomagał mu
inny Włoch, trubadur Camille Steckozini…
- Parszywe dzikusy! – grzmiał Bakuleros – Zabiję ich
wszystkich! Każdego napotkanego dzikiego od razu zabijam!
Subskrybuj:
Posty (Atom)