Epopeja polsko-indiańska (86, fragment I)
86 część jest zarazem ostatnią (jednak
ze względu na wielowątkowość powieści ostatnia część składać się będzie z kilku
fragmentów).
Fragment I:
Kobiety ze statku „Nefretete” zostały porwane przez piratów z San Escobar…
Łodzie oddaliły się w ciemnościach, po kilku godzinach dobiły do brzegu. Piraci
wyprowadzili kobiety i rozpoczęli marsz w głąb lądu. Nie trwało to dłużej niż
kwadrans…
- Zamknąć je w szopie! – zakomunikował
po portugalsku gruby pirat – Pilnować dobrze!
- Nie zabawimy się z nimi teraz? –
zaproponował drugi z piratów.
- Oszalałeś Victor? – burknął na niego
grubas – Wiesz dobrze, że jak Krwawy Gomez dowie się o tym to każe nas
ukrzyżować?!
- Wiem, wiem … Ale jakbyśmy to zrobili w
tajemnicy? Nie miałem kobiety od wielu miesięcy…
- Powstrzymaj swoje żądze! Kapitan
wróci, zabawi się z nimi, a potem jak zwykle je nam odda!
- Nie mogę się już doczekać Alberto!
- Spokojnie! Czekałeś tyle miesięcy to i
tych kilka dni poczekasz!
Tymczasem wewnątrz szopy…
- Kto nas porwał? –denerwowała się
Paulina Połniakowska.
- A skąd mam wiedzieć? – odpowiedziała
pytaniem na pytanie Monisława Maciejewska – Ja bardziej zastanawiam się w jakim
celu, a nie kto!
- Na pewno nie dzicy… - wtrąciła się
Renata Jarczykowska.
- Skąd wiesz skoro miałyśmy zasłonięte
oczy? – skontrowała Czeszka Dominika Guzikova.
- Tak czuję! Poza tym od czasu do czasu
coś mówili… Nie słyszałam dokładnie, ale jestem pewna, że to nie język dzikich…
- Dzikich w życiu nie widziałaś, ha ha
ha.
- A Tatarzy? Ich widziałam!
- Nie kłóćcie się, zaraz to się wyjaśni
– uspokajała sytuację inna Czeszka Sabina Sviderkova - Poszukajmy jakiejś
szczeliny w tej szopie i zobaczymy kto nas porwał…
Chwilę później kobiety dojrzały dwóch
ludzi krzątających się wokół szopy…
- No i co? Dzicy niby? – drwiła
Jarczykowska.
- Może i nie całkiem dzicy – odparła ze
śmiechem Guzikova – Ale na bardzo cywilizowanych nie wyglądają. Ochlaptusy
zwykłe jakieś.
- Gorzej, że te ochlaptusy mają nas w
garści! – skwitowała zdenerwowana Połniakowska – Wyglądają na południowców,
pewnie Hiszpanie lub Portugalczycy. Po co oni nas porwali? Jak myślicie czy
nasi nas szukają? Czy nam ruszą na pomoc?
- Znając Macudowskiego nie będzie się
zbytnio kwapił… - skomentowała Ukrainka Rusłana Kramerko.
- O właśnie! Jaką widzisz
przyszłość, użyj swoich mocy Rusłano – przypomniała sobie Połniakowska.
- Nie za bardzo mam jak… Wszystkie
potrzebne akcesoria, w tym zioła, zostały na statku.
- Szkoda! Monisławo szkoda, że nie masz
swojego łuku! Zaraz byś ustrzeliła z niego tych gagatków!
- No, nie mam… Cicho! Ktoś nadchodzi!
Do szopy podszedł pirat Victor, otworzył
drzwi i patrzył na kobiety… Już miał wejść do środka, gdy zatrzymał go
stanowczy głos…
- Victor! Nie waż się! Wyjdź stamtąd!
Pirat w pierwszej chwili miał ochotę nie
posłuchać polecenia, ale ostatecznie wycofał się z szopy…
- Co za obleśny typ! – zawołała z
niesmakiem Maciejewska – Widziałyście jak on nas patrzył?!
Kobiety były przerażone…
- Musimy uciekać, bo w końcu tu wejdą i
będzie nieszczęście! – powiedziała po dłuższej chwili Połniakowska.
W tym samym momencie Jarczykowska zalała
się łzami…
- Renata! Nie płacz! Wyjdziemy z tego! –
pocieszała ją Połniakowska.
- A mówili nam, żebyśmy siedziały w
domu… w kuchni, dzieci niańczyły… I nie posłuchałyśmy…
- Bądź dzielna! Jesteś Polką! – zawołała
Maciejewska – Pokażemy tym draniom, gdzie raki zimują!
- Właśnie! Nie płaczmy, ale pomyślmy co
zrobić – poparła ją Sviderkova – Proponuję najpierw wymyśleć co robimy by w
razie czego obronić się przed nimi… Mam już pewien pomysł!
- Nie damy się! – wtórowała Niemka Anna
Von Stollar – Lepiej zginąć niż zostać zhańbioną!
Kobiety przeszukały szopę w poszukiwaniu
potrzebnych rzeczy do obrony…
Tymczasem na statku Nefretete… Dopiero
blisko południa pierwsze osoby zaczęły krzątać się po pokładzie…
- Ale daliśmy wczoraj w palnik! – mówił
do siebie kniaź Sławomir Wigurko – Dawno tyle wina nie wyżłopałem… Holender!
Wstawaj do diabła! – kniaź ze złością kopnął Martina Van Coolersa – Pożytku z
ciebie żadnego nie ma! Albo pijesz albo śpisz!
- Zaraz, zaraz… Jeszcze trochę snu nie
zaszkodzi…
- A śpij cholero! Idę innych budzić,
pasuje na ląd w końcu zejść, rozejrzeć się…
Wigurko ciężkim chodem szedł po
pokładzie, gdy nagle z jednej z kajut wybiegł Rosjanin Ivan Zbereznikov…
- Eeeee!
- A temu co znowu?
Rosjanin pędził jak oszalały przed
siebie, co chwilę przeraźliwie krzycząc te swoje „eee”…
- Niektórym to naprawdę nie można dawać
alkoholu… - skomentował Wigurko i kontynuował spacer.
Przeraźliwe krzyki Zbereznikova na dobre
obudziły wszystkich na „Nefretete”…
- Zamknij się! – rozdarł się zaspany
Macudowski wychodząc ze swojej kajuty.
- Kaczkuny! Kaczkuny atakują! – wołał
Rosjanin.
- Co? E, bredzisz coś!
Macudowski wnikliwie spojrzał na
Zbereznikova i za chwilę podejrzliwie zapytał…
- Ile wy tego wina wygrzmociliście?
Pozwoliłem tylko dwie beczki! Zaraz sprawdzę!
Kwadrans później… Macudowski zwołał
wszystkich…
- Zawiedliście moje zaufanie! Zdobyłem się
na wspaniałomyślny gest pozwalając wam na wypicie dwóch beczek wina, a wy?
Wychlaliście wszystko!
Nastała chwila milczenia…
- Wyciągnę konsekwencje! Wasz żołd od
początku wyprawy do chwili obecnej właśnie przepadł!
- Jak to? Jakim prawem?!
- Taka jest moja decyzja! Jeżeli ktoś
nie zgadza się z nią zostanie niezwłocznie powieszony! Zębiszon do mnie!
Rozejść się, za godzinę schodzimy na ląd!
Załoga rozeszła się, mrucząc pod nosami…
Kniaź Wigurko podszedł do Zbereznikova…
- Gadaj o co chodzi z tymi kaczkunami!
- Kaczkuny to źli ludzie!
- Dobra, opowiadaj!
- Jako młody chłopak nająłem się do
pracy u bogatej rodziny Kaczkunów, zaraz pod samą Moskwą… Płacili dobrze, byłem
zadowolony, aż do pewnego czasu… Stary Kaczkun miał wielu synów i tylko jedną
córkę Walentynę, strzegł jej jak oka w głowie… Wszyscy mówili, że szykuje ją
dla młodego carewicza za żonę… Walentyna zakochała się we mnie, choć bojąc się
starego Kaczkuna broniłem się przed tym wszelkimi sposobami… Ale kobiety są
bardzo przebiegłe, w końcu dopięła swego i … stało się! Pech chciał, że byliśmy
widziani i wieść o naszym romansie szybko się rozniosła… Stary Kaczkun wściekł
się, poprzysiągł zemstę, zwłaszcza że plotka szybko dotarła do Moskwy i
otoczenie młodego carewicza natychmiast zerwało porozumienie o ewentualnym
małżeństwie… Musiałem uciekać! Kaczkuny, bo Stary miał jeszcze kilku braci,
ruszyły w pościg… Udało mi się zbiec z Rosji do Polski, później dowiedziałem
się, że zabili mi wszystkich bliskich… W Polsce znowu wpadli na mój trop, musiałem
uciekać dalej… W Niemczech miałem przez jakiś czas spokój, ale i tam mnie
znaleźli! Szczęśliwie załapałem się na waszą wyprawę… Myślałem, że odetchnę,
ale skąd?!
- Jak to? Też tu są?
- Czuję ich w powietrzu! Niedługo
nadejdą!
- Przestań! Nie jest łatwo ot tak
popłynąć za kimś do Nowego Świata!
- Kaczkuny wszystko zrobią dla zemsty!
Niedługo się przekonasz!
- Z innej beczki teraz…
- Tak?
- Denerwuje mnie ten Macudowski…
Strasznie się szarogęsi… No i to, że uwięził Kaliskiego… Teraz nam żołd
odebrał… Coś tu śmierdzi! Trzeba się temu przeciwstawić!
- A pomożesz mi z Kaczkunami?
- No, pomogę!
- To ja ci też pomogę!
- Jest jeszcze Van Coolers, to jest nas
już trzech!
Rozmowę przerwał nagły krzyk…
- Kucharki zniknęły!
Chwilę później wszyscy ponownie zbiegli
się na pokład…
- Nie ma nigdzie naszych czeskich
kucharek! – oznajmił Sebastian Sokoliński.
- Spokojnie! – uspokajał Macudowski –
Sprawdźcie wszędzie, może one też moje wino wczoraj piły, a teraz śpią gdzieś w
jakimś kącie!
Kwadrans później…
- Gdzie są kobiety? – grzmiała załoga –
Co się mogło stać?
- To ja się pytam! – ryknął Macudowski –
Ja spałem, wy piliście! W dodatku moje wino!
Nagle na pokład wyszła Agnieszka
Krzemieńska i Włoszka Eveline Rodaccio… Nastała cisza, wszyscy wpatrywali się w
nie…
- Co się stało? – zapytała w końcu
Krzemieńska.
- Kobiety zniknęły! – ryknął zbir Jamróz
– W kajucie jest reszta kobiet?
- Nie, tylko my dwie…
- Dość tego! – wydarł się Macudowski –
Niby kobiety zginęły, a te dwie to co? Sprawdźcie najpierw dokładnie, a potem w
histerię popadajcie!
Godzinę później…
- Nie ma innych kobiet! – oznajmił zbir
Dziobak – Cały statek przeszukaliśmy…
- Tylko te dwie zostały! – sprecyzował
zbir Chwaścior.
- Skoro nie ma ich na statku to zobaczmy
na lądzie – rozkazał Macudowski – I tak mieliśmy tam w końcu zejść!
Krzemieńska z Rodaccio wróciły do
kajuty…
- Nie rozumiem co się stało – rozpoczęła
Krzemieńska – Przecież dopiero co wieczorem piłyśmy z nimi wino, gdzie one się
zapodziały?
Rodaccio tylko wzruszyła ramionami i nic
nie odparła…
- Chcesz to idź z nimi na ląd… Ja muszę
zostać, ksiądz Simon potrzebuje opieki… Wciąż nie odzyskał przytomności, nie
można go zostawić samego…
Epopeja polsko-indiańska (86, II
fragment - chronologicznie 87)
Połączone siły I i II polskich wypraw do
Nowego Świata zmierzały w kierunku południa, w pobliżu Góry Niedźwiedziej
dołączył Niemiec Helmuth ze swoją rodziną i bliskimi Pratelickiego. Pozostali
Polomancze, Germanopacze i Kozakezi w między czasie w zdecydowanej
większości „ulotnili się”… Pozostał tylko wierny Ciężka Ręka i kilku
wojowników z rodzinami… W powietrzu czuć było straszny niepokój związany ze
zbliżającymi się tysiącami dzikich ścigających Polaków… Patrole donosiły o
bliskim sąsiedztwie mas złowrogich Indian…
- Dobrze Cię widzieć Helmucie! – zawołał
Jan Pratelicki – A gdzie ci Hiszpanie, którzy Was atakowali? Może warto byłoby
zawrzeć z nimi jakiś pakt?
- Nie wiem… - odparł Niemiec – Odstąpili
jakiś czas temu i ślad po nich zaginął. Mój syn Zwinny Jeleń Norymberga ruszył
za nimi, poszli na wschód…
Tymczasem Hiszpanie… Pozbawiony władzy
konkwistador Jose Manuel Bakuleros tak zbałamucił pilnującego go strażnika, że
ten oswobodził go, a następnie Bakuleros przy pomocy wiernych mu żołnierzy
doprowadził do pojmania Jose Fortezesa i Pablo Vincento Magierosa…
- Zlekceważyliście Bakulerosa kanalie! –
grzmiał – W innych okolicznościach czekałaby was tylko gałąź i sznur, ale nie
czas teraz na to! Wracamy zabić tych Indian!
Hiszpanie pod wodzą Bakulerosa wrócili
pod Górę Niedźwiedzią, ale nie zastali tam już Helmutha i grupy starców, kobiet
i dzieci… Zamiast nich w okolicy roiło się od Komanczów, Apaczów i innych
Indian…
- Strzelać! Zabijać dzikusów! – darł się
Bakuleros.
Hiszpanie wyposażeni byli w armatki,
które siały popłoch wśród czerwonoskórych… Indianie atakowali z różnych stron,
krew lała się obficie… Po kilku godzinach nastąpił spokój…
- Jakie mamy straty Gonzalez? – pytał
Bakuleros.
- 60 zabitych i wielu rannych…
Hiszpanie wciąż dysponowali blisko 100
żołnierzami, dodatkowo naprawdę wielką siłą były armatki, które dziesiątkowały
Indian…
Tymczasem Indianie zwołali naradę…
- Wielu naszych odeszło do Krainy
Wiecznych Łowów – rozpoczął wódz Apaczów Mescalero Śmiały Lis.
- Nie cofniemy się! – zapowiedział wódz
Komanczów Tłusty Brzuch – Zaatakujemy w nocy! Podkradniemy się w pobliże
Bladych Twarzy i … zabijemy się! Do świtu ich skalpy zawisną u naszych pasów!
Howgh!
Hiszpanie nie zamierzali czekać do
zmierzchu i po cichu zaczęli odwrót ku południu…
- Te dzikusy nie wiedzą z kim zadarli! –
grzmiał Bakuleros – Jeszcze mnie popamiętają!
Odgłosy walki dotarły do polskiego
obozu…
- Indianie musieli zetknąć się z
Hiszpanami – skomentował dowódca pierwszej wyprawy Michał Potylicz.
- Też tak myślę! – dodał dowódca drugiej
wyprawy Jerzy Doniecki – Myślę, że mamy nad nimi przynajmniej kilka godzin
przewagi… Ruszajmy! Nie wiadomo czy Hiszpanie to przeżyją… Rano zwiadowcy
doniosą nam co i jak…
Cała grupa ruszyła w kierunku
południowym, by po kilkugodzinnym marszu zarządzić kolejny postój…
- Musimy odpocząć! – zadecydował
Pratelicki – Poczekajmy na wieści od zwiadowców, wtedy podejmiemy decyzje…
- Zgoda! – zawołał Potylicz.
Większość zdecydowała się na sen, ale
nie wszyscy...
Anna Hynowska nie mogła zasnąć… Od
jakiegoś czasu z Polakami przebywał były hiszpański strażnik lochów Pablo
Madeiros, a Hynowska miała hiszpańskiego jeńca Alvaro… Madeiros błyskawicznie
przyswajał sobie język polski, co spowodowało, że Polka miała coraz lepszy
kontakt ze swoim jeńcem…
- Co ma dzisiaj Alvaro wyryć na drzewie
Anno? – zapytał Madeiros.
- Młoda już byłam, piękna już byłam,
teraz chcę być tylko bogata! (29 maja). Po hiszpańsku ma być!
Dzień później napis na drzewie
dostrzegła Maria Di Brasilia (ta sama co uciekła Kozakowi Czarnience i Włochowi
Roberto Gibbencione).
- Jakie to piękne! – zawołała sama do
siebie Maria, a następnie wyryła „fajne to” pod tym napisem…
Historia ta była prawdopodobnie
inspiracją dla twórców facebooka J. Takie XVI-wieczne: lubię to.
- Zwiadowcy wrócili! – wołał
Budzanowski.
Kilka minut później Anglik Martin Swayze
Von Bigay relacjonował…
- Hiszpanie są jakieś dwie godziny stąd,
poruszają się dość szybko w naszym kierunku. Nie mogliśmy nawiązać kontaktu, bo
wszędzie roi się od Indian…
- Ilu jest tych Hiszpanów? – zapytał
Jerzy Doniecki.
- Około stu…
- W porządku tropicielu. Wracaj do
reszty, my ruszamy dalej, żeby Indianie nie podeszli za blisko.
Anglik oddalił się…
- Co proponujecie? – zwrócił się do
pozostałych Doniecki.
- Z jednej strony dobrze by było
połączyć się z Hiszpanami – odparł Potylicz – Ale z drugiej strony nie wiadomo
czy im ufać… Poza tym skoro Indian jest tak dużo, to chyba lepiej poświęcić
Hiszpanów i oddalić się.
- Tylko dokąd zmierzamy? – wtrącił się
Pratelicki – W wiosce Polomanczów nie mamy szans na obronę przed taką ilością
przeciwników. A gdy już w końcu dotrzemy do Wielkiej Wody to co dalej?
- Trudno liczyć, że akurat jakiś statek
będzie przepływał… - skwitował Niemiec Helmuth.
- Macie jakieś inne wyjście? –
zdenerwował się Doniecki – Skoro nie mamy szans z Indianami to musimy uciekać!
- Spokojnie! – uspokajał Potylicz –
Kierujmy się na południe, a potem zobaczymy. Jak nie będzie wyjścia to będziemy
walczyć, do ostatniej kropli krwi!
Kwadrans później Polacy ruszyli ku
południu…
Zwiadowcy byli w stałym kontakcie z
główną grupą… Kilka godzin później Piotr Laszlo Tekieli stawił się przed
dowódcami…
- Indianie otoczyli Hiszpanów i nie
puszczają ich dalej! Ci okopali się na pozycjach i ostrzeliwują się z armatek…
- Jak daleko są? – zapytał Potylicz.
- Cztery godziny stąd…
- Jak oceniasz szanse Hiszpanów?
- Mogą się długo bronić, szanse na
przedarcie mają nikłe. Dzikich są tysiące!
Tymczasem w obozie okrążonych Hiszpanów…
Po kilku godzinach szturmów Indianie
nagle całkowicie umilkli…
- Złowroga ta cisza – skomentował Pablo
Vincento Magieros.
- Uwaga! – zawołał jeden z żołnierzy –
Idzie w naszym kierunku pojedynczy Indianin!
- Nie strzelać! – zawołał Jose Manuel
Bakuleros – To musi być poseł! Nie strzelać!
Kilka minut później Indianin stawił się
przed obliczem Bakulerosa… Za pomocą gestów bardzo obrazowo przedstawił
sytuację Hiszpanów, a następnie opisał żądania Indian – pozwolą odejść, ale jak
ci oddadzą konie i broń…
- Jeszcze czego! – zaczął krzyczeć
Bakuleros – Zostaniemy bezbronni, a oni nas potem wyrżną jak barany! Brać go!
- Przecież to poseł! Sam mówiłeś! –
przerwał Magieros.
- Cicho! Bo zacznę załować, że cię
kazałem uwolnić! Brać go!
Kilku żołnierzy pochwyciło Indianina,
chwilę później zbliżył się doń Bakuleros…
- Giń dzikusie! – zawołał i sprawnym
ruchem nożem poderżnął mu gardło – Jednego mniej!
W tej samej chwili rozległ się potężny
ryk tysięcy indiańskich gardeł, który sprawił, że wielu Hiszpanom ciarki
przebiegły po całym ciele. Kilka minut później rozpoczął się kolejny szturm,
poprzedzony zarzuceniem Hiszpanów tysiącem strzał…
Po dwóch godzinach…
- Nasze siły topnieją… - ocenił Magieros
– Znowu mamy kilku zabitych i jeszcze więcej rannych. Jose! Nie mamy szans, w
końcu ulegniemy…
- Dzisiaj w nocy podejmiemy próbę
przedarcia się! Damy radę!
Tymczasem Polacy postanowili zrobić
dłuższy postój…
- Skoro Indianie zatrzymali się przy
Hiszpanach to mamy przewagę, z tego co donoszą zwiadowcy już ponad osiem
godzin. Jest szansa na dłuższy odpoczynek i pokrzepiający sen – mówił Doniecki.
- Zgadzam się, trzeba dać ludziom i
koniom odpocząć – odparł Potylicz.
Po ustaleniu wart obóz pogrążył się we
śnie… Pierwsi na wartę udali się Kozak Czarnienko i Włoch Roberto Gibbencione…
- Myślisz, że pułkownik wyznaczył nas
pierwszych na wartę za karę? – zapytał Gibbencione.
- Chyba tak. Za to, że nam ta Brasilia
uciekła…
Nie wszyscy mogli spać… Mariusz Roch
Kowalski kręcił się strasznie, przewracał z boku na bok…
- Co się tak kręcisz? – syknął leżący
obok Kozak Rych Bodczenko – Spać innym nie dajesz!
- Głodny jestem… Jak tu spać jak kiszki
marsza grają?
- Przecież jadłeś kolację!
- Chyba kpisz wącholu! Te dwa kęsy
strawy ciężko nazwać kolacją!
- To co ja ci zrobię? Uciekamy od
Indian, nie mamy czasu na szukanie pożywienia! Ciesz się, że coś w ogóle dają!
- Wolę zginąć z rąk dzikich niż
przymierać głodem!
- Śpij, nie marudź!
Kowalski poczekał aż Bodczenko uśnie, a
następnie powoli zaczął czołgać się w kierunku zarośli…
- Pst! – wyszeptał Czarnienko – Chyba
coś słyszałem, tam przy zaroślach!
Nastała cisza, obaj wartownicy
nasłuchiwali…
- E tam… Zdawało ci się – skomentował
Gibbencione.
- Nie idziemy sprawdzić na wszelki
wypadek?
- Nie. Może jakieś zwierzę, nic tam się
nie dzieje…
- Ja idę, muszę mieć spokojną głowę.
- Jak chcesz…
Kozak poszedł w kierunku, z którego
słyszał podejrzany dźwięk, ale nic nie znalazł.
- Miałeś rację, musiało mi się
przesłyszeć albo to było jakieś zwierzę …
Kowalski leżał w zaroślach bez ruchu,
dopiero jak wartownicy oddalili się w inne miejsce wstał i powoli zaczął się
oddalać…
- Muszę znaleźć coś do jedzenia! Muszę!
O świcie zarządzono pobudkę, dwa
kwadranse później wymarsz. Kozak Bodczenko nie mógł znaleźć Kowalskiego… W
pierwszej chwili chciał powiadomić dowódców, ale szybko zrezygnował z tego
zamiaru…
- Jeszcze go za dezertera wezmą… Mam
nadzieję, że wie co robi…
Jego rozmyślania przerwał Rosjanin
Kuczunow.
- Kozaku! A gdzie waszmość Kowalski?
- Yyyy… Nie wiem, ale chyba poszedł w
ustronne miejsce w wiadomo jakim celu, a co?
- W sumie nic. Wiem, że z niego słynny
łasuch, a mnie coś żołądkiem strasznie rzuca… Polubiłem go, więc chciałem mu
oddać swoje przydziałowe śniadanie…
- Daj mi!
- Nie, Tobie nie.
- To głowy nie zawracaj!
Kuczunow oddalił się, ale rozmowie
przysłuchiwał się Tomasz Szlachtowski…
- Mnie możesz powiedzieć Rychu… Gdzie
Mariusz?
- W nocy oddalił się, narzekał na głód…
- Poszedł na coś zapolować?
- Tak myślę…
- Przepraszam, że się wtrącę -
powiedziała przechodząca obok Czeszka Cekierova - Jak pan Kowalski ma problemy
to... mam odpowiednie zioła, które mu z pewnością pomogą.
- Dobrze - odparł nieco zaskoczony
Szlachtowski - Powiemy mu o tym.
Cekierova oddaliła się...
- Pamiętaj Lelkova - powiedziała chwilę
później do swojej rodaczki - Trzeba ludziom w potrzebie zawsze pomagać.
- To miłe. Ale mi to nikt w niczym nie
pomaga!
- A co ci się dzieje moja droga?
- Nogi wchodzą mi w ... nie powiem
gdzie!
- Mam specjalną maść rozgrzewającą, na
pewno ci pomoże. Dać ci?
- Na razie nie, może później...
Po kilkugodzinnym marszu zarządzono
krótki postój… Do głównego obozu ponownie przyjechał Tekieli z kolejnymi
wiadomościami…
- W nocy Hiszpanie przedarli się przez
szeregi Indian! Ponieśli duże straty, ale zrobili to! Kierują się także na
południe!
- Ile mamy przewagi? – wypytywał
Potylicz.
- 8, może 9 godzin… Hiszpanie w trakcie
szturmów i brawurowego przedarcia stracili wiele koni, więc nie poruszają się
już tak szybko jak wcześniej.
- Wracaj Laszlo do reszty i informujcie
nas dalej – zarządził Doniecki – Trzeba wysłać patrole na południe, musimy
wiedzieć jak daleko jeszcze mamy.
- Według mnie – wtrącił się Pratelicki –
Jutro wieczorem powinniśmy dotrzeć nad Wielką Wodę.
- Znasz te okolice lepiej od nas –
skomentował Potylicz – Ale wyślijmy zwiadowców, żeby sprawdzili czy nie ma tam
innych Indian, Hiszpanów itd.
Grupa zbierała się do dalszego marszu, wcześniej
wyruszyli zwiadowcy: Janczurowski, Kozak Robaczenko i Przemko Nowacki.
Epopeja polsko-indiańska (86, fragment
III - chronologicznie 88)
Kabina czasu z esesmanami i kilkoma
uprowadzonymi z XVI wieku osobami wylądowała…
Niemcy po krótkim mocowaniu się otwarli
ciężkie drzwi… Jakież było ich zdziwienie, gdy w odległości kilkudziesięciu
metrów ujrzeli wpatrujących się w nich … rycerzy! Ci byli jeszcze bardziej
zaskoczeni… Po chwili ciszy dowódca rycerzy dał znać łucznikom by zasypali
niespodziewanych przybyszy gradem strzał… Esesmani w pośpiechu zaczęli zamykać
drzwi… Jedna ze strzał dosięgła jednak Neumanna, który po chwili osunął się na
podłogę…
- Śmierć saracenom! – zawołał dowódca
rycerzy – Na nich! Deus vult (Bóg tak chce)!
Rycerze ruszyli ławą w stronę zamkniętej
już kabiny i zaczęli mieczami uderzać w drzwi i ściany.
- Co się dzieje? – irytował się
sturmbannfuhrer Otto Bauer.
- Widocznie znowu nie trafiliśmy tam
gdzie należy… - skwitował obersturmfuhrer Hermann Roede.
- Szykować broń! – rozkazał Bauer –
Zaraz im pokażemy gdzie raki zimują!
Niemcy szykowali się do odparcia ataku
na kabinę, choć trzeba przyznać, że ściany i drzwi wykonane były z naprawdę
solidnej i grubej stali. Po początkowej furii rycerstwo zaprzestało obijania,
niektóre miecze odczuły bowiem uderzenia zdecydowanie bardziej niż przedmiot
ataku. Ponownie nastała dłuższa chwila ciszy, Niemcy mieli zaraz otworzyć drzwi
i zaatakować, a rycerze przyglądali się dziwnej konstrukcji nie wiedząc jak ją
„ugryźć”.
- Coś się dzieje! – zawołał Schymann.
Kabina zaczęła się poruszać… Kilka chwil
później zniknęła pozostawiając jeszcze bardziej zaskoczonych napastników…
Okazało się, że wynalazca kabiny czasu
profesor Loewenbringer ponownie pomylił się w wyliczeniach i esesmani zamiast w
1944 roku wylądowali w 1108 roku… Napastnikami byli prowansalczycy, którzy
uczestniczyli w krucjacie do Ziemi Świętej…
- Zaraz ich tu ściągnę pułkowniku
Schminkel – wyjaśniał profesor – Nastąpiła mała pomyłka, zamiast w przyszłość
wysłałem ich jeszcze bardziej w przeszłość… Dobrze wpisałem liczbę lat, ale w
złą stronę…
Minutę później potwierdziły się słowa
uczonego, bowiem kabina faktycznie wylądowała… Esesmani wyszli na zewnątrz…
- Witajcie! – rozpoczął profesor – Nie
wszystko poszło jak zamierzaliśmy, ale to jest prototyp…
- Zauważyliśmy – skwitował Bauer.
- Nie wróciliście sami… - zauważył
Schminkel.
Poza esesmanami z kabiny wyprowadzono
Bachulę i cztery kobiety: Angelinę Dudeiros, Sieviorettę, Kate Italian i Malwę
Topollani.
- To prezent dla fuhrera – wyjaśnił
major.
- Wypocznijcie – mówił pułkownik – Każdy
z was otrzyma tydzień urlopu, a potem znowu wyruszycie w podróż w czasie…
Miejmy nadzieję, że teraz już traficie tam gdzie trzeba! Profesor potrzebuje
tych kilku dni, żeby wszystko dokładnie sprawdzić i całkowicie wyeliminować
możliwość pomyłki!
Ledwie pułkownik skończył wypowiedź
nastąpiło wielkie poruszenie…
- Fuhrer! Nasz fuhrer niedługo tu
będzie!
Natychmiast przystąpiono do przygotowań…
- Wszystko ma tu błyszczeć! – grzmiał
Schminkel – Ma być tak czysto, że aż oczy mają boleć od patrzenia!
Godzinę później samochód z Adolfem
Hitlerem podjechał pod willę… Wódz III Rzeszy nie przyjechał sam, towarzyszyli
mu reichfuhrer SS Heinrich Himmler i minister propagandy Joseph Goebbels.
Adolf
Hitler
Napięcie w sali rosło, wielu wstrzymało
oddech z wrażenia…
- Gdzie moja nowoczesna broń?!!! – darł
się już z korytarza Hitler – Wyślę was wszystkich na front wschodni!!!
Profesor i pułkownik zbladli…
- Co się stało?! Dlaczego nie mam
obiecanej broni z przyszłości?? – rzucił wściekle fuhrer na starcie i groźnie
zmierzył wzrokiem zgromadzonych.
- Yyyy… - Loewenbringer – Robimy co w
naszej mocy… To jest prototyp… Najważniejsze, że udało nam się sprowadzić
nieuszkodzoną kabinę czasu z powrotem… Potrzebuję kilku dni, maksymalnie
tygodnia, żeby wszystko sprawdzić, wprowadzić poprawki…
- Nie mamy czasu! – krzyczał Hitler –
Sowieci są coraz bliżej! III Rzesza potrzebuje broni z przyszłości, żeby posłać
tą dzicz ze wschodu do piekła!
- Yyyy…
- Kiedy kabina będzie znowu gotowa?!
- Tak jak wspomniałem, maksymalnie
tydzień…
- Dobrze! To twoja ostatnia szansa i…
twoja też pułkowniku! Jeżeli znowu się nie uda to marnie skończycie! Poślę was
na pierwszą linię!
- Dopilnuję, żeby wszystko poszło już
właściwie… - wtrącił się pułkownik, po czym szybko zmienił temat… - Mamy
prezent dla fuhrera!
- Dla mnie? Jaki?
Schminkel wskazał na Bachulę i kobiety…
- To ma być prezent? – zirytował się
Hitler – Po co mi oni?
- Są z XVI wieku…
- ? Wygonić i poszczuć psami! Albo nie…
Z XVI wieku? Wiem! Oddać im doktorowi Mengele, ucieszy się, jeszcze nigdy nie
robił eksperymentów na ludziach z przeszłości… To nawet może być ciekawe, ha ha
ha.
Profesor ośmielony lepszym humorem
Hitlera zwrócił się ponownie do niego…
- Oni są dowodem na to, że kabina czasu
działa… Po odpowiednich przeróbkach i poprawkach zdobędziemy broń z przyszłości
tak jak sobie tego życzysz fuhrerze!
- Mam nadzieję! Gdzie załoga?
- Posilają się w jadalni, są zmęczeni… -
wyjaśniał Schminkel – Dałem im tydzień urlopu, żeby doszli do pełni sił…
- Dobrze! Chce ich widzieć!
- Mam ich tu wezwać?
- Nie, sam do nich pójdę. Joseph!
Heinrich! Za mną! I nikt więcej!
Heinrich
Himmler
Joseph
Goebbels
Kilka chwil później fuhrer wkroczył do
jadalni. Zaskoczeni esesmani natychmiast poderwali się na równe nogi…
- Heil Hitler! Sieg heil!
- Spocznijcie! Chciałbym wam podziękować
za udział w tej misji… - mówił fuhrer spokojnym tonem, po czym szepnął do
Himmlera – Brawo! Sami aryjczycy! Dobrych ludzi wybrałeś… O ten – wskazał na
Schymanna - to wręcz wzorcowy …
Hitler z podziwem oglądał esesmanów, po
czym kontynuował…
- Wasza misja nie do końca jest udana,
ale do was nikt nie ma pretensji. Chciałbym, żebyście po zasłużonym urlopie
wrócili i z jeszcze większym zaangażowaniem uczestniczyli w kolejnej wyprawie.
Tym razem musi się udać, III Rzesza potrzebuje broni z przyszłości by raz na
zawsze zniszczyć swoich wrogów! By już na zawsze zaprowadzić niemiecki ład i
porządek na całym świecie! Pamiętajcie o tym! Jeżeli się uda zostaniecie
bohaterami Niemiec, a pamięć waszych zasług dla kraju będzie wieczna!
Hitler długo jeszcze przemawiał…
Kwadrans później był ponownie w samochodzie …
- Nikt nie może dowiedzieć się o naszych
planach! – grzmiał Hitler.
- To są najpewniejsi ludzie z
najpewniejszych! – zarzekał się Himmler.
- Nigdy nie ma pewności! Żadnego nie
podejrzewam, ale…
- Kazać ich zabić i zastąpić innymi?
- Skąd! Nie mogą jednak spędzić urlopu
jak i gdzie im się podoba! Niech odpoczywają, ale żadnych kontaktów z
kimkolwiek na zewnątrz…
- Żony, kochanki? Obiecano im kontakty z
rodziną…
- W żadnym wypadku! Pomyśl coś!
- Rozumiem… Wyślemy ich do ośrodka
wypoczynkowego SS. Tam ściągniemy ich bliskich. Gdy ruszą znowu na misję ich
bliscy będą musieli tam zostać do czasu zakończenia operacji…
- Doskonale!
- Jedziemy?
- Tak! Nie! Muszę do toalety!
Po kilku minutach Hitler wypadł z
toalety jak z procy…
- Wołać natychmiast pułkownika
Schminkela!
Oficer szybko pojawił się przed obliczem
wodza…
- Wszyscy wyjść poza pułkownikiem!
Po chwili…
- Kto to napisał na drzwiach kibla??!! –
wykrzyczał Hitler i wskazał napis: „Przegrywacie tę wojnę!”.
Schminkel zbladł, oparł się aż o ścianę…
- Naprawdę nie wiem…
- Żądam wyjaśnień!
- Nie wiem, przeprowadzę śledztwo!
Wtem do toalety weszła sprzątaczka…
- To pewnie ci polscy hydraulicy co tu
byli rano!
Hitler zrobił się cały czerwony…
- Co?! Co jacyś Polacy robili w
najpilniej strzeżonej willi na terenie Rzeszy?!!!!
- Mieliśmy awarię…
- Niemieckich hydraulików nie ma?! Gdzie
ci Polacy?! Przesłuchać i zlikwidować!
- Tak jest!
- Heinrich! – krzyczał Hitler do
Himmlera, który zaniepokojony dłuższą nieobecnością wodza także pojawił się w
toalecie – Co tu się dzieje?!
- Nie wiem jeszcze… Ale winni zostaną
ukarani!
- Zostaniemy tu jeszcze! Zarządzam szczegółową
inspekcję willi! – wrzeszczał wściekłym głosem fuhrer – A ci Polacy mają nie
żyć do godziny!
- Oni już nie żyją! – zapewniał Himmler
– Zajmę się wszystkim!
- I zamalować ten obrzydliwy napis!
Natychmiast!
Inspekcja nie wykazała już większych uchybień…
Hitler przyczepił się do kilku szczegółów, ale ogólnie był zadowolony… Już miał
nawet pochwalić, jednak w ostatnim kontrolowanym pomieszczeniu czekała go
przykra niespodzianka…
- Co to ma być?! Dwóch niemieckich
żołnierzy nago w jednym łóżku?! – grzmiał – Rozstrzelać! Natychmiast!
Jeden z esesmanów wyciągnął broń…
- Nie tu! – syknął Himmler – Wyprowadzić
i za rogiem!
Kwadrans później samochód z prominentami
III Rzeszy odjechał…
- Uff! – odetchnął pułkownik Schminkel –
Ale było… Szukać tych hydraulików! Hans! Zadzwoń do doktora Mengele, niech
powie gdzie dostarczyć tych z przeszłości!
- Nie zostawisz mi jednej kobiety? –
zapytał profesor – Jestem tak zajęty, a nie ma kto mi herbaty nawet zrobić…
- Helga jest!
- Ale Helga jest stara i brzydka! Zanim
mi przyniesie zaparzoną herbatę to ta zdąży wystygnąć! A nie raz zdarzy się, że
i zapomni… Jak mam pracować w takich warunkach?
- Porozmawiam z Helgą, żeby to poprawić…
- O! Tą brunetkę bym przygarnął… Nie
tylko herbatę by mi zrobiła, ale i pomogła przy pracy…
- Nie słyszałeś co powiedział Hitler?
Mają trafić do doktora Mengele!
- Ale jak jedna się zawieruszy to nikt
nie zauważy…
- Dosyć! Nie, nie i nie!
- Ale…
- Nie!
Kuchnia. Major Bauer zakomunikował swoim
ludziom, że jutro rano wszyscy wyjadą do ośrodka wypoczynkowego SS. Tam też
spotkają się ze swoimi bliskimi.
Esesman Schymann, a właściwie sowiecki
szpieg, poszedł do toalety. Był bardzo ostrożny…
- Jesteś wreszcie J24! – powiedziała
cicho sprzątaczka.
- Witaj Walentyno! Proszę! – Schymann
przekazał jej małą zwiniętą kartkę.
- Idź już!
Tymczasem polscy hydraulicy Baraniecki i
Horoński dotarli na obrzeża miasteczka…
- Po co to napisałeś baranie?! –
denerwował się Baraniecki – Przecież oni to zobaczą i się wściekną! Możliwe, że
już są na naszym tropie!
- Nie mogłem się powstrzymać i sam
jesteś baran!
- Cicho! Znowu się kłócicie?! – warknęła
na nich Małgorzata Raczkiewicz – Dowiedzieliście się co?
Horoński już miał odpowiedzieć…
- Nie tutaj! Do środka!
Cała trójka weszła do niedużego domu.
Czekał już tam na nich kapitan AK, pseudonim „Technolog”…
- Mówcie!
- Widzieliśmy, że kabina czasu wróciła…
- zaczął Baraniecki.
- No i?
- Poza esesmanami z kabiny wyprowadzono
mężczyznę i cztery kobiety w bardzo dziwacznych strojach… Nie wyglądali na
ludzi z przyszłości… Nie mogliśmy podejść zbyt blisko by nie budzić podejrzeń…
- Niemcy nie wyciągnęli żadnej broni ze
środka? Może jakieś plany? – dopytywał się oficer.
- Nie, nic.
- Gdzie są teraz ci dziwni ludzie z
kabiny?
- Hitler kazał oddać ich doktorowi
Mengele… Ale według mnie oni nie są z przyszłości…
- Według ciebie szeregowy… Nie
możesz być tego w stu procentach pewny!
- Te ich ubrania… Jakby przybyli z kilku
wieków wcześniej…
- Moda zmienia się, często jednak coś
powraca… Możliwe, że to Niemcy specjalnie ich tak ubrali, żeby zmylić obce
wywiady… Szkoda, że nie dowiedzieliście się czegoś więcej!
Nastała chwila ciszy… Następnie kapitan
zwrócił się do Raczkiewicz…
- Sierżancie! Musicie zorganizować
odbicie przynajmniej jednej osoby z tej grupy! Najlepiej mężczyznę… Nieważne
czy są z przyszłości czy z przeszłości! Londyn by nam nie wybaczył pomyłki, a
jeszcze bardziej bezczynności! Działajcie według instrukcji, tam też
znajdziecie zaszyfrowaną datę i miejsce naszego następnego spotkania.
Powodzenia.
Chwilę później oficera już nie było…
- Gosia! Musimy ci coś jeszcze
powiedzieć … - zaczął nieśmiało Horoński.
- Tak?
Horoński opowiedział o napisie w
toalecie…
- Czy wyście oszaleli?! Wchodzicie do
jaskini lwa i zamiast zachować szczególną ostrożność to robicie coś takiego?!
- To on! – nie wytrzymał Baraniecki.
- Przecież Niemcy się wściekną! Jestem
pewna, że już was szukają, a jak nie to niebawem! Przez was nasza nowa misja
jest zagrożona! Jak my teraz zbliżymy się do tych Szwabów ?! Durnie jesteście,
ale mam pomysł!
- Jaki?
- Szukają dwóch hydraulików… Mężczyzn…
Kobiet nie będą szukać…
- No i?
- Ty będziesz Erika, a ty Estera… A ja
Marlena! I od tej pory rozmawiamy tylko po niemiecku, bo w łeb zdzielę! I
choćby skały… Do stu piorunów musi się udać!
Epopeja polsko-indiańska (86, fragment IV -
chronologicznie 89)
- Krwawy Gomez wrócił! – darł się o
świcie jeden z piratów – Będzie tu za kilka minut!
Niebawem do osady San Escobar faktycznie
zbliżało się kilkunastu konnych…
- Będzie tu spokój?! – krzyczał z daleka
przywódca piratów – Ha ha ha!
- Witaj Krwawy Gomezie! – rzekł pirat
Gruby Alberto – Udała wam się wyprawa?
- Połowicznie! Zaczęło się dobrze, ale
później w okolicy zaroiło się od Hiszpanów i bezpieczniej było po prostu
odpuścić. A co u was dranie?
- Mamy dla ciebie niespodziankę!
- Tak? Uwielbiam niespodzianki! Mów! Mów
szybko Alberto!
- Sam zobacz! Niespodzianka, a właściwie
niespodzianki są w szopie…
Krwawy Gomez natychmiast ruszył we
wspomnianym kierunku, otworzył drzwi …
- No proszę, dziewczynki! Ładnie się
spisaliście hultaje! – chwalił – Te dwie z brzegu od razu do mojej kwatery!
Pozostałe niech czekają na swoją kolej! Ha ha ha!
Piraci pochwycili dwie pierwsze z brzegu
kobiety, którymi okazały się Paulina Połniakowska i Monisława Maciejewska. Obie
opierały się, ale nie miały szans obronić się przed silnymi mężczyznami.
- Skąd je wzięliście Alberto?
- Przypadkiem natrafiliśmy na jakiś
statek. Okazało się, że wszyscy mężczyźni upili się winem… No to wpadliśmy na
pokład i porwaliśmy kobiety.
- A czemu nie przejęliście statku? Skoro
wszyscy tam pijani byli? Do stu tysięcy diabłów co za durnie! Czy wy myślicie,
że ja będę żył wiecznie?!
- Fakt, nie pomyśleliśmy… Ale to była
bardzo spontaniczna akcja, byliśmy nieliczni, a nie mieliśmy pewności, że pod
pokładem nie ma innych, nie pijanych…
- Dobrze już dobrze! Nie tłumacz się
Alberto! Póki co idę do kwatery, zmęczony jestem, jutro pomyślimy. Kiedy je
porwaliście?
- Dwa dni temu.
- Możliwe, że ich szukają. Przypilnuj,
żeby straże były czujne!
Krwawy Gomez poszedł w kierunku własnej
kwatery, którą był okazały drewniany dom.
- Sasza! Zrób mi moją ulubioną herbatkę!
Tylko tak jak cię uczyłem!
- Tak proszę pana!
- Gdzie te kobiety?
- Są w pokoju…
Krwawy Gomez najpierw poszedł do innego
pomieszczenia…
- Muszę jeszcze raz te przeklęte mapy
przeglądnąć!
Niedługo potem Sasza przyniósł zamówioną
herbatkę…
- Pfuj! Co to ma być?! – wrzeszczał
Krwawy Gomez – Ile razy durniu jeden mam ci mówić jak to się parzy?! Precz, bo
cię skrócę o głowę psi synu!
Przestraszony Sasza uciekł czym prędzej
przed dom…
- Do stu diabłów! – krzyczał wódz
piratów – Czy ja zawsze muszę sam wszystko robić?!
Krwawy Gomez był wielkim miłośnikiem
yerba mate – indiańskiej herbaty z Paragwaju.
Kobiety z wielkim niepokojem przyglądały
się i przysłuchiwały się temu wszystkiemu, były bardzo wystraszone…
- Paulina! Boję się! – szepnęła
Monisława.
- Ja też!
Krwawy Gomez krzątał się dość długo w
prowizorycznej kuchni, słychać było jak gotuje wodę… Po czym niespodziewanie
pojawił się obok kobiet…
- Będzie tu spokój?! – wrzasnął
znienacka.
- Proszę nic nam nie rób! – krzyknęła
Połniakowska.
- No nie! – odparł po polsku
zrezygnowany pirat – Jaki ten świat mały!
Kobiety były tak przestraszone, że nawet
nie zorientowały się w pierwszej chwili, że pirat przemówił do nich w ich
ojczystym języku…
- Wszystkiego się spodziewałem –
kontynuował Gomez – ale Polki tutaj?
Po dłuższej chwili do kobiet dotarło, że
pirat zna ich język…
- Nie bójcie się już… Rodaczkom nic nie
zrobię…
Kobiety opowiedziały mu w jaki sposób
dotarły do Nowego Świata, następnie głos zajął pirat…
- Naprawdę nazywam się Marcin
Pychowiański. Dzieciństwo spędziłem na Rusi, w rodzinnej wsi. Problemy zaczęły
się, gdy ojciec nie wrócił z wyprawy… Prawdopodobnie zginął lub przepadł w
tatarskiej niewoli… Mną i rodzeństwem zajął się wuj. Po kilku latach musieliśmy
opuścić majątek, wuj bowiem albo przepił albo w inny jakiś sposób zrujnował nas
wszystkich. Trafiliśmy do Niemiec, do rodziny na Pomorze Szczecińskie, wuj
wkrótce zresztą zmarł. Miałem wtedy ledwie siedem lat, ciągnęło mnie do wielkiego
świata, często bywałem w porcie szczecińskim. Aż pewnego razu wszedłem na
pokład statku, który zaraz potem wypłynął… Co miałem robić? Ukryłem się pod
pokładem… Okazało się, że statek płynął do Hiszpanii… Odnaleziono mnie dzień
później, ale kapitan okazał się miłym człowiekiem i pozwolił mi pozostać. Do
końca podróży musiałem tylko myć pokład, bardzo ciężka praca jak dla
siedmiolatka, ale nie dałem po sobie poznać, że jest mi ciężko… Gdy
już dotarliśmy do celu kapitan już nie był taki miły, okazało się, że sprzedał
mnie na inny statek! Tym razem płynący do Nowego Świata! Było to świeżo po jego
odkryciu… Traf chciał, że nasz statek zaatakowali piraci… Zabili wszystkich,
poza mną… Przygarnął mnie kapitan Rudobrody. I odtąd musiałem być jeszcze
bardziej krwiożerczy niż oni! Kilka lat temu Rudobrody zginął podczas walki z
Hiszpanami i zostałem wybrany kapitanem. Hiszpanie byli na naszym tropie,
musieliśmy kilkukrotnie zmieniać kryjówki, od dwóch lat jesteśmy tutaj w San
Escobar… Teraz wy opowiedzcie mi o kraju!
- A ten Sasza? – zapytała Połniakowska –
Bo to przecież nie hiszpańskie imię?
- Zapomniałem… On też był na tym statku
co zaatakował Rudobrody… Sasza Rusański tak go nazwałem, Rusin, sierota jak ja,
mój służący, bo do niczego innego się nie nadaje! Nawet yerby nie potrafi
zrobić! Lepiej opowiadajcie o kraju…
- Co chcesz wiedzieć ? – zapytała
Maciejewska.
- Wszystko! Wyjechałem w 1503 roku… Kto
teraz jest królem?
- Już nie Aleksander Jagiellończyk… -
wyjaśniała Maciejewska – Zmarł trzy lata później. Obecnie na tronie mamy
Zygmunta I (Starego – dop. autor).
Wtem ciszę nocną przerwał krzyk kobiety…
Krwawy Gomez vel Marcin Pychowiański wybiegł pośpiesznie z domu…
- Co tu się dzieje?! – darł się za
chwilę – Przecież zakazałem wchodzić do szopy!
Okazało się, że pirat Victor wszedł do
szopy, złapał Annę Von Stollar i chciał się z nią oddalić w ustronne miejsce.
- Obciąć mu przyrodzenie! – rozkazał
Krwawy Gomez.
Dwóch piratów pochwyciło Victora i
niechybnie wypełniliby rozkaz przywódcy…
- Krwawy Gomezie błagam! – płaczącym
głosem wstawił się za winowajcą stary Pablo – Proszę cię w imię krwi jaką razem
przez lata przelaliśmy! Oszczędź go, wiesz że on jest dla mnie
niczym syn… Nigdy cię o nic nie prosiłem, aż do teraz!
Lament starca wzruszył Pychowiańskiego,
który po dłuższej chwili zastanowienia odparł…
- Odwołuję rozkaz. Robię to tylko przez
wzgląd na ciebie Pablo! Ale wiedz i niech wszyscy wiedzą, że jeśli jeszcze raz
Victor przekroczy próg tej szopy to osobiście wbiję mu sztylet w serce! A ty
Pablo stracisz język!
Tymczasem w domu…
- Chyba będzie dobrze Monisławo! –
cieszyła się Połniakowska.
- Chyba tak. Ale wiesz co?
- Tak?
- Nie mówmy mu, że tam w szopie nie są
same Polki…
- No tak, są przecież Czeszki, Ukrainka
i Niemki… Masz rację! Nie wiadomo jak się zachowa w stosunku do nich…
Tymczasem w szopie…
- Anna! Nie bój się! – przytuliła Niemkę
Sabina Sviderkova – Już jesteś bezpieczna!
- Do tej pory nie wiem co się stało… -
denerwowała się Dominika Guzikova.
- Ten obleśny typ zakradł się i porwał
Annę! – wyjaśniła Renata Jarczykowska – Potem pojawił się ten ich herszt,
głośno krzyczał na tego obleśnego, no ale ostatecznie Annie nic się nie stało i
trafiła z powrotem do nas.
- Jezu! Co nas tu jeszcze czeka?! – odparła
na to Guzikova – A co z Monisławą i Pauliną?
- One trafiły do tego ich przywódcy… -
skwitowała Sviderkova – Biedne, nie wiadomo co z nimi…
- Myślisz, że je zhańbił? – ożywiła się
Von Stollar.
- A po co by je tam wzięli? –
skomentowała Jarczykowska – Boże! Czy nas ktoś ocali? Czy wszystkie zostaniemy
tak zhańbione?
Tymczasem na statku „Nefretete” kniaź
Sławomir Wigurko doprowadził do spotkania z Macudowskim, który wyraźnie uchylał
się od ratowania kobiet…
- Mówiłem ci już wyraźnie kniaziu, że
nie mam czasu!
- Żądamy wysłania ekspedycji mającej na
celu odnalezienie zaginionych kobiet!
- Chcesz to idź, nie trzymam cię! To
wszystko?
- Nie! Sam nie pójdę, musi iść nas
więcej!
- Wszyscy nie pójdziecie! Ktoś musi
zostać by bronić statku w razie ataku!
- Ilu może iść?
- Rozpoznaj najpierw kto będzie chciał z
tobą iść i wróć za godzinę!
- Jeszcze jedno!
- Co znowu?!
- Żądamy przywrócenia zabranego żołdu!
- Nie ma mowy! Kara za wypite wino musi
być!
- To wino nie było tyle warte!
- Ja tu ustalam zasady i co ile jest
warte!
Macudowski bardzo zdenerwowany pędem
ruszył do swojej kajuty… Wigurko chciał poruszyć jeszcze kilka tematów, ale …
nie miał już z kim rozmawiać. Ruszył więc pytać ludzi kto z nim pójdzie na
poszukiwania…
Po godzinie wrócił do Macudowskiego…
- Tylu was nie pójdzie!
Rozpoczęły się długie targi co do
liczebności misji ratunkowej… W między czasie przez pokład przeleciał nagi
Rosjanin Zbereznikov głośno wołając w swoim stylu…
- Eeeee!
- Tego weź na pewno! – syknął Macudowski
– Działa mi na nerwy!
Ostatecznie stanęło na tym, że na
poszukiwania mieli udać się: kniaź Wigurko, szlachcic Sebastian Sokoliński,
Ivan Zbereznikov i zbir Jamróz…
- Daj nam jeszcze Kaliskiego! – wypalił
znienacka Wigurko.
- Co? Wykluczone! – zawołał Macudowski –
Właśnie! Dobrze, że mi o nim przypomniałeś! Jeszcze dzisiaj każę go powiesić!
- Misja będzie niebezpieczna! Przyda się
ktoś na szpicy… Jak go napadną dzicy, my zdążymy się uratować! Taki kozioł
ofiarny…
Macudowski zastanowił się chwilę…
- Dobrze, bierzcie go! Po powrocie go
powieszę! Jeśli wrócicie…
- Co za cajmer! – powiedział pod nosem
Wigurko.
- Coś tam powiedział? – oburzył się
Macudowski.
- Nic, nic… Że Kaliski tak czy siak
zginie…
Niedługo potem pięciu śmiałków zeszło na
ląd…
- Wigurko! Ty mi powiedz – zagadnął
Jamróz – Gdzie ty chcesz tych kobiet szukać? My nawet nie wiemy kto je porwał i
gdzie…
- Szukajmy śladów…
- A jeśli je łodziami uprowadzono? To
przez tydzień możemy tu szukać i nic nie znajdziemy…
- Rozglądnijmy się póki co… A ty co
proponujesz Jamróz?
- Też nie wiem, ale staram się brać pod
uwagę różne okoliczności.
- Może warto by się rozdzielić? –
zaproponował Sokoliński.
- Też o tym myślałem – odparł Wigurko -
Zbyt duże jednak ryzyko. Jesteśmy na nieznanym lądzie, mogą tu być dzicy nie
wiadomo jak nastawieni… Gdzie Zbereznikov?!
- Poleciał w tamtym kierunku! – wskazał
Sokoliński.
- Czy ktoś mnie rozwiąże? – zapytał
nagle Kaliski.
- Rozwiążcie go! – polecił Wigurko.
- Ale Macudowski zakazał! – bronił się
Jamróz.
- Gdy dzicy zaatakują będzie nas o
jednego więcej! – tłumaczył kniaź – Zwłaszcza, że Zbereznikov poleciał cholera
wie gdzie!
Jamróz już nie polemizował dalej,
rozwiązał Kaliskiego i dał mu nawet nóż…
- Ale po powrocie oddaj!
Mijały godziny, ale nie mogli natrafić
na żadne ślady… Nagle usłyszeli przeraźliwy krzyk…
- Eeee!
- Zbereznikov wraca – skwitował sucho
Wigurko.
- Jakoś inaczej teraz woła – zauważył
Kaliski – Lepiej uważajmy!
Za chwilę ukazał się im szybko biegnący
Rosjanin, a kilkadziesiąt metrów za nim pędziło trzech Indian…
- Ratujcie! – wołał Zbereznikov – Oni
chcą mnie zabić!
Indianie szybko zorientowali się, że
białych jest więcej. Zatrzymali się, po czym wolno zaczęli podchodzić… Gdy już
byli blisko, jeden z Indian podszedł do białych na odległość kilku kroków, po
czym wskazał palcem na Rosjanina…
- Imapi yelo! Tezi lecanu imra goyana!
Wigurko dał znać dzikiemu, że w ogóle go
nie rozumieją… Indianin domyślił się, że tak właśnie jest i zaczął
bardziej obrazowo pokazywać… Znowu wskazał na Zbereznikova, następnie pokazał
jakby coś jadł i zaczął masować się po brzuchu…
- Jak dla mnie – skomentował Kaliski –
to albo chcą go zjeść albo to on ukradł im jedzenie, ha ha ha.
- Zbereznikov! – zdenerwował się Wigurko
– Co się stało? Mów do stu tysięcy piorunów!
- Yyyy – zaczął nieśmiało Rosjanin – No
dobrze! Powiem! Pobiegłem przez ten las, biegam sobie biegam…
- Do rzeczy! – wkurzył się zbir Jamróz.
- No i biegam… Aż tu nagle wyczułem w
powietrzu … pieczyste! Podbiegłem bliżej, no i znalazłem ognisko, a nad nim
piekł się taki mały królik… Skubnąłem dla smaka, ale dobre było… no i tak po
trochu…
- Całego im zeżarłeś? – śmiał się
Sokoliński.
- No, tak jakby…
- Wszystko jasne! – skwitował Wigurko –
Musimy ich teraz jakoś udobruchać, bo nie wiadomo czy w pobliżu nie ma ich
więcej…
Wigurko pomyślał chwilę… Po czym
podszedł do Indianina, coś tam zaczął grzebać w kieszeni po czym wyciągnął małe
nożyczki… Zademonstrował jak je używać – dzicy byli pod wielkim wrażeniem – a
następnie wręczył je Indianinowi… Ten chętnie przyjął podarunek, skinął głową
na znak pożegnania i wraz z towarzyszami pośpiesznie się oddalił…
- A ty Zbereznikov! – powiedział
dosadnie Wigurko – masz zakaz oddalania się!
- Nawet jak przyjdą Kaczkuny?!
- Tu są sami dzicy! Nie ma żadnych
Kaczkunów! – złościł się kniaź.
- Co za Kaczkuny? – dopytywał się
Kaliski.
- Tacy Rosjanie co ścigają Zbereznikova
– wyjaśnił Wigurko.
- A im co zjadł? – śmiał się Sokoliński.
- Lepiej żebyś nie wiedział, he he –
odpowiedział ze śmiechem Wigurko.
- Śmiejcie się, śmiejcie! – odparł na to
Zbereznikov – Jak przyjdą Kaczkuny nikomu nie będzie do śmiechu, tylko krew i
śmierć!!!
- Głodny jestem! – przerwał to wszystko
zbir Jamróz – ten to się najadł, ale my?
Wigurko wyciągnął przygotowany na drogę
prowiant i zaczął dzielić…
- Dużo tego nie mamy, trzeba oszczędzać…
A ty gdzie ręce wyciągasz?! Całego królika pochłonąłeś dopiero co!
- Mały był… No i jak biegłem to zgłodniałem
znowu… Zbyt duży wysiłek fizyczny…
- Nawet mnie nie denerwuj! – złościł się
Kaliski – idź jagód jakichś poszukaj!
Po posiłku wznowiono poszukiwania, ale
wciąż nie natrafiono na żadne ślady…
- To nie ma sensu! – wściekał się Jamróz
– Żadnych śladów! Nie mamy pojęcia nawet w którą stronę iść. A jak je porwali
ci dzicy?
- Też nie wiem co robić… - przyznał się
Wigurko – ale nie możemy wrócić na statek z podkulonym ogonem, dopiero co ten
łajdak Macudowski miałby używanie! Poza tym lepiej coś robić niż siedzieć na
tym statku…
- Ściemnia się już właściwie – zauważył
Sokoliński – Prześpijmy się, rano zdecydujemy co dalej.
- Ktoś musi czuwać – powiedział Kaliski
– Jest nas pięciu, proponuję po 1,5 godziny każdy. Mogę zacząć…
Okazało się, że w okolicy przebywało
tylko trzech Indian, wracali z odwiedzin w zaprzyjaźnionej wiosce. Pierwszy raz
napotkali białego człowieka, najbardziej zadowolony był ten co otrzymał
nożyczki od Wigurki. Był to cenny rekwizyt którym mógł zaimponować
współplemieńcom.
- Dzicy! – zawołał zbir Dziobak.
Wszyscy na „Nefretete” zbiegli się na
pokład…
- Trzech ich idzie – zauważył zbir
Chwaścior – Może by tak wyskoczyć i ich pojmać?
- Nie zgadzam się! – zdenerwował się
Macudowski – Już paru poszło i nie wiadomo czy żyją... Poza tym to mi pachnie
zasadzką, niby trzech, ale jakbyśmy tylko wyszli na plażę to z zarośli
wyskoczyłoby ich tysiąc! Żałuję, że pozwoliłem Wigurce na tą misję, osłabiliśmy
przez to siły na statku!
- Oni nawet nas nie zauważyli, idą dalej
– skomentował Dziobak.
- Dzicy są podstępni, mówię wam –
kontynuował Macudowski – Absolutnie nie opuszczajmy statku! Pilnujmy się!
Zębiszon! Podwoić warty, żeby nas w nocy nie zaskoczyli!
Macudowski poszedł do swojej kajuty, był
bardzo zdenerwowany, drżał i nie był w stanie tego opanować…
- Coś nie tak?
- Kto tu jest?
- Evelline Rodaccio…
- A to ty…
- Pomóc ci jakoś? Cały drżysz…
- Nie, nie… Źle się poczułem, ale już mi
lepiej. Poradzę sobie. Przy okazji powiem, że szybko ci idzie nauka języka
polskiego…
- Agnieszka Krzemieńska mnie uczy…
- Wiem, wiem.
Macudowski z trudem starał się opanować
drżenie ciała i gdy myślał, że już jest w miarę dobrze, wywrócił się przed samą
kajutą… Roddacio błyskawicznie znalazła się przy nim, pomogła mu wstać i
zaprowadziła do kajuty.
- Nie bój się…
- Ja? Ja nie wiem co to strach! Po
prostu źle się poczułem…
- Dobrze już dobrze…
Minęło kilka godzin… Krzemieńska nie
mogła zasnąć…
- Gdzie ta ma mała Włoszka? –
denerwowała się – Późno już, a jej wciąż nie ma! A zresztą dorosła jest!
Następnego dnia Wigurko z towarzyszami
jeszcze nawet nie zdążyli nic postanowić, gdy nagle przy nich pojawił się
jeździec… Był to pirat Victor. Upokorzony przez Krwawego Gomeza opuścił San
Escobar i zmierzał do Hiszpanów by zdradzić im kryjówkę piratów. Pragnął
zemsty!
- Kim jesteś? – zapytał Wigurko.
Trudności w porozumiewaniu były duże,
nikt poza Victor nie znał hiszpańskiego, a on znał tylko hiszpański. Wigurko w
końcu narysował na ziemi kobietę, następnie kilka kobiet i próbował wytłumaczyć
piratowi, że ich szukają. Victor szybko zrozumiał i dał do zrozumienia, że wie
gdzie ich szukać. Zdradził w którym kierunku mają iść, żeby dotrzeć do San
Escobar. Następnie pożegnał się i odjechał.
- Wszystko zrozumiałeś kniaziu? –
dopytywał się zbir Jamróz.
- Chyba tak – odpowiedział Wigurko –
Wychodzi na to, że one są dzień marszu stąd. Nie wiem tylko kim był ten
człowiek i u kogo są kobiety. Ciężko się było dogadać…
- Nie traćmy czasu! Idziemy! – zarządził
Kaliski.
- Czekajcie! – wtrącił się Sokoliński –
Idziemy tam w pięciu? Nie wiemy nawet z kim mamy do czynienia i ilu ich jest!
No, bo one same tam przecież nie są!
- Według mnie nie mamy co liczyć na
Macudowskiego – skomentował Kaliski – Idźmy, zorientujemy się w sytuacji i
zobaczymy co dalej.
- Jestem za! – poparł go Wigurko.
- A gdzie Zbereznikov? – zawołał nagle
Jamróz – Znowu gdzieś polazł?
- Jestem jestem! – krzyknął Rosjanin i
za chwilę wyłonił się z krzaków – Proszę! Jeden królik ciach i drugi królik
ciach! Pełno tu ich, dwa upolowałem. Nie będziemy przecież głodować!
- No proszę! – pochwalił Kaliski –
Spisałeś się przyjacielu!
Tymczasem na „Nefretete”… Macudowski
obudził się i po chwili zobaczył Włoszkę Rodaccio, która przykucnęła w kącie i
spała jeszcze…
- Byłaś tu całą noc? – zapytał
zdziwiony.
- Tak.
- Wyjdź z kajuty, chcę się ubrać!
Kwadrans później Macudowski zwołał
zebranie.
- Postanowiłem! Jutro rano wracamy do
Polski, niezależnie od tego czy nasi poszukiwacze wrócą czy nie! Tutaj jest
zbyt niebezpiecznie!
- Nie możemy ich zostawić! – protestował
zbir Dziobak.
- Postanowiłem! - powtórzył
twardo Macudowski.
- To po to przepłynęliśmy pół świata,
żeby teraz ot tak zawrócić?! – dziwił się zbir Chwaścior.
Macudowski nie odpowiedział już nic, po
czym wrócił pośpiesznie do kajuty.
Epopeja polsko-indiańska (86, fragment V
- chronologicznie 90)
Połączone polskie wyprawy do Nowego
Świata zbliżały się do Wielkiej Wody, zwiadowcy: Janczurowski, Kozak Robaczenko
i Przemko Nowacki donieśli, że potrzeba na to około pół dnia marszu. Inni
zwiadowcy: Martin Swayze Von Bigay i Piotr Laszlo Tekieli informowali, że
Hiszpanie przedzierają się w kierunku południowym wciąż naciskani przez masy
Indian.
- Siły Hiszpanów topnieją z godziny na
godzinę – mówił Anglik Swayze – Wydaje mi się, że pozostało ich mniej niż
czterdziestu…
- Ile mamy nad nimi przewagi? – zapytał
Michał Potylicz, dowódca pierwszej wyprawy.
- 7, może 8 godzin – wtrącił się
Tekieli.
- Trzeba ruszać! – sugerował Jerzy
Doniecki, dowódca drugiej wyprawy.
- Też tak myślę! – zgodził się z nim Jan
Pratelicki – Dzisiaj nad Wielką Wodę nie dotrzemy już, ale będziemy blisko.
- Będziemy musieli maszerować w nocy –
mówił Potylicz – Chyba, że Hiszpanie okopią się ponownie...
- Jak będą jeszcze żyli – spuentował
Doniecki.
Kwadrans później zarządzono wymarsz…
- Co z tym Kowalskim? – dopytywał się
Kozak Czarnienko.
- Licho raczy wiedzieć! – denerwował się
Kozak Rych Bodczenko – Do tej pory nie wrócił! Nie mogę sobie darować, że go
nie zatrzymałem! Ale drań wyczekał aż zasnę i wtedy dopiero się oddalił!
- Żeby go tylko dzicy nie pojmali… Wtedy
już po nim!
Polacy posuwali się żwawo na południe,
nie było radości, za to był niepokój i pełna koncentracja na wypadek
niespodziewanego ataku Indian…
- Stanisław! – zaczął rozmowę Niemiec
Martin Schylder – Ale się wpakowaliśmy! Źle nam było w Gdańsku?! Interes hulał!
- Wszystko przez Macudowskiego! –
denerwował się Jochymowski – On tam teraz w dobrobycie opływa, a my?
- Trzeba było powstrzymać się od
alkoholu! – ironizował Rafał Kafałkowski – Wtedy byś nie przegrał naszego
majątku w karty z szulerami wynajętymi przez Macudowskiego!
Jochymowski spojrzał wściekle na
towarzysza, ale w ostatniej chwili ugryzł się w język…
- Panowie! – zawołał przechodzący obok
Roman Więcławski – Nie kłóćcie się w takiej chwili!
- Ty Waszmość to się nawet nie odzywaj!
– syknął wściekle Schylder.
- A dlaczegóż to?
- Żebyś nie oblał tą swoją nalewką wodza
Komanczów to by do tego nie doszło! Teraz nas ściga cała armia dzikich! Przez
ciebie!
Więcławski zmieszał się trochę, ale za
chwilę uśmiechnął się i powiedział…
- Czasu już nie cofnę… Stało się. A co
do nalewki według przepisu świętej pamięci wuja Klemensa to mam jeszcze
ostatnią butelkę! Podzielę się, a co? Taki jestem!
- To ja też poproszę! – wtrącił się
Krzysztof Seremacki, który niespodziewanie pojawił się w pobliżu.
- Ty to zawsze okazję wyczujesz! – śmiał
się Więcławski.
Tymczasem Hiszpanie znajdowali się w
coraz bardziej opłakanym położeniu…
- Obawiam się, że nie przetrwamy tej
nawałnicy indiańskiej – ocenił Jose Fortezes.
- Może trzeba było zgodzić się na ich
warunki ? – skomentował Pablo Magieros .
- Nie sądzę! – darł się w swoim stylu
Jose Manuel Bakuleros – Bez broni i koni już dawno byłoby po nas!
-To i tak już nieaktualne – skwitował
Fortezes – Po tym jak poderżnąłeś gardło ich posłowi nie będą już pertraktować!
- Co tam się dzieje? – zawołał nagle
Bakuleros.
Nikt nie musiał mu odpowiadać, bowiem
chwilę później rozległo się przeraźliwe wycie Indian, a Hiszpanie zostali
zasypani gradem strzał…
- Atakują chyba ze wszystkich stron!
Indianie atakowali wściekle, postanowili
najwidoczniej raz na zawsze skończyć z białymi, w kilku miejscach przedarli się
i doszło do walki wręcz. Trup po obu stronach kładł się gęsto. Kilku Hiszpanów
rzuciło się do ucieczki widząc beznadziejne położenie w jakim się znaleźli. Dwa
kwadranse później Europejczycy ulegli przeważającej sile tubylców. Większość
zginęła, przy życiu zostało zaledwie kilku Hiszpanów, m.in. Bakuleros i
Magieros. Stało się tak tylko dzięki wyraźnemu życzeniu wodza Komanczów
Tłustego Brzucha, który oszczędził ich na poczet przyszłych męczarń.
Pogrom Hiszpanów, poza kilku jeńcami,
przetrwał tylko jeszcze jeden Hiszpan, a właściwie Włoch w służbie hiszpańskiej
– Bartolomeo Carchellone. Miał więcej szczęścia od pozostałych uciekinierów z
pola bitwy których dosięgły indiańskie strzały. Instynkt podpowiadał mu, żeby
kierować się na południe, miał przewagę nad Indianami, bowiem był konno. Pędził
więc jak oszalały przed siebie, w pierwszej chwili nawet nie zastanawiając się
co będzie dalej. Najważniejsze było dla niego jak najszybsze oddalenie się od
Indian.
Wódz Tłusty Brzuch, wraz z pozostałymi
wodzami, zbliżył się do jeńców. Był niezwykle zadowolony, nie tylko ze
zwycięstwa i jeńców, ale przede wszystkim ze zdobycia koni, których tak
pragnął…
- Natychmiast każ nas uwolnić! – rozdarł
się Bakuleros – Wkrótce przybędą tu nasi żołnierze i wszystkich was zabiją!
Słyszysz przeklęty dzikusie?!!!
Tłusty Brzuch kompletnie nie rozumiał o
co chodzi Hiszpanowi, zaśmiał się tylko, a następnie splunął mu w twarz…
- Zginiesz za to! – zawołał wściekle
Bakuleros – Każę cię poćwiartować, a wcześniej wypatroszyć!
Indianin śmiał się dalej, a wraz z nim
pozostali wodzowie…
- Śmieszna ta blada twarz – skomentował
jeden z wodzów i siarczyście kopnął Bakulerosa.
Hiszpan zwinął się z bólu, ale nie byłby
sobą, żeby nie zareagować...
- Parszywy psie! Zapłacisz mi za to!
Wszyscy mi zapłacicie! Końmi was każę rozrywać!!!
Wódz zaśmiał się i ponownie sprezentował
jeńcowi kopniaka, jeszcze bardziej soczystego niż poprzedni... Bakuleros aż
zakaszlał z bólu, ale tym razem już nie odważył się odgrażać...
Indianie rozpalili ogniska, wyraźnie
przygotowując się do założenia krótkotrwałego obozowiska…
- Przestań się ośmieszać! – krzyknął
Magieros – Kpią z ciebie, oni są teraz panami sytuacji!
- Po moim trupie! – darł się dalej
Bakuleros.
- To już chyba niedługo… - skwitował
krótko Magieros.
Wodzowie usiedli przy jednym z ognisk i
rozpoczęli naradę…
- O wschodzie słońca ruszymy ścigać
Polaków! – zaczął Tłusty Brzuch.
- Daleko nie mogli uciec – wtrącił się
wódz Apaczów Lipan Bizoni Róg - Zwiadowcy donoszą, że kierują się nad Wielką
Wodę.
- Jak wszystko pójdzie po naszej myśli –
cieszył się wódz Paunisów Czerwony Ogień - to jutro o zachodzie
słońca ich skalpy zawisną przy naszych pasach!
- Proponuję wziąć jak najwięcej jeńców –
dodał wódz Arapaho Przyczajony Lis - żebyśmy mieli kogo męczyć w
naszych wioskach.
- Tak się stanie! Howgh! – zakończył
Tłusty Brzuch.
Całej sytuacji przyglądali się z oddali
Włosi – medyk Gianluca Faracini i Camille Steckozini. Obaj jeszcze niedawno
należeli do oddziału Bakulerosa. Faracini został porwany przez inne plemię
indiańskie i po udanym uratowaniu ich wodza został wypuszczony na wolność. Z
kolei Steckozini oddalił się od pozostałych, żeby odnaleźć medyka.
- Widzisz Steckozini – powiedział cicho
Faracini – Mieliśmy cholerne szczęście, że tak się stało. W przeciwnym razie
podzielilibyśmy ich los!
- Nic dodać, nic ująć, ale co dalej?
- No jak to co? Wiejemy stąd czym
prędzej!
- Ale dokąd?
- Jak najdalej!
Martin Swayze Von Bigay i Piotr Laszlo
Tekieli przyglądali się wydarzeniom z innego miejsca…
- Laszlo! Jedź szybko do naszych i
powiedz im, że już po Hiszpanach! Tylko bądź ostrożny, bo sam widziałeś, że oni
też mają zwiadowców, którzy krążą po okolicy!
Tekieli czym prędzej ruszył w drogę,
kwadrans później niespodziewanie natknął się na dwóch Apaczów… Indianie z
tomahawkami ruszyli na niego. Tekieli wyciągnął szablę i ukłuł jednego z
napastników, drugi zawahał się, co czym prędzej zostało wykorzystane przez
Polaka, który popędził dalej… Miał wiele szczęścia, bowiem minutę później w
okolicy zaroiło się od Indian.
Polacy zbliżali się w kierunku
południowego wybrzeża, dzieliła ich odległość około 2-3 godzin marszu.
- Zwiadowca! – zakomunikował Mateusz Budzanowski.
- Jak wygląda sytuacja? – zaczepił
Tekielego Pratelicki.
- Indianie pokonali Hiszpanów –
rozpoczął strudzony Laszlo – Zabili niemal wszystkich, kilku wzięli do niewoli,
możliwe że kilku uciekło. Po walce Indianie rozpalili ogniska i raczej wątpliwe,
żeby ruszyli nocą w dalszą drogę. W razie czego Anglik Swayze cały czas ich
obserwuje. Musi jednak uważać, bo cała okolica roi się od czerwonoskórych… Gdy
oddaliłem się od niego ruszając w drogę przypadkowo natknąłem się na dwóch
zwiadowców, jednego pokonałem i szybko odjechałem, co mnie uratowało, bo
dosłownie za moment zaroiło się tam od dzikich.
- Swayze sobie poradzi – skwitował
Doniecki – Jest doświadczonym tropicielem, wie jak się zachowywać w takiej
sytuacji. Dzicy mają przewagę nad niemal każdym z nas w tej kwestii, ale nie
nad Anglikiem. Widziałem jak potrafi się bezszelestnie skradać i zacierać za
sobą ślady.
- Skoro Indianie wypoczywają to i my
zróbmy przerwę na nocleg – zaproponował Potylicz – Nie ma sensu katować ludzi
morderczym nocnym marszem. Muszą być wypoczęci, bo w końcu dojdzie do
konfrontacji.
- Też tak myślę – zgodził się Doniecki –
Rozstawić straże. Ty Laszlo idź odpocznij, zasłużyłeś.
- Nie! Jadę w kierunku Anglika! Jakby
Indianie jednak wyruszyli napotka mnie w drodze i ja na świeżym koniu wrócę by
was czym prędzej zawiadomić.
- Nie zgadzam się! – odparł Doniecki –
Są inni.
Dowódca postawił na swoim, Tekieli
poszedł spać, a w stronę tropiciela wyruszyli Kozacy Czarnienko i Robaczenko
oraz Czarny Malik.
Obóz zapadł w sen, rozstawieni
wartownicy dbali o bezpieczeństwo…
W środku nocy hiszpański jeniec Anny
Hynowskiej Alvaro podniósł się cicho i zachowując wielką ostrożność zaczął
czołgać się w kierunku zarośli. Po drodze natknął się na śpiącą Czeszkę
Lelkovą, długo ją obserwował, następnie zasłonił jej usta dłonią porwał na ręce
i powoli zaczął oddalać się… Czeszka wciąż spała, co Hiszpana napawało
zadowoleniem, bowiem nie utrudniało mu to marszu.
- Jeszcze trochę – myślał w duchu – W
tych ciemnościach mnie nie znajdą…
Gdy już tam dotarł Czeszka nagle
przebudziła się, nie wiedziała w ciemności co się dzieje, ale czuła, że coś
jest nie tak. Zaczęła się szamotać, kopać nogami… Hiszpan trzymał ją mocno i
wciąż oddalał się od obozowiska. Gdy już był w znacznej odległości poczuł się
pewny położył Lelkovą na ziemi i rzucił się na nią próbując zdzierać z niej
odzież… Czeszka broniła się wściekle, ale nie miała szans na obronę przed
silnym mężczyzną…
- Alvaro! – krzyknął damski głos –
Strasznie mnie zawiodłeś! Zostaw ją!
Hiszpan obrócił głowę i dostrzegł
wpatrującą się w niego Hynowską. Obok stała Czeszka Cekierova… Hiszpan
uśmiechnął się szelmowsko i nic sobie nie robiąc z ich obecności dalej
napastował Lelkovą…
- Pomocy! – wołała Czeszka.
- Zostaw ją ty draniu! – krzyczała
zdenerwowana Cekierova.
Hynowska w kilku susach doskoczyła do
Hiszpana i nie zastanawiając się wiele zdzieliła go w głowę kamieniem.
Napastnik był lekko ogłuszony, ale nie stracił przytomności, po chwili spojrzał
wściekle na Polkę, ale nie zdążył nic zrobić, bo otrzymał drugi cios w głowę, a
za chwilę trzeci i kolejne. Krew obficie polała się, a znajdująca się w szale
Hynowska wciąż uderzała w głowę Hiszpana, który w pewnym momencie osunął się
głucho na ziemię…
- Zostaw Aniu! – powiedziała Cekierova i
chwyciła Polkę za rękę – On już chyba ma dość…
Hynowska dłuższą chwilę nie mogła dojść
do siebie z nadmiaru emocji, Lelkova też, ale pozbierała się szybciej i zaczęła
dziękować za ratunek…
- Podziękuj Cekierovej. To ona
zorientowała się, że cię nie ma. Szczęście, że w ostatniej chwili widziała wasz
cień jak znikaliście w zaroślach i dzięki temu szybko was odnalazłyśmy.
Głośne krzyki kobiet postawiły na obóz
niemal cały obóz, przy kobietach szybko znaleźli się pozostali…
- Nie żyje… - skwitował krótko
Budzanowski, który pochylił się nad leżącym Hiszpanem.
- Zabić Madeirosa! – zawołał nagle Jan
Daniel Rożnawski – On też jest Hiszpanem i takim samym zwyrodnialcem! Zabić go!
Uwaga wszystkich skierowała się na
dawnego strażnika lochów na Kubie, nie wiadomo co by się stało, bowiem wielu
zapaliła się głowa…
- Stać! – krzyknął Michał Potylicz – Nie
można tak ludzi oskarżać! Znamy Pabla już jakiś czas i nie dał żadnego powodu,
żeby mu nie ufać! Rożnawski zakazuję ci podburzać innych! Idziesz na wartę do
samego świtu, niech ci głowa ostygnie!
Wartę z Rożnawskim do świtu pełnił Włoch
Roberto Gibbencione…
- Ale błysnąłeś Jasiu… -
zaczął – Madeiros jest w porządku, a ty chciałeś na niego ludzi podburzyć!
- Zawiniły emocje… - tłumaczył się
Rożnawski – Wcale tak nie myślałem, samo poszło…
- Pilnuj się następnym razem…
- Daj mi już spokój Roberto! Pilnujmy
obozu, bo cały czas gadasz, nic nie słychać, a dzici potrafią się cicho
skradać…
Rożnawski był rozżalony ciągłymi pretensjami
towarzyszy… Oddalił się od Włocha i powoli obchodził obóz dookoła…
- Tęskni mi się za krajem! - mówił sam
do siebie - A najbardziej brakuje mi polskiego jedzenia i gorzałki! Smutki
trzeba zalać czymś mocniejszym, a nie wodą ze strumienia!!!
Do świtu brakowało jeszcze dwóch godzin,
ale nie wszyscy spali...
- Czemu nie śpisz Rafale? – zapytał
Robert Pachocki.
- Coś nie mogę – odparł Kobyłecki -
Niedługo znowu będziemy bić się z Indianami. Poza tym żal mi tej dziewczyny…
- Której?
- No tej – pokazał głową na kobietę
spacerującą kilkanaście metrów dalej.
- Coś jej się stało… Kiedyś była taka
żywa, rozmowna, ale odkąd wróciła z tej misji przy hiszpańskiej kopalni złota
zmieniła się radykalnie…
Obserwowaną kobietą była Agnieszka Jagna
Dębska… Mężczyźni nie wiedzieli, że wciąż cierpi po stracie Diego Floresa…
Nigdy nie byli tak naprawdę razem, a czuła, że znali się całe życie… Wiedziała,
że nigdy nie zaakceptuje, że Hiszpan nie żyje.
- Boże! – myślała głośno – Pozwól mi
cofnąć czas. Zabierz mnie zamiast niego! Proszę!
Epopeja polsko-indiańska (86, fragment
VI - chronologicznie 91)
Małe miasteczko pod Berlinem...
Niemcy gorączkowo poszukiwali polskich hydraulików podejrzanych o
umieszczenie napisu "Przegrywacie tę wojnę" na drzwiach toalety...
Sprawą zainteresował się sam reichfuhrer SS Heinrich Himmler.
- Jak to nie możecie ich znaleźć?! - darł się przez telefon Himmler - Przecież
nie mogli zapaść się pod ziemię!
- Szukamy ich wszędzie... - tłumaczył się pułkownik Schminkel
- To coś słabo się staracie! Zrobimy tak! Złapać dwóch przypadkowych Polaków -
tłumaczył szef SS i Gestapo - Zmusić do przyznania się do winy, a potem zabić!
Trzeba tak zrobić, bo Hitler co chwilę pyta mnie czy już ich złapaliśmy! Poza
tym nie zaprzestawać poszukiwań, na miejsce wysyłam najlepszych śledczych z
gestapo! Nie będą nam jacyś Polacy grać na nosach!
- Tak jest!
Pułkownik Schminkel odłożył słuchawkę i odetchnął...
- To nie na moje nerwy... - powiedział sam do siebie.
Nagle ktoś zapukał do drzwi...
- Wejść!
- Doktor Josef Mengele zapowiedział się za godzinę... - zakomunikował adiutant.
Punktualnie za godzinę "Anioł Śmierci z Auschwitz" z asystentem
weszli do willi...
- Witam doktorze! - powiedział Schminkel - Chce Pan zapewne odebrać tych ludzi
z przeszłości?
- Nie. Na razie przyjechałem ich tylko obejrzeć.
- Aha... Już prowadzę...
Po chwili Mengele uważnie oglądał ludzi z przeszłości. Najbardziej
zainteresował się Bachulą... Na kobiety: Angelina Dudeiros, Sievioretta, Kate
Italian i Malwa Topollani ledwie spojrzał, w przeciwieństwie do swojego
asystenta, który lustrował je pożądliwym wzrokiem...
- Ten mnie intryguje! Ma coś dziwnego w oczach! Taką... Jak można z nimi
rozmawiać?
- Są z XVI wieku, z Kuby, więc chyba po hiszpańsku, czy raczej po
starohiszpańsku...
- Aha, załatwimy odpowiedniego tłumacza z Berlina. To nie problem...
- Mamy ich wysłać do Auschwitz?
Mengele nie odpowiedział od razu, zastanowił się chwilę...
- Nie, jednak nie. Pojadą do Bawarii, mam tam takie małe laboratorium... Sami
ich odbierzemy!
Chwilę później Mengele był już w drodze do Berlina...
- Doktorze co z nimi zrobimy? - dopytywał się asystent.
- Sam jeszcze nie wiem, ale będzie ciekawie... Najpierw trzeba będzie
przeprowadzić gruntowne badania... Najbardziej mnie intryguje ten starszy
mężczyzna...
- A co z kobietami?
- Zastanowię się jeszcze Kurt! Coś taki ciekawski?! Najprawdopodobniej zostaną
zapłodnione przez wyselekcjonowanych, czystych rasowo Aryjczyków! Tego jeszcze
nie było w historii! Kobiety z przeszłości urodzą dzieci spłodzone przez ludzi
z teraźniejszości! Ciekawe, bardzo ciekawe!
- A czy ja jestem czysty rasowo?
- Wiem do czego zmierzasz Kurt, ha ha. Będziesz miał swoją kolej, ha ha ha.
Tymczasem Małgorzata Raczkiewicz z "polskimi hydraulikami" Damianem
Baranieckim i Pawłem Horowskim przebranymi za kobiety zmierzała do domu...
- Erika! Estera! Pośpieszcie się! Wciąż na was czekam i czekam! - wołała głośno
po niemiecku.
Właśnie mijał ich niemiecki patrol i okrzyki Raczkiewicz miały odciągnąć uwagę
Niemców od jej towarzyszy...
- Ale narozrabialiście! - szepnęła cicho - To was szukają!
- To przez niego! - zdenerwowany Baraniecki wskazał ręką na kolegę.
- No cóż... Czasu już nie cofnę! - żachnął się Horowski.
Kilka minut później dotarli do domu. Raczkiewicz otworzyła kopertę z
instrukcjami i zaczęła czytać. Po dłuższej chwili zakomunikowała pozostałym...
- Zmiana planów!
- To znaczy? - dopytywał się Baraniecki.
- Dowództwo uznało, że sami nie damy rady odbić tych przybyszy. Dzisiaj w nocy
polecimy pod Poznań i tam dowiemy się więcej. No to dalej, do spania, o 2 w
nocy mamy być w lesie, 5 km od miasteczka.
Kilka godzin snu i pobudka. Po przebudzeniu okazało się, że brakuje
Horowskiego...
- Gdzie on się podział do diaska? - dziwiła się Raczkiewicz - Na zewnątrz bał
się wychodzić, bo Niemcy co chwilę każdego kontrolowali...
- Poczekaj, sprawdzę w toalecie - zaproponował Baraniecki. Po chwili wrócił i
zauważył kartkę na stole, wziął ją i zaczął czytać na głos - "Wybaczcie
kochani, ale takie akcje nie są dla mnie. Lepiej, żebym was teraz opuścił niż w
chwili próby. Niedawno dostałem od znajomych propozycję pracy w zurychskim zoo.
Postanowiłem skorzystać, tym bardziej, że znajomi znajdują się teraz w Berlinie
i zabiorą mnie bezpośrednio do Szwajcarii. Na początku będę zajmował się
karmieniem żyraf. Pozdrawiam, co złego to nie ja. Paweł H.".
- No cóż - skwitowała to krótko Raczkiewicz - Idziemy sami.
Punktualnie o 2 w nocy wsiedli do samolotu w niemieckich barwach...
- A Szwaby nas nie zestrzelą? - denerwowała się Raczkiewicz.
- Spokojnie - odpowiedział pilot - Nasz wywiad wszystko załatwił. Ten lot jest
w grafiku niemieckiej obrony przeciwlotniczej, będą myśleli, że leci nim żona
jednego z niemieckich generałów. Byle tylko lecieć planowano, bo na tym punkcie
są przeczuleni, to możemy być spokojni.
- Wsiadaj Gośka! - popędzał koleżankę Baraniecki - Już jest prawie pięć po 2!
- A gdzie trzeci pasażer?
- Nie będzie...
Po blisko trzygodzinnym locie samolot wylądował...
- Już? Tak szybko? - dziwiła się Raczkiewicz.
- Ale to jakaś polana w lesie! - zdziwił się jeszcze bardziej Baraniecki.
- Spokojnie. Kierujcie się na południe, za jakieś 200 metrów czeka na was
furman. On was zawiezie dalej. Nie zapomnijcie podać mu hasła, takiego samego
jak mi. Trzymajcie się!
Pilot zaczął przygotowywać się do startu, gdy nagle rozległy się strzały i
głośne krzyki.
- Padnij! - zawołała Raczkiewicz i oboje padli na ziemię.
- Co robimy?
- Nie wiem, na razie leż, źle ci?
- Wiesz co? Wydaje mi się, że rozpętałaś niepotrzebną panikę...
- To znaczy?
- Bo te odgłosy nie dochodzą z bliska. Wydaje mi się, że to dobrych kilka czy
nawet kilkanaście kilometrów stąd...
- Nie przesadzaj! Z kilkunastu kilometrów bym nic nie słyszała...
- Pilot nawet się nie przejął, spokojnie wystartował jak gdyby nigdy nic...
- To co wstajemy?
- Na to wygląda... Ale ja jestem brudny! Nie mogłaś wybrać lepszego miejsca?!
- Przepraszam pana hrabiego, ale w takich chwilach nie myśli się o tym!
- Dobra! Idziemy szukać tego furmana.
Po kilku minutach oboje byli już w furmance,
- Panie furman! A co to za strzały i krzyki po nocy?
- A, to Niemcy pacyfikują wieś Pawłowice...
- A czemu tak?
- Wczoraj zginęło dwóch niemieckich żołnierzy. Niemcy podejrzewali od dawna
wieś o pomaganie partyzantom...
- A jak daleko jest ta wieś?
- A będzie z 5-6 kilometrów...
Raczkiewicz spojrzała wymownie na Baranieckiego...
- Kilkanaście ha ha! - wycedziła cicho, żeby furman nie słyszał.
- Kiedy będziemy na miejscu? - zapytał Baraniecki.
- Za jakąś godzinę. Śpijcie.
Minęły dwa kwadranse, zaspanych podróżników obudził trąceniem w bok furman...
- Szybko! Ja zostaję, a wy w las! Szybko!
- Aleee... - dziwiła się Raczkiewicz - dlaczego?
- Szybko! W las! Bo was zauważą!
Baraniecki w lot zorientował się jakie grozi im niebezpieczeństwo, wyraźnie
słyszał nadjeżdżający samochód. Chwycił za rękę towarzyszkę i czym prędzej pobiegli
schować się za drzewa.
Dosłownie kilka sekund później przy furmance zatrzymał się niemiecki pojazd
opancerzony, a chwilę później podjechał także motocykl z doczepką.
- Co tutaj robisz wieśniaku tak wcześnie?! - darł się jeden z Niemców.
- Siano wiozę.
- Zaraz zobaczymy co tam masz naprawdę! Pewnie partyzantów przewozisz!
- Nie! Skąd? Nie!
Jeden z Niemców podszedł do furmanki, chwycił za przyczepione widły i zaczął
wbijać je w siano. Po jakimś czasie zrezygnował, będąc pewnym, że na wozie nie
ma nic podejrzanego.
- Jedź już! Drogi nie blokuj!
Furman czym prędzej ruszył przed siebie. Niemcy chwilę popatrzyli za nim, po
czym odjechali w przeciwnym kierunku. Gdy tylko pojazdy zniknęły z pola
widzenia furman zatrzymał się, kilka chwil później Raczkiewicz i Baraniecki
byli z powrotem na wozie...
- Uff, mało brakowało. Niby macie dokumenty jak trzeba, ale różnie to bywa.
Po jakimś czasie dotarli na miejsce...
- To tutaj, wysiadajcie.
- Ale tu nic nie ma! - dziwił się Baraniecki.
- Wysiadajcie i idźcie pod te graby. O tam!
Furman szybko odjechał...
- No to chodź pod te graby! - powiedziała Raczkiewicz
Minęła godzina...
- Co dalej?
- Nie wiem. Ostatnią instrukcję słyszałaś...
Minęła kolejna godzina...
- Zaraz mnie szlag trafi! Dwie godziny sterczymy pod jakimiś grabami i nic,
dosłownie nic się nie dzieje!
- Czekaj! Jakaś furmanka jedzie!
- To chyba ta sama!
- Jacyś ludzie na wozie. O co tu chodzi?
- Mam nadzieję, że zaraz to się wyjaśni...
Furmanka podjechała w to samo miejsce co ostatnio...
- To tutaj, wysiadajcie. I tam pod te graby idźcie!
Z furmanki zeszły cztery osoby i posłusznie skierowały się w kierunku grabów...
- Rozumiesz coś z tego Baraniecki?
- Kompletnie nic...
- Trzech mężczyzn i jedna kobieta. Jedyne co nas łączy to... ten furman!
Wspomniana czwórka szybko zorientowała się, że przy grabach do których mieli
dojść stoją dwie nerwowo reagujące osoby...
- Co robimy? - wypaliła nagle Weronika Świątnicka.
- Nie wiem - odparł cicho Tomasz Tomaszewski.
- Nie dajmy im poznać, że się boimy! - wyszeptał Jędrzej Dąbkowski.
- No właśnie! - dodał Łukasz Pietrzakiewicz - Śmiało! Przyśpieszmy kroku, jest
nas więcej do diaska!
Przy grabach...
- Niedobrze! Przyśpieszyli kroku! - denerwowała się Raczkiewicz.
- Żywcem nas nie wezmą! - zadeklarował odważnie Baraniecki.
- Przygotuj granaty!
Niechybnie doszło by do konfrontacji, gdy nagle z przeciwnej strony rozległo
się wesołe gwizdanie...
- No szybko! Długo jeszcze na was będę czekał?
- Na nas czekasz czy na tamtych? - nie wytrzymała nerwowo Raczkiewicz.
- Na was i na nich! Chodźcie już, czasu nie ma!
- Chwileczkę! - Raczkiewicz zaczęła robić się coraz bardziej czerwona z nerwów
- Jak to na nas czekasz, przecież to my tu dwie godziny sterczymy i czekamy nie
wiadomo na co!
- Widziałem was, ale nie byliście w komplecie, więc nie wychodziłem. Chodźcie
już, bo Matylda czeka!
- Jezus Maria! - Raczkiewicz z czerwonej zaczęła robić się blada, aż w końcu
upadła bez sił na ziemię...
Po dłuższej chwili została ocucona...
- No już dobrze. Przepraszam, że nie wyszedłem z ukrycia i czekaliście dwie
godziny...
- Nie o to już chodzi... Jak powiedziałeś? Matylda?
- Tak. Idziemy do Matyldy. To dowódca akcji... A jestem Leszek. Porucznik
Leszek Rymarski.
Cała szóstka ruszyła już zgodnie za Rymarskim...
- Dobrze się już czujesz? - dopytywał się Baraniecki - Czekał na nas
wszystkich, dlatego nie ujawnił się. Po co tyle nerwów?
- Nie o to chodzi!
- A o co?
- O Matyldę!
- To znaczy?
- Jeżeli to sama kobieta, co na akcji w sierpniu 1942 roku to...
- To...
- Czarno to widzę, ale cisza już na ten temat. Słyszałeś, że jest naszą
dowódczynią.
- Przepraszam! Czy na pewno wszystko już w porządku? - wtrąciła się
zaniepokojona Świątnicka.
- Tak, tak. To tylko chwilowa niedyspozycja. Już mi przeszło.
- To dobrze.
Szli tak jeszcze około godziny...
- Kurwa mać! Ja pierdolę! W mordę jeża! - zaklął nagle siarczyście przewodnik.
- Co się stało? - podbiegł do niego wystraszony Pietrzakiewicz.
- W sumie nic. Nie pamiętam czy przy tym drzewie na prawo czy na lewo... A, już
wiem!
- Nie bądź taki chamski panie Leszku! - skomentował sytuację Dąbkowski.
Szli jeszcze kilka minut...
- Tutaj was opuszczę - zakomunikował Rymarski - Wejdźcie do tej jaskini, ktoś
tam na was czeka. Ja spotkam się z wami dopiero podczas akcji. Powodzenia!
Przy wejściu do jaskini faktycznie ktoś na nich czekał...
- Witajcie! Pierożański jestem! Bardzo mi miło! Zapraszam za mną!
Szli kilka minut w głąb jaskini...
- Teraz radzę na czworaka - zasygnalizował przewodnik - Ale tak dosłownie przez
chwilę, potem znowu powstaniemy... Nie mówiłem? I już prawie jesteśmy na
miejscu!
- Jakaś woda przed nami! - zauważył Dąbkowski
- Słuszne spostrzeżenie kolego. Teraz będziecie musieli płynąć.
- W ubraniach? Poza tym jest luty! - oburzył się Tomaszewski.
- To gorące źródła - wyjaśnił Pierożański - Śmiało, rozbierać się. Nie ma
czasu, Matylda na was czeka!
- Mamy rozebrać się tak przy chłopakach? - oburzyła się Świątnicka
- Mamy wojnę, nie takie rzeczy trzeba robić dla ojczyzny!
- ??!!
- W porządku. Rozumiem. Panowie odwróćcie głowy, panie proszę za parawanik! A
potem do wody i płynąć do końca, tam jest taki zakręt tam poczekajcie. Aha i
włóżcie białą odzież. Są tam przygotowane różne rozmiary. Panowie! Odczekajcie
kilka minut i wasza kolej.
Po jakimś czasie wszyscy byli już przebrani w białą odzież. Ponownie pojawił
się Pierożański...
- Jeszcze tylko proszę o założenie czepków oraz maseczek i będę mógł was
zaprowadzić przed oblicze pani Matyldy...
- Po cholerę to wszystko?! - denerwował się Pietrzakiewicz - To ruch oporu czy
jakieś laboratorium?!
- Takie są wymogi. Inaczej nie wejdziecie - tłumaczył Pierożański.
- Dobra! Prowadź już! - uspokoił sytuację Tomaszewski.
Za chwilę wszyscy weszli do przestronnego pomieszczenia, w którym siedziały na
rozłożonych matach dwie kobiety...
- Pośpieszcie się! Ile można czekać?! - denerwowała się głośno Matylda, a
następnie szepnęła cicho do towarzyszki - Coraz to gorszych nam wysyłają!
- Usiądźcie! - zakomunikowała Ewelina Janicka, towarzyszka Matyldy z maty -
Pani Matylda będzie teraz medytować, więc proszę o nie zabieranie głosu nikogo
poza mną. Mój głos nie rozproszy tych medytacji, ponieważ jest jej znany na
codzień.
Zapadła chwila ciszy, wszyscy obserwowali przygotowania Matyldy do medytacji,
bowiem były bardzo, ale to bardzo nie typowe...
- I co? Poznajesz ją? - zapytał cicho Baraniecki.
- Tak, to ona - odparła równie cicho Raczkiewicz i zrobiła się jeszcze bardziej
blada.
Ciszę przerwała Janicka...
- To co? Zaczynamy! Nazywam się kapitan Ewelina Janicka, pseudonim Rosomak.
Wszyscy weźmiecie udział w misji, która będzie miała miejsce w Bawarii. Celem
głównym będzie odbicie przynajmniej jednej osoby z pięciu przetrzymywanych
przez Niemców w tajnym laboratorium doktora Mengele. Miejsce to jest bardzo
dokładnie strzeżone przez doborową jednostkę SS. Praktycznie nie ma szans na
to, żeby tego dokonać. Ale... Nasz wywiad znalazł rozwiązanie! Niemcy
uwielbiają słuchać jodłowania! Po właściwym rozpoznaniu udało się
zakontraktować występ zespołu złożonego z dwóch jodlerek i pięciu jodlerów! To właśnie
wy!
- Co? Jak to? Przecież my nie umiemy jodłować!
Powstała straszna wrzawa, Matylda wściekła, że przerwano jej medytacje ryknęła:
- Bo was wszystkich powymieniam!!!
Po czym już spokojniej...
- Ewelinko, tłumacz im dalej, ja w takich warunkach nie mogę medytować! Idę
stąd!
- Ostrzegałam was, że tak to się skończy! Kontynuujmy!
- Ale nas jest czterech!
- Piątym będzie Pierożański! Przejdźmy dalej, bardzo proszę o nie przerywanie,
bo nigdy nie skończymy. Musi być taki zespół, bo władze tego niemieckiego
miasteczka strasznie grymasiły, mogąc przebierać w licznych ofertach, a jak
tylko usłyszeli o takim składzie to od razu zgodziły się i to na termin,
który nam odpowiada! Do tego czasu musicie nauczyć się jodłować!
- Ile mamy czasu? - zapytał rzeczowo Pietrzakiewicz.
- Trzy dni...
- Co? Przecież to niemożliwe!
- Musimy dać radę! Ale nie przerywajcie co chwila, przejdźmy dalej. Dzisiaj
mamy środę, wasz występ w Bawarii już w sobotnie popołudnie! Nie może być
inaczej, bo w niedzielę przyjeżdża Mengele ze swoim sztabem medycznym. Wasz
występ ma być wspaniały, ma przyciągnąć jak największą ilość esesmanów. W
między czasie komandosi dowodzeni przez porucznika Rymarskiego postarają się
oswobodzić więźniów.
Nastała cisza, przyszli jodlerzy wymieniali między sobą spostrzeżenia, stroili
miny...
- I jak Ewelinko? - słychać było głos zbliżającej się Matyldy - Już im wszystko
powiedziałaś?
- Właściwie tak...
- No to puść im płyty z jodłowaniem i niech czym prędzej zaczną się uczyć.
Przyjdę później ocenię jak im idzie...
- Pierożański! Bądź tak miły i puść płytę z męskim jodłowaniem! - poleciła
Janicka.
- Już się robi!
https://www.youtube.com/watch?v=67rc96joOz8&t=17s
Po wysłuchaniu piosenki nastała grobowa cisza...
- Jak wam się podobało? - zapytała wesoło Janicka.
- Przecież tego trzeba się uczyć latami! - zawołał Tomaszewski.
- Nie przesadzajcie, w trzy dni trochę to ogarniecie, to wykonanie mistrza, a
od was nikt nie będzie oczekiwał aż takiej klasy! Pierożański! Puść proszę
teraz płytę z żeńskim jodłowaniem...
- Już się robi!
https://www.youtube.com/watch?v=BwJNDF2Jfbc
Po wysłuchaniu Janicka zwróciła się do kobiet...
- I jak?
- Super! - odezwała się sarkastycznie Raczkiewicz - za godzinę też tak będę
umieć!
- A ty Weroniko?
- Ja? Yyyy... Może za dwie...
- Świetnie! Całkiem inne podejście niż u chłopaków. No to do roboty!
Pierożański wam pomoże, ćwiczy od wczoraj! Przyjdę za dwie godziny z Matyldą,
ocenimy jak wam idzie.
Minęły dwie godziny, najpierw przyszła sama Janicka. Z miejsca ruszył do niej
Baraniecki...
- A nie można inaczej przeprowadzić tej akcji?
- To znaczy?
- Zaczaić się, a gdy będzie przejeżdżało auto z więźniami to jeden z nas, o ten
tutaj kolega na przykład (wskazał ręką na Dąbkowskiego) rzuci się pod koła,
potem my zastrzelimy wszystkich Niemców i uwolnimy więźniów!
- Że co ja mam zrobić?! - syknął z oburzeniem Dąbkowski - Sam rzucaj się pod
koła! Myślisz, że zatrzymaliby się? Szczerze wątpię!
- Spokojnie! - rozdzieliła ich Janicka - Nasz wywiad przeanalizował wszystkie
możliwości i wybrał jedyną właściwą. Wróćmy do ćwiczeń, zaraz tu przyjdzie
Matylda.
Kilka minut później Janicka z Matyldą usiadły wygodnie na matach i przysłuchiwały
się ćwiczeniom wokalnym... Po jakimś czasie Matylda nie wytrzymała...
- Dość! Przecież tego nie da się słuchać!
Zapanowała straszna cisza...
- Dziewczyny! Z was to jeszcze coś będzie! Świątnicka lepiej, masz talent!
Baraniecki i Pierożański idziecie w dobrym kierunku! Ale pozostali? Świnie by
lepiej jodłowały od was! Zawiodłam się strasznie!
Dąbkowski, Pietrzakiewicz i Tomaszewski zastygli niemal w bezruchu i oczekiwali
na dalszy rozwój sytuacji spodziewając się najgorszego...
- To co Matyldo? Uruchamiamy plan B?
- Koniecznie!
- Cała trójka za mną! Pozostali kontynuują naukę tak jak do tej pory...
Szli jakiś czas krętymi korytarzami aż dotarli do kolejnego pomieszczenia, nie
było już tak przestronne jak wcześniej...
- Zaczynamy naukę według planu B!
https://www.youtube.com/watch?v=zId2dMwRLH4
Tymczasem na Kremlu...
- Towarzyszu Stalin! Mamy informacje od J24!
Adiutant przedstawił pełny raport. Józef Stalin długo zastanawiał się, po czym
zaczął mówić...
- Nie mamy możliwości by przejąć kabinę czasu, więc musimy ją zniszczyć! Bo w
końcu Niemcom może udać się dotrzeć do przyszłości i zdobyć nowoczesną broń, a
na to nie możemy pozwolić!
- A co z J24?
- Jest nam jeszcze do czegoś potrzebny?
- W sumie nie...
- To po co pytasz? Zlikwidować przy okazji, bo jeszcze zdradzi i dziadostwa
narobi!
Ośrodek wypoczynkowy SS...
Sowiecki szpieg J24 Schymann (właściwie Kamil Szymańczuk, z pochodzenia Polak)
był bardzo zaniepokony brakiem jakiejkolwiek wiadomości od swoich mocodawców...
- To podejrzane - zastanawiał się w myślach - A co jeśli będą chcieli mnie
poświęcić? Tyle dla nich zrobiłem, ryzykowałem niejednokrotnie życie! Ponowny
start kabiny już niebawem, a oni nic nie działają? Niemożliwe!
Najgorsze, że nie mógł niepostrzeżenie wydostać się poza ośrodek, który był
bardzo dobrze strzeżony.
- Mysz się nie prześlizgnie... Co robić, co robić?
Epopeja polsko-indiańska (86, fragment
VII - chronologicznie 92)
Połączone polskie wyprawy nieuchronnie
zbliżały się ku południu. Jak donosili zwiadowcy do wybrzeża dzieliło ich 2-3
godziny marszu. Za nimi postępowały masy Indian: Apacze, Komancze, Paunisi i
Arapaho. Niechybnie pachniało przyszłą konfrontacją...
Tymczasem grupa zwiadowców pod dowództwem Przemka Janczurowskiego penetrowała
wybrzeże. W pewnym momencie Niemiec Martin Schylder zauważył statek... Był to
"Nefrete", czyli jednostka na której przybyła w te rejony III
wyprawa, tzw. odwetowa Macudowskiego.
- Ej! Patrzcie! Statek! - darł się Schylder.
- Cicho waszmość! - tonował go Stanisław Jochymowski - Przecież to mogą być
Hiszpanie, a to też wrogowie!
- Trzeba to sprawdzić! - zadecydował Janczurowski - to może być dla nas
wszystkich jedyna szansa!
- Co robisz?! - dziwił się Jochymowski obserwując Janczurowskiego, który zaczął
galopować we wskazanym kierunku.
Janczurowski nie zważał na żadne sugestie, tylko pędził co koń wyskoczy w
kierunku plaży. Gdy już był na miejscu, zeskoczył z konia, następnie wskoczył
do wody i zaczął płynąć w kierunku "Nefretete". W między czasie
zauważono go na statku, gdzie wskutek tego powstało spore zamieszanie...
- Wołać Macudowskiego! - darł się zbir Dziobak - Ktoś do nas płynie!
Chwilę potem Macudowski pojawił się przy burcie...
- Kto to jest? Dziki? - dopytywał się lekko zdenerwowany.
- Nie! - wyjaśniał zbir Chwaścior - Wygląda jak my. Może Hiszpan jakiś?
- Sam płynie? - denerwował się Macudowski.
- Sam!
- Rozglądajcie się uważnie to może być pułapka! Zębiszon do mnie!
Kilka minut później Janczurowski wyszedł na pokład i jakież było jego
zdziwienie, gdy usłyszał polską mowę, w pierwszym momencie aż mu głos odjęło...
- Rodacy tutaj? Nie wierzę!
- Coś za jeden? - syknął Macudowski.
- Jestem członkiem II wyprawy do Nowego Świata pod dowództwem pułkownika
Jerzego Donieckiego...
- Kogo, kogo? - nie dosłyszał Macudowski.
- Donieckiego.
- A... - Macudowski od razu skojarzył osobę z niezbyt dla niego miłym
zdarzeniem w Gdańsku.
Janczurowski opowiedział jak wygląda sytuacja...
- Indianie was ścigają?! To trzeba natychmiast uciekać, bo i nas zabiją! -
zaczął krzyczeć Macudowski.
- Hola, hola - przerwał mu Janczurowski - Chyba nas tak nie zostawisz?!
Macudowski spojrzał na niego, zreflektował się błyskawicznie...
- A, nie... Oczywiście, że na was poczekam!
Rozmowa trwała jeszcze chwilę, następnie zwiadowca wskoczył do wody i popłynął
ku brzegowi. Jak tylko tam dotarł Macudowski wezwał niemieckiego kapitana i
oznajmił...
- Natychmiast wypływamy!
- Ale co z nimi? - zdziwił się zbir Chwaścior - Chyba ich tak nie zostawimy na
pastwę tych dzikusów?!
- Odpływamy! W przeciwnym razie zginą i oni i my!
Kapitan Klaus Rodenthaler wydał rozkazy i załoga zaczęła szykować się do
odpłynięcia... Jednak coś było nie tak... Po kwadransie wściekły Macudowski
biegł w kierunku Niemca...
- Co się stało?! Dlaczego nie odpływamy? Przecież jasno się wyraziłem! Kto ci
płaci?!
- Nie damy rady płynąć - oznajmił spokojnie kapitan - Nie wiem dokładnie co się
stało, ale coś nas trzyma. Obawiam się, że kotwica o coś się zaplątała...
- Co? Jak to możliwe?! I co teraz?!
- Będziemy próbować jeszcze...
Macudowski był wściekły, chciał zemścić się na Donieckim za gdańską obrazę,
poza tym ani myślał ryzykować życiem dla Polaków z I i II wyprawy...
- Nie denerwuj się Mateuszku... - uspokajała go Włoszka Evelline Rodaccio.
- Jak tu się nie denerwować?! - syknął, ale za chwilę dodał już spokojniej -
coraz lepiej mówisz po polsku.
Tymczasem Janczurowski z pozostałymi pędził co koń wyskoczy, żeby oznajmić
dowódcom radosną nowinę...
- To niesamowite, żeby na końcu świata napotkać polski statek, który nas
uratuje! - cieszył się Schylder.
- Jak się nazywał ten Polak co z nim rozmawiałeś? - dopytywał się Jochymowski.
- Macedoński... Jakoś tak...
- ? A nie Macudowski?
- O o, chyba tak.
Schylder z wrażenia aż zatrzymał konia...
- Co? To ja bym się nie cieszył!
- To znaczy?
- To człowiek, któremu ciężko zaufać!
Wszyscy troje zatrzymali się... Schylder i Jochymowski opowiedzieli
Janczurowskiemu skąd znają i kim jest Macudowski...
- Schylder! Wracaj i obserwuj ten statek!
- Wrócę, ale go sam nie zatrzymam!
Zwiadowcy dotarli po jakimś czasie do pozostałych Polaków... W pierwszej chwili
wszystkich opanowała niesamowita radość, ale postać Macudowskiego wprowadziła
wielki niepokój...
- Pamiętam tego ochlaptusa z Gdańska - przypomniał sobie pułkownik Doniecki -
Co on tu właściwie robi? Nie można mu ufać!
- I tak nie mamy wyjścia - skomentował Michał Potylicz - Przyśpieszmy kroku,
trzeba wysłać konnych w kierunku statku...
- Jak jeszcze tam będzie... - skwitował smutno Doniecki.
W stronę wybrzeża pojechali Przemko Janczurowski, Przemko Nowacki, Roman
Więcławski, Krzysztof Seremacki, Piotr Laszlo Tekieli, Hiszpan Pablo Madeiros i
kilku innych...
- Panie pułkowniku! - wołała biegnąc Agnieszka Jagna Dębowska - Mogę jechać z
nimi?
- No, nie wiem...
- Potrzebuję poczuć wiatr we włosach - szepnęła do ucha dowódcy - żeby rozgonił
moje myśli...
- No dobrze, jedź za nimi!
Doniecki znał historię Jagny, wiedział o jej nieszczęśliwej miłości do hiszpańskiego
pirata Diego Floresa i że Polka wciąż nie może dojść do siebie po jego
śmierci...
- A ja też mogę? - spytała Andżelika Koszyńska.
- Nie!
- Ale dlaczego?
- Nie i nie i jeszcze raz nie!
Tymczasem osłaniający pochód wartownicy zauważyli coś podejrzanego...
- Cicho! - syknął Jan Daniel Rożnawski - Coś słyszałem! Tam ktoś jest!
- Udawaj, że nic się nie stało i jedź dalej! - powiedział Robert Pachocki - My
z Rafałem Kobyłeckim zajdziemy ich od tyłu!
- Nie boicie się?
- Nie, Jasiu... To jest wojna, nie ma na to czasu - odparł Kobyłecki i ruszył w
ślad za Pachockim.
W między czasie w okolicy pojawiła się Anna Hynowska...
- Panowie! Czas ruszać! Zwiadowcy donieśli, że do wybrzeża już niedaleko!
W tym samym momencie została zaatakowana przez Indianina, który zrzucił ją z
konia, a następnie zaczął ciągnąć za włosy!
Rożnawski nie wiedział co robić, zastygł bez ruchu...
Nagle Indianin został trafiony kamieniem w głowę, puścił Hynowską, ale za
chwilę znowu ciągnął ją za sobą... Za chwilę jednak został trafiony jeszcze
większym kamieniem i aż przyklęknął... Sytuację momentalnie wykorzystał
Rożnawski, który dopadł do niego i szablą pozbawił życia.
- Dziękuję! - zawołała ocalana.
- Podziękuj jej! - Rożnawski wskazał na Czeszkę Lelkovą - To ona rzucała tymi
kamieniami!
- Jeden jeden! - śmiała się Czeszka. Było to nawiązanie do wcześniejszego
uratowania jej przez Hynowską.
Nagle usłyszeć można było kolejne odgłosy walki... Okazało się, że Kobyłecki i
Pachocki natrafili na innych dwóch Indian...
- To musieli być ich zwiadowcy - oznajmił Pachocki.
- Aż mi się śpiewać zachciało! - krzyknął z radością Rożnawski.
- To śpiewaj Jasiu! - śmiał się Kobyłecki.
Najpierw jednak sprawdzono czy w pobliżu nie ma innych Indian...
- Takie chwile jak te - zaczął śpiewająco Rożnawski.
- Nie zdarzają się zbyt często! - równie śpiewająco kontynuował Kobyłecki
- Takie chwile jak te - powtórzył Rożnawski.
- To nasze zwycięstwo! - ryknął Pachocki.
Prawdopodobnie te słowa były natchnieniem dla Kamila Bednarka, który rozwinął
to odpowiednio i zrobił z tego hit w XXI wieku... Ale to tylko prawdopodobnie
:)
Czeszka Lelkova zaczęła bić brawo, niespodziewanie pojawiła się jej rodaczka
Cekierova...
- Malovaný džbánku z ceśkego zámku
Znáš ten čas, dobře znáš ten čas
Kdy tu chodská skála na hranicý stála
Znáš ten čas, dobře znáš ten čas
Lelkovej aż łzy popłynęły...
- Pamiętam Daneczko! Cioteczka Janinka Klimkova często to śpiewała!
- To se ne vrati... - podsumowała smutno Cekierova.
- No szkoda, ciekawe co teraz robi cioteczka...
- Pewnie sprząta i śpiewa, jak zwykle...
- Albo w odwiedzinach u sąsiadki Grzesiakovej...
Słowa tej piosenki być może zostały wykorzystane w XX wieku do słynnego
przeboju Heleny Vondraćkovej...
- Ważne są tylko te dni, których jeszcze nie znamy! Ważnych jest kilka tych
chwil, tych które przed nami - zanucił pojawiający się znienacka Mateusz
Budzanowski - Ruszamy! Pośpiewacie sobie później!
To z kolei mógł w późniejszych wiekach wykorzystać Marek Grechuta...
Polacy ruszyli w kierunku wybrzeża. Wieść, że czeka tam polski statek dodała
wszystkim otuchy... Wtem pochód dogonił Kozak Czarnienko...
- Indianie wyruszyli! Idą bardzo szybko! Musicie się pośpieszyć!
- Gdzie angielski tropiciel Martin Swayze Von Bigay? - zapytał Doniecki.
- Cały czas krąży wokół Indian, ale tam robi się coraz bardziej niebezpiecznie!
Indianie rozdzielili się, idą w kilku grupach, ale wszystkie kierują się na
południe!
- Wracaj i ubezpieczaj Anglika! I uważajcie! My pędzimy w stronę statku, jeżeli
jeszcze tam będzie!
- Jaki statek?
- Długo by tłumaczyć... Polski statek, pojawiła się szansa na ratunek!
Czarnienko zawołał swoich towarzyszy Kozaka Robaczenkę i Czarnego Malika, po
czym natychmiast odjechali...
- Coraz goręcej się robi panowie - skomentował Robaczenko.
- Jedziemy, bo Swayze tam sam - martwił się Czarnienko.
- Da radę - skwitował krótko Czarny Malik.
W między czasie inni zwiadowcy donieśli, że statek wciąż jest na miejscu...
- Wygląda na to - cieszył się Potylicz - że zdołamy się uratować!
- Podejrzane to wszystko! - dziwił się zdenerwowany Doniecki - Ten Macudowski
coś knuje! W przeciwnym razie dawno by już odpłynął!
- Może nie jest taki zły za jakiego go uważasz?
- Nie sądzę, ale oby... !
Nagle do Donieckiego zbliżył się Tomasz Szlachtowski...
- A ty co chciałeś?
- Chciałem pana prosić o rękę Andżeliki...
Donieckiego aż zatkało... Stryj Andżeliki Koszyńskiej w końcu zdołał
przemówić...
- Ale sobie moment wybrałeś!
- Nie wiadomo czy przeżyjemy... A jeśli mamy odejść na tamten świat to już po
ślubie!
- Jakim ślubie? Rozum ci się pomieszał!
- Jaka jest pana decyzja?
- Żadna! Na razie przynajmniej! Póki co to może zdołamy się ocalić, więc to
nieaktualne!
- Ale...
- Może uda się wrócić do kraju to poprosisz o jej rękę rodziców.
- Ale...
- Precz! Ważniejsze sprawy mamy teraz na głowie!
Szlachtowski chcąc nie chcąc musiał odejść z niczym... Po drodze spotkał Kozaka
Rycha Bodczenkę...
- Kowalskiego dalej nie ma! - martwił się Kozak.
- Nie wiadomo czy w ogóle żyje... - skwitował Szlachtowski.
- Ciężko się przyznać, ale tęsknię za draniem. Żeby tylko wrócił to... skłonny
jestem nawet ogolić wąchola!
- Skoro do tej pory nie wrócił - wtrącił się przechodzący akurat obok Rafał
Kafałkowski - to już nie wróci. Dzicy go pewnie dopadli i już po nim!
- Waść to zawsze wszystko w czarnych barwach widzisz! - podsumował
przysłuchujący się rozmowie Włoch Roberto Gibbencione.
- Bo wtedy łatwiej przyjąć otaczającą nas rzeczywistość! - odgryzł się
Kafałkowski.
Po jakimś czasie gruchnęła wieść, że statek jest już pod pełną kontrolą...
- Całe szczęście, że nasi już tam są i ten Macudowski nie odpłynął... - cieszył
się Potylicz.
- Dziwne to wszystko, może coś knuje jeszcze... - dziwił się Doniecki - Według
informacji, które dostaliśmy to na statku garstka ludzi... Po co on tu w ogóle
płynął?
- Może też nasłuchał się o indiańskim złocie?
- Czyli chciwość...
Tymczasem w San Escobar... Piraci coraz bardziej buntowali się, że kapitan
Krwawy Gomez (Marcin Pychowiański) zwleka z oddaniem im kobiet... Piraci byli
bardzo wyposzczeni, wielu nie miało kobiety od dobrych kilku miesięcy...
- Krwawy Gomez zawsze nam oddawał kobiety - narzekał do pozostałych Gruby
Alberto - Jak już zaspokoił swoje potrzeby!
- Przez to wszystko mój Victor - wtrącił stary Pablo - opuścił San Escobar.
Gomez go strasznie sponiewierał.
- Chcemy kobiet! - darli się pozostali.
Niezadowolenie piratów szybko dotarło do kapitana...
- Będzie tam spokój?! - krzyknął wychodząc z domu.
Piraci czuli respekt przed swoim szefem, ale byli tak podminowani, że odważyli
się go zaatakować słownie...
- Kiedy nam dasz kobiety?!
- W swoim czasie! Co wy mi tu bunt chcecie robić? Który tak podżega? Zaraz każę
go powiesić!
Piraci rozeszli się, wszyscy wiedzieli jak straszny potrafi być przywódca, gdy
się zdenerwuje... Nie rozwiązało to jednak problemu, piraci wciąż byli
wzburzeni, brakowało tylko iskry, która by wznieciła pożar...
- Monisławo! - rozpoczęła rozmowę zdenerwowana Paulina Połniakowska - Coś złego
się dzieje!
- To znaczy? - dopytywała się Monisława Maciejewska
- Wydaje mi się, że Krwawy Gomez powoli traci kontrolę nad swoimi ludźmi...!
- Co robimy?
- Oni chcą nas! Trzeba stąd wiać!
- Kiedy?
- Jak najszybciej!
Piraci dalej narzekali... Krwawy Gomez postanowił z nimi porozmawiać... Wszyscy
udali się w stronę brzegu, gdzie cumował ich statek...
- O co wam chodzi? - wrzeszczał do nich - Niedługo dostaniecie kobiety -
próbował ich udobruchać.
Kobiety zorientowały się, że to najlepszy moment na ucieczkę. Nikt ich w tej
chwili nie pilnował.
- Ty Monisławo leć do pozostałych i wyprowadź ich z szopy! Ja przygotuję konie!
Kobiety sprawnie wzięły się do rzeczy i już kilka minut później wszystkie
pędziły konno oddalając się od San Escobar...
Krwawy Gomez tymczasem coraz bardziej tracił poparcie, w końcu piraci rzucili
się na niego...
- Brać go! - rozkazał Gruby Alberto - Związać! Od tej chwili ja jestem
kapitanem!
Piraci zostawili byłego kapitana skrępowanego na plaży i ruszyli z powrotem...
- Kobiety są nasze! - darli się.
Jakież było ich zdziwienie, gdy zobaczyli otwarte drzwi od szopy... Po chwili okazało
się, że zniknęły wszystkie konie!
- Co robimy? - zapytał nieco zdezorientowany stary Pablo - Może uwolnimy
Gomeza?
- Nie! - krzyknął wściekle Gruby Alberto - Teraz ja jestem wodzem! Do statku,
uciekają na zachód, dopadniemy je!
Kilka godzin później wierny sługa Krwawego Gomeza Sasza Rusański odnalazł go na
plaży...
- No już! Uwolnij mnie do cholery!
Rusański zastanawiał się...
- Co jest? Szybko! Do stu tysięcy piorunów!
- A co za to będę miał?
Krwawy Gomez w pierwszej chwili chciał wybuchnąć, tak go zdenerwowały słowa
interesownego sługi, ale zdołał powstrzymać się...
- Sakiewkę ci dam!
- A ja wiem, gdzie trzymasz złoto. Sam sobie mogę wziąć!
- To czego chcesz?!
- No nie wiem...
- To ja mam wiedzieć? Uwolnij mnie do diaska!
- Za dwie sakiewki złota...
- Dobra! Rozwiązuj!
Rusański oswobodził przełożonego i za chwilę aż skulił się z bólu...
- Ja ci dam złoto patałachu, nicponiu! A wierność? A lojalność? Co za czasy! Do
diabła!
- Co teraz?
- Gdzie moi ludzie?
- Ruszyli statkiem za panienkami!
- Gdzie uciekły?
- Na zachód. Zabrały wszystkie konie!
- To ciężko będzie je dogonić...
- Twój wierny sługa pomyślał o wszystkim i dwa konie ukrył...
- Teraz to wierny psia mać!
- ?
- Jedziemy! Popamiętają jeszcze Krwawego Gomeza! Oj! Trup będzie kładł się gęsto!
Tymczasem w stronę San Escobar zbliżał się kniaź Sławomir Wigurko z
towarzyszami...
- Coś czuję - zaczął Kaliski - że idziemy w dobrym kierunku...
- Cicho! Ktoś jedzie! - powiedział szlachcic Sebastian Sokoliński.
Faktycznie zbliżało się dwóch jeźdźców...
- Jamróz! Ty bierz tego z lewej, a ja z prawej! - szepnął Wigurko.
Chwilę później obaj jeźdźcy znaleźli się na ziemi obaleni przez wspomnianych...
Wigurko złapał obu za włosy i zaciągnął nad potok. Po chwili zaczął ich
topić...
- Gadać mi tu zaraz, gdzie są kobiety, wy zwyrodnialcy! - darł się.
Wspomniani ledwo co oprzytomnieli po niespodziewanym ataku, skłonni byli
odpowiedzieć, ale za każdym razem, gdy chcieli Wigurko sprawiał, że ich głowy
były w wodzie...
- Gadać! Gdzie kobiety! Bo was potopię!
- Wigurko! - wtrącił się Kaliski - Przecież ci nie odpowiedzą, jak ich topisz!
Wyciągnij ich z wody i daj chwilę dychnąć!
Kniaź postąpił zgodnie z sugestią... Topieni łapali powietrze, dłuższą chwilę
dochodzili do siebie...
- Dlaczego nas topisz?! - odezwał się jeden z nich.
- Polak? - zdziwił się zbir Jamróz.
- Tak, jestem Polakiem! Nazywam się Marcin Pychowiański, a ten tu to mój sługa
Rusin Sasza Rusański...
- Co tu robicie? - dopytywał się Sokoliński - Należycie do I czy II wyprawy?
- Nie należymy do żadnej wyprawy...
- To co tu robicie?!
Pychowiański opowiedział swoją historię...
- Ale gdzie te kobiety? - zapytał Kaliski.
- Uciekły przed moimi ludźmi, piratami z San Escobar...
- Z tego co mówisz to je chroniłeś - zaczął Wigurko - ale czy możemy ci
wierzyć?!
- Rodaczek bym nie skrzywdził!
- Musimy ruszać im na pomoc! - zadecydował Wigurko - Gdzie Zbereznikov? -
przypomniał sobie nagle.
- Ostatnio go widziałem, jak poszedł polować na króliki... - poinformował
Jamróz.
- Sebastianie! Idź po niego - rzekł Wigurko do Sokolińskiego, a do pozostałych
- Skoro kobiety są konno to nie mamy szans dogonić ich pieszo. Ja z
Pychowiańskim pojedziemy za nimi, a wy ruszajcie pieszo w tym samym kierunku.
Bywajcie!
Konni zniknęli już dawno, ale wciąż było słychać śpiew Wigurki...
- Żal, żal za jedyną
za zieloną Ukrainą
żal zal serce boli
szkoda, szkoda złotej doli
Ona jedna tam została
przepióreczka moja mała
a ja tutaj w obcej stronie
dniem i nocą płaczę do niej
Żal, żal, żal za niemi
za oczkami czarownemi
żal, żal za jedyną
za hołubką, za dziewczyną
Jak na łąkach kwitną wieńce
tak na licach jej rumieńce
a w oczętach taka siła
że mi w głowie zawróciła
Sokoliński ruszył na poszukiwania Rosjanina... Kierował się na plażę, wiedział
bowiem, że Zbereznikov lubi często posiedzieć tam i rozmyślać... Wtem zobaczył
coś bardzo niepokojącego...
Na plaży kilku mężczyzn ścigało Zbereznikova, a za chwilę najwyższy z nich
ciągnął go na sznurze w kierunku łodzi... Szlachcic bił się z myślami, czy
ruszyć na pomoc towarzyszowi czy lepiej ściągnąć pozostałych... W końcu wybrał
tą drugą opcję, zwłaszcza że dało się zaobserwować, że napastnicy nie
zamierzają odpływać. Jeden z nich zaczął rozpalać ognisko... Widząc to wycofał
się i szybko popędził ku pozostałym...
- I co Ivan? - zaczął najwyższy - Ty myślał, że przed nami ucieknie, tak?
- Co z nim zrobim Wasylu?
- Związać mu nogi i powiesić nad ogniskiem!
- Nie! - darł się Zbereznikov, ale na nic zdały się jego protesty. Kilka minut
później głową prawie dotykał ognia z ogniska...
- Wasyl, nie!
- A czemu nie? Ty nie przejmował się nami, zbałamucił naszą siostrę Walentynę i
naraził nasze dobre imię na szwank! Przez ciebie ona nie została carycą!!!
- Oszczędźcie! To powiem, gdzie jest indiańska kopalnia złota!
Wasyl Kaczkun, najwyższy i najstarszy z braci, w pierwszej chwili zlekceważył
informację, ale po jakimś czasie ...
- Zdejmijcie go z ognia...
Wasyl nie odzywał się dłuższą chwilę, a potem nagle wypalił...
- Syna masz!
- Co? Ja?
- A kto niby psubracie jeden?! Ale nie ciesz się, my wydali Walentynę za
bogatego bojara, który uzna dziecko za swoje...
- Ale jak to?
- A tak to! Zresztą ty i tak już długo nie pociągniesz! Twój kres blisko...
Ścigaliśmy cię z Rosji, przez Polskę i Niemcy, aż tutaj!
- A nie chcecie tej kopalni?
- Przecież kłamiesz, znam cię, gadasz tak by się ratować...
- Eee... Prawdę mówię, nie ecie pecie jakieś tam...
Wasyl znowu nie odzywał się dłuższą chwilę... W duchu myślał, że co mu szkodzi
sprawdzić czy ta kopalnia istnieje czy nie, a potem i tak go zabiją...
- Pilnować go! Dymitr piecz te króliki, bo głodny jestem!
- Ale to ja je złapałem! - powiedział z pretensjami Zbereznikov.
- Milcz! Ciesz się, że cię nie zabiłem na miejscu psi synu!
Pół godziny później Wasyl Kaczkun zajadał się króliczym mięsem. Towarzyszyli mu
bracia: Dymitr, Władimir, Andrej i Michaił oraz Sławomir Sojkov, Grigorij
Vołkov i Witalij Wadziarowski. Trzej ostatni nie należeli do rodziny, zostali
wynajęci.
- Zbereznikov ujęty - rozpoczął rozmowę Vołkov - Możemy wracać do Rosji.
- Wrócimy! - odparł Wasyl - Nic się nie bójcie, zapłacimy wam tyle co
obiecaliśmy. Słowo Kaczkunów więcej warte od złota!
- Ja swoją dolę przeznaczę - rozmarzył się Vołkov - na nowy interes.
- Jaki? - zapytał z ciekawości Sojkov.
- Zamierzam otworzyć dom publiczny pod Moskwą... Bo w samej stolicy to mnie nie
stać...
- A nie lepiej na wadziarę przeznaczyć? - zdziwił się Wadziarowski.
- E tam... - oburzył się Vołkov - Nie sztuka majątek przechlać! Sztuka to
dobrze zainwestować! Mam ambicję zostać królem uciech w naszym kraju! Już
widzę, jak do mojego domu uciech śpieszyć będą panowie bojarzy z całej Rosji, a
kto wie... może i cara ugoszczę!
- A nie chcesz wspólnika? - wypalił nagle Wasyl - Dzięki nam założysz interes w
samej Moskwie... Mamy wystarczająco złota czy pieniędzy... Wtedy panowie nie
będą musieli wyjeżdżać z miasta... Oczywiście nasza rodzina wzięłaby wtedy
odpowiedni procent od obrotu...
- Dobry pomysł! Niektórzy panowie są leniwi, wolą mieć takie atrakcje na
miejscu...
Nastała chwila ciszy...
- Czy dostanę w końcu chociaż kęsa tego królika? - wołał jeniec.
- Cicho tam! Ciesz się, że żyjesz jeszcze! Bo zdanie zmienim!
- Ale z was koziaki...
Nagle przy ognisku coś zaczęło się dziać... Rosjanie ze zdziwieniem patrzyli na
to co się działo... Dopiero po chwili zareagowali...
- Człowieku! - zawołał Wasyl Kaczkun - Pierwszy raz widzę, żeby ktoś tak szybko
pochłonął całego królika!
Dymitr i Andrej ruszyli na obcego...
- Nie! Zostawcie go! - rozkazał Wasyl - Coś za jeden?
- Nazywam się Mariusz Roch Kowalski... Głodny byłem, tak po prostu...
- Jeśli walczysz tak jak jesz to... Przyjmuję cię na służbę!
- Zgoda!
- Ratuj! - zawołał nagle Zbereznikov.
- Nie słuchaj go! - przerwał Wasyl - Siadaj z nami! Wadziarowski! Przynieś
gorzałkę z łodzi!
Wadziarowski nie dał się długo prosić, z miejsca popędził we wskazanym
kierunku.
Kowalski, gdy już najadł się do syta, chociaż w przypadku takiego łasucha to
nigdy nie wiadomo do końca, urządził sobie małą drzemkę... Wasyl Kaczkun
nawet tego nie zauważył, podawał mu kolejny kubek z gorzałką... Polak ocknął
się i zaczął krzyczeć...
- A psy szczekały dopiero następnego popołudnia!
- Że co? - dziwił się Rosjanin.
- A... - ocknął się zupełnie Kowalski - rodzinna wieś mi się przypomniała.
Zgłodniałem coś, macie jeszcze tego królika?
Wszyscy byli zdumieni, jak jeden człowiek może pochłonąć niemal jednorazowo
taką ilość jedzenia...
- No co? Kilka dni prawie nic nie jadłem!
Sokoliński zdążył już wrócić do pozostałych...
- Zbereznikova schwytali jacyś obcy! Obozują na plaży!
- Ilu ich jest? - zapytał Kaliski.
- Ze siedmiu! Jeden taki strasznie wielki!
- Kim są? Piraci?
- Chyba nie, myślę że to te Kaczkuny z Rosji o których często bredził
Zbereznikov.
- We trzech nie damy rady... - zastanawiał się Jamróz - chyba, że ich
zaskoczymy!
Tymczasem kobiety uciekające przed piratami niespodziewanie natknęły się na
Indian... Zatrzymały się, próbowały zawrócić w drugą stronę, ale okazało się,
że odwrót został już odcięty. Indianie byli z każdej strony...
- Wpadłyśmy z deszczu pod rynnę... - szepnęła Połniakowska do Maciejewskiej -
Co robimy?
- Uciekamy! - zawołała wskazana.
Kobiety próbowały przebić się przez szeregi indiańskie, ale nie dały rady.
Indianie byli wszędzie...
- Same squaw! - zawołał wódz Indian - Mój syn szukał właśnie żony! A tu aż kilka
do wyboru!
- Ale to blade twarze! - wypalił jeden z ważniejszych wojowników.
- Co za różnica?! Zabieramy je do naszej wioski! Syn ucieszy się bardzo!
- Marny nasz los, coś tak czuję... - niepokoiła się Dominika Guzikova
- Dzikusy mają nasz w swojej mocy... - martwiła się Renata Jarczykowska.
- Boję się... - dodała Anna Von Stollar.
- Ja też... - wtórowała Sabina Sviderkova.
Indianie prowadzili kobiety do swojej wioski, do której było kilka dni pieszo.
Było to plemię Tonkawów na czele którego stał stary wódz Płonące Drzewo.
- Masz jakiś pomysł? - powiedział szeptem Pychowiański.
- Jest nas dwóch, dzikich z trzydziestu - odparł Wigurko - to nie może się
udać.
- E, gdybym miał swoich piratów! Pokazalibyśmy tym dzikusom, gdzie raki zimują!
- Ale nie masz, poza tym znowu by cię zdradzili dla zdobycia kobiet dla siebie.
- To co robimy?
- Obserwujemy póki co...
Tymczasem kobiety były już coraz bardziej znużone podróżą...
- Dokąd nas te dzikusy prowadzą? - narzekała głośno Von Stollar.
- Pewnie do swoich domów - odparła Guzikova.
- Mam już dość tego Nowego Świata! - krzyknęła niemal płacząc Jarczykowska -
Najpierw jacyś piraci trzymali nas w szopie, teraz jacyś dzicy prowadzą nas Bóg
raczy wiedzieć gdzie!
- Nie denerwuj się Renatko - uspokajała ją Sviderkova.
Nagle Maciejewska spięła swojego wierzchowca, co spowodowało, że trzymający
lejce Indianin puścił je. Następnie niemal tratując innego czerwonoskórego
zaczęła pędzić przed siebie. Manewr ten próbowała natychmiast powtórzyć
Połniakowska, ale pilnujący ją Indianin był już czujny i nie dopuścił do tego.
Kilku Indian pobiegło za Maciejewską, ale nie było w stanie jej dogonić.
Płonące Drzewo rozkazał ściągnąć kobiety z koni, żeby nie doszło już do
podobnej sytuacji. Tonkawa nie znali do tej pory koni, nie potrafili na nich
jeszcze jeździć.
- Jedna uciekła - skwitował wódz - szkoda, bo ta miała być dla mnie, reszta dla
syna...
- Mamy ją ścigać?
- Nie ma sensu. Musimy opanować jazdę na tych zwierzętach. Pilnować ich, nawet
bardziej od kobiet!
Maciejewska długo jeszcze pędziła przed siebie jak oszalała... Dopiero po
dłuższym czasie zatrzymała się i nadsłuchiwała dźwięków pościgu, ale nic nie
dało się słyszeć. Dopiero po chwili usłyszała tętent dwóch koni... W pierwszej
chwili miała rzucić się do ucieczki, ale za chwilę ukazało się jej dwóch
jeźdźców i nie byli to Indianie...
- Czekaj! Czekaj Monisławo!
- Wigurko? Pychowiański? Co tu robicie?
- Ratować was chcemy...
Wigurko opowiedział o tym, jak wraz z kilkoma towarzyszami wyruszyli na ich
poszukiwania.
- Jak je uratujemy? - denerwowała się kobieta.
- Sami nie damy rady - odparł Wigurko - Według moich obliczeń jeżeli Indianie
będą szli cały czas na zachód blisko wybrzeża to natrafimy na
"Nefretete". Pilnujcie Indian, a ja pojadę po pomoc. Ciężko będzie z
tym Macudowskim, bo pewnie nie będzie chciał mi nikogo dać, jak ostatnio, ale
coś załatwię. Bywajcie!
Kniaź odjechał, w pewnym momencie Maciejewska zobaczyła stojącego nieopodal
niczym pomnik Indianina, Pychowiański ruszył na niego z szablą, ale w momencie,
gdy miał go już uderzyć zorientował się, że czerwonoskóry w ogóle na nic nie
reaguje...
- Ej!
Zero reakcji...
- Co jest?! Obudź się!
Wciąż zero reakcji...
- Halo!
Indianin dopiero teraz popatrzył na niego mętnym wzrokiem i znowu wrócił do
pozycji wyjściowej...
- Dziwny jakiś ten Indianin - skomentował Pychowiański - Dobra, jedziemy dalej
panienko!
- Pani!
- O, przepraszam.
- Nie zabijesz go?
- Nie, on jest niegroźny...
- Ale może nas zdradzić...
- Jedziemy, nie chcę znowu do niego podchodzić, on ma jakiś dziwny wzrok...
Kwadrans później w to miejsce przybyli Tonkawowie...
- Ojcze! Kto to? - spytał wodza jego młodszy syn Zielony Królik.
- To mój synu dziwna historia... Kiedyś to był jeden z naszych
najdzielniejszych wojowników, ale rozum mu się pomieszał i od tej pory nazywamy
go Ten Co Nic Nie Wiedział...
- A co szamani na to?
- Mówią, że to ciężki przypadek...
Epopeja polsko-indiańska (86, fragment
VIII - chronologicznie 93 część)
Nauka jodłowania nie szła zbyt dobrze...
- Trzy dni jodłuję - denerwowała się Małgorzata Raczkiewicz - i dalej nic nie
umiem! To niemożliwe, żeby w tak krótkim czasie nauczyć się czegoś, do tego
trzeba lat!
- Cicho! - syknął Damian Pierożański - Ktoś się zbliża!
Za chwilę faktycznie nadeszła Matylda z Janicką...
- I jak wam idzie gołąbeczki? Postępy są?
Nastała cisza...
- Nie mamy więcej czasu - zaczęła Ewelina Janicka - Już przed świtem lecicie do
Bawarii.
- Ale... - wtrącił się Tomasz Tomaszewski.
- Milczeć! - krzyknęła Matylda - Nie ma żadnego ale! Mieliście czas, a jak go
wykorzystaliście to wasza sprawa! Poza tym nie musicie spać, możecie dalej
ćwiczyć i w drodze też!
Nikt już nie miał śmiałości by cokolwiek powiedzieć, Matylda zmierzyła
wszystkich wzrokiem i odeszła. Janicka jeszcze chwilę postanowiła zostać...
- Nie ma szans nauczyć się jodłowania tak szybko - wypalił do niej Damian
Baraniecki.
- Wiem - odparła spokojnie Janicka - Ale nie mamy czasu. Akcja musi być
przeprowadzona!
- Ale my się tam zbłaźnimy! - darł się Łukasz Pietrzakiewicz
- Może to jest jakieś wyjście - zastanawiała się Janicka - Zróbcie to
kabaretowo! Chociaż Weronice idzie świetnie...
- Mi? - dziwiła się Świątnicka.
- Tak. Jodłujesz niemal idealnie! Zostawiam wam wybór, ale dla mnie to jest
jedyne wyjście, przygotujcie występ pod Weronikę, a wy będziecie elementem
kabaretowym!
- Może i racja! - poparł ją Jędrzej Dąbkowski - To chyba nasza jedyna szansa,
inaczej Niemcy nas tam zabiją! Dobrze, że mamy Weronikę, bo by była klapa
totalna!
- No! To postanowione! - ucieszyła się Janicka - Przygotujcie występ we własnym
zakresie...
Chwilę później Janicka była już przy Matyldzie...
- No i jak to widzisz Ewelinko?
- Niezbyt, ale wpadł mi do głowy doskonały pomysł!
- To znaczy?
Janicka wyjaśniła w czym rzecz...
- Doskonały pomysł! Chodźmy już spać, bo jutro czeka nas ciężki dzień... Ty
będziesz koordynować akcję na miejscu, ja będę w pobliżu.
- Nie lecisz z nami?
- Lecę, będę was obserwować ze wzgórza za miasteczkiem...
- Ale nie będziemy mieć kontaktu!
- Ty będziesz na miejscu, ufam że zajmiesz się wszystkim należycie! Jakby coś
było nie tak to pojawię się w odpowiednim czasie! Idę jeszcze pomedytować przed
snem. Niech nikt mi nie przeszkadza!
Godzinę przed świtem cała grupa wsiadła do samolotu...
- Witam państwa! Nazywam się Henryk i zabiorę państwa do Bawarii! - powiedział
z uśmiechem niski pilot.
- Gdzie Leszek? - denerwowała się Janicka - I jego komandosi?
- Spokojnie - odparła Matylda - wiesz, że Rymarski chodzi swoimi ścieżkami... Z
tego co wiem to oni są już na miejscu.
Kilka godzin lotu minęło dosyć szybko, grupa jodlerów ćwiczyła tylko na
początku, potem dostała zakaz od Matyldy...
- Przestańcie! Słuchać się tego nie da! Głowa mnie rozbolała przez was!
Bazujcie na tym czego się nauczyliście wcześniej!
Po wylądowaniu grupa pod przewodnictwem Janickiej ruszyła w kierunku miasteczka,
Matylda odczekała godzinę i samodzielnie zaczęła przemieszczać się w stronę
wzgórza, z którego rozpościerał się doskonały widok na miasteczko i okolice.
- Czemu Matylda nie jest z nami? - dopytywała się Raczkiewicz.
- Ma nas obserwować ... - odpowiedziała ze spokojem Janicka - Pamiętajcie, że
od tej pory nie mówimy po polsku! Ci co nie umieją po niemiecku niech milczą
lub chrząkają lub zabierają głos tylko zdawkowo!
- Ja ja, naturlich! - odparł ze śmiechem Dąbkowski.
Miasteczko było już niedaleko, ale nagle przed grupą pojawiło się rozwidlenie
dróg bez żadnych kierunkowskazów...
- No i co teraz? - zapytała Raczkiewicz.
- Po niemiecku miało być! - syknęła Janicka.
Gdy zbliżyli się bliżej dostrzegli człowieka siedzącego na kamieniu o dość
głupkowatym wyrazie twarzy...
- Którędy do miasteczka? - zapytała Janicka po niemiecku.
Niemiec popatrzył chwilę na nich, poskrobał się po głowie, po czym pokazał ręką
w prawo...
Po kwadransie okazało się, że coś jest nie tak, droga coraz bardziej zmieniała
się w dziką ścieżkę, aż w końcu zaczęły się bagna...
- No nie! - denerwował się Pietrzakiewicz - Coś tu jest nie tak, nogi do kolan
mam brudne od błota, wracajmy!
Grupa wróciła do rozwidlenia dróg... Ale Niemca już tam nie było!
Polacy nie byli stąd, więc nie wiedzieli, że owym człowiekiem był tzw niemiecki
wiejski głupek, który specjalnie źle ich poinformował...
- Idziemy tą drugą drogą! - zakomunikował Baraniecki.
- Cali jesteśmy brudni! - denerwował się Tomaszewski - a nasz występ za kilka
godzin!
Kilka minut później ujrzeli miasteczko...
- Niech ja dorwę tego Szwaba! - wrzeszczał zirytowany Dąbkowski.
Tymczasem Niemiec zblliżał się do wzgórza...
- Kim jesteś? - zawołała po niemiecku przestraszona Matylda.
Niemiec nic nie odpowiedział, po prostu usiadł koło niej i tak jak ona patrzył
na miasteczko...
Matylda dziwnie się czuła, nie wiedziała czego się spodziewać...
- O co chodzi?
Niemiec dalej milczał i mętnym wzrokiem patrzył na miasteczko. Matylda
zrezygnowana nie odzywała się już i też patrzyła w tym samym kierunku.
Siedzieli tak w milczeniu dłuższą chwilę, Matylda przyzwyczaiła się już do
obecności Niemca.
- A niech siedzi - mówiła w duchu - Pewnie jakiś wieśniak, z nudów tu przylazł.
Tymczasem grupa weszła do miasteczka... Nagle z wiejskiej chaty wybiegły dwie
grube Niemki i zaczęły ich zaganiać do środka.
- To jakaś pomyłka! - zawołała Janicka - My tu przyjechaliśmy na występ
jodłowania!
Niemki uśmiechnęły się tylko nie zaprzestając zaganiania wszystkich do chaty.
- Może to jakieś ich ludowe powitanie? - zastanawiał się Pietrzakiewicz.
Chwilę później wszyscy znaleźli się w jakieś przestronnej izbie... Na środku
siedziała Niemka jeszcze bardziej gruba...
- No! Bierzcie się do roboty! Nie ma czasu...
Polacy byli bardzo zdziwieni...
- My na jodłowanie! - wypaliła Janicka.
- Teraz ważniejsze jest co innego!
- ?
- Nasze miasteczko dostało zlecenie na maultaschen (niemieckie pierożki -
autor) dla naszych żołnierzy na froncie wschodnim! Pomoc jest obowiązkiem
każdego Niemca, oni tam walczą za nas, za III Rzeszę! A co wy tacy brudni
jesteście? Helga! Zbierz od nich te brudne łachy i wypierz, do wieczora
wyschną!
- Jakiś mężczyzna skierował nas na bagna zamiast do miasteczka...
- To Johann... On tak zawsze jak widzi kogoś obcego...
- ?
- Kiedyś był dobrze zapowiadającym się naukowcem, ale po stracie żony rozum mu
się pomieszał... Od tej pory nie przemówił do nikogo ani słowem! Legenda mówi,
że jak znowu się zakocha to przemówi... To już trwa od lat... Ale, nie ma
czasu! Do roboty! Bo nie zdążymy do wieczora!
Tymczasem na wzgórzu... Niemiec coraz częściej zaczął zerkać na Matyldę... Ona
to zauważyła i czuła się bardzo nieswojo...
- O co ci chodzi, co? - wypaliła nagle.
- O nic. Patrzę sobie...
- To patrz gdzie indziej! W ogóle to po coś tu przylazł? Nie masz co robić?
- Nie mam...
- Jak masz na imię?
- Johann.
Maultaschen to
tradycyjne niemieckie pierożki o dość nieregularnym kwadratowym lub
prostokątnym kształcie. Potrawa ta wywodzi się ze Szwabii, regionu
Badenii-Wirtembergii. Ciasto na pierogi kryje w sobie farsz z mięsa mielonego,
szpinaku, suszonego chleba, cebuli oraz aromatycznych przypraw. Maultaschen
przypominają swoim kształtem włoskie ravioli, są jednak zdecydowanie od nich
większe. Ich przekątna ma około 8–12 centymetrów.
Epopeja polsko-indiańska (86, fragment
IX - chronologicznie 94 część)
Ośrodek wypoczynkowy SS - dla
przypomnienia, do czasu przygotowania kabiny czasu do nowej misji grupa
esesmanów została umieszczona w odizolowanym od świata obiekcie... Wśród nich
był Schymann, sowiecki szpieg...
- Muszę coś wymyślić, żeby się stąd wydostać!
Schymann czuł, że im dłużej będzie przebywał w ośrodku tym prędzej zostanie
unieszkodliwiony. Doskonale zdawał sobie sprawę jak działa sowiecki wywiad, a
wydawało mu się, że został spisany na straty. Sowieci nie mogli pozwolić mu
dłużej żyć, wiedział bowiem za dużo...
Tymczasem do ośrodka przyjechał transport mięsa...
- Nic mi o tym nie wiadomo - wyjaśniał kierowcy wartownik - by miał się taki
transport pojawić...
- To co? Mam teraz wracać taki kawał drogi? - denerwował się kierowca.
- Poczekaj... Dzwonię do komendanta.
Kilka minut później...
- Komendant nic nie wie o transporcie, ale zgodził się na wjazd. Co to za
mięso?
- Tusze wieprzowe i wołowe.
- Wjeżdżaj. Kieruj się w prawo, tam zaraz jest kuchnia!
Niedługo potem auto znalazło się na placu przed kuchnią, po kilku minutach
wyszedł z niej szef kuchni...
- Pokaż to mięso, przyda się.
Kierowca wyszedł z szoferki i otworzył drzwi...
- Co to za smród?! To jakieś gówno, a nie mięso!
- Ja jestem tylko kierowcą, nie mi za to odpowiadać!
- Ale smród czujesz?!
- Czuję, czemu miałbym nie czuć?!
- Poczekaj tu, idę do komendanta, ja takiego czegoś nie przyjmę!
Kierowca jak gdyby nigdy nic zapalił papierosa i zaczął nerwowo rozglądać się
po dziedzińcu. W tym samym czasie niedaleko placu pojawił się Schymann...
Kierowca zaczął do niego machać... Schymann w pierwszej chwili nie wiedział o
co chodzi, ale w końcu rozpoznał go i szybko zaczął zbliżać się w kierunku
auta...
- Prasakow! Ty tutaj?
- ! Szybko! Nie ma czasu! Nakładaj ten worek i wchodź do auta!
- Ale... - Schymann wahał się, nie wiedział bowiem czy to nie sowiecki wywiad
wysłał swoich ludzi by go wywieźć z ośrodka, a potem zlikwidować...
- Nie ufasz mi? Wychowaliśmy się razem, zapomniałeś?! Wsiadaj, jeśli chcesz
żyć!
Schymann po krótkiej chwili zdecydował się zaryzykować...
- Masz tu rurkę byś mógł oddychać, po kilku kilometrach przesiądziesz się do
kabiny!
Schymann wszedł do środka, Prasakow pomógł mu zawinąć się w worek, po czym
przykrył go tuszami i stanął przed autem.
Niebawem wrócił szef kuchni...
- Nie bierzemy tego gównianego mięsa! Wracaj i rób z tym co chcesz! Komendant
dzwoni i wyjaśni całą sytuację.
- Co zrobić... - odpowiedział spokojnie kierowca - to wracam, też chciałbym to
wyjaśnić.
Za chwilę auto było z powrotem przy wjeździe...
- Już? Tak szybko?
- Nie chcieli tego mięsa jednak... Mogę jechać?
- Czekaj! - wartownik zorientował się, że wcześniej nie sprawdził zawartości
auta i postanowił to nadrobić... - Boże! Co za smród! Zamykaj to cholerstwo i
won! Coraz gorsze gówno na tej wojnie!
- Ja jestem tylko kierowcą, gdzie każą tam jadę, co załadują to wiozę...
- Jedź już, bo się porzygam!
Kilka kilometrów za ośrodkiem Prasakow zatrzymał auto, Schymann wygramolił się
spod śmierdzących tusz i przesiadł do szoferki.
- Teraz mów Michaił! Masz mnie zabić?
- Zwariowałeś?
- ?
- Dowiedziałem się, że jest rozkaz by Cię zlikwidować, więc popędziłem tu co
tchu! Jesteś moim przyjacielem z dzieciństwa!
- Co dalej?
- Jedziemy do Bawarii...
- Co?
- Zacząłem współpracować z Anglikami, za dobre pieniądze. W Rosji nie ma
przyszłości, nie wiadomo kiedy człowiek stanie się niewygodny... Sam widzisz po
sobie, byłeś lojalny, dobrze wykonywałeś powierzone zadania, a mimo to chcieli
Cię zgładzić! Za dwie godziny mieli tu przeniknąć i załatwić sprawę!
- Mam u Ciebie dług wdzięczności!
- Przestań! Nie mógłbym zostawić przyjaciela z dzieciństwa na pastwę losu!
- Ale... Po co do Bawarii?
- Mamy spróbować odbić tych przybyszy z przeszłości czy też przyszłości...
- No wiem, przecież byłem w XVI wieku, oni są z przeszłości! Po co oni
Anglikom?
- Ty to wiesz, ale Angole nie... A że do dobrze płacą to co nam szkodzi?
- Co mamy zrobić?
- Mamy niemieckie mundury, znamy świetnie niemiecki...
- No i?
- Mamy za zadanie zorientować się w sytuacji, podać im szczegółowe informacje,
gdzie są przetrzymywani więźniowie, ilu jest strażników itd. Banalnie proste!
- I co dalej?
- Nic, angielscy komandosi będą ich odbijać. Tyle!
Tymczasem w małym niemieckim miasteczku...
Członkowie polskiego ruchu oporu wciąż przebywali w niemieckiej chacie, grube
Niemki pilnowały by organizacja pracy była wzorowa... Baraniecki z Pierożańskim
zostali skierowani do obierania cebuli, Raczkiewicz z Tomaszewskim zajęli się
szpinakiem, Dąbkowski z Pietrzakiewiczem mielili mięso, a Świątnicka z Janicką
zostały przeszkolone do produkcji ciasta...
- Mam pomysł! - szepnął Baraniecki do Pierożańskiego.
- Jaki?
- Pamiętasz co dostaliśmy jeszcze w Polsce na wypadek wpadki?
- No i...
- Musimy to dodać do farszu!
- Ale taka mała ilość w tak dużej ilości farszu nikomu nie zabije!
- Wiem, ale przynajmniej ostra biegunka z tego będzie!
- Super!
Po kilku godzinach...
- No! - cieszyły się grube Niemki - Teraz to tylko lepić pierożki!
- Zdążymy na występ jodłowania? - denerwowała się Janicka.
- Spokojnie! - odpowiedziała jedna z Niemek - Do wieczora jeszcze sporo czasu,
wasze ubrania akurat przyschną... No, a wy w tym czasie przysłużycie się
słusznej sprawie! Nasi żołnierze na wschodnim froncie czekają już na nasze
pyszne maultaschen!
Około godziny 18:30 grube Niemki zwolniły Polaków...
- Idźcie już, my dokończymy resztę! Kierujcie się w stronę ratusza,
powiadomiliśmy ich już tam, że jesteście! A jodłujcie fajniutko! Przyjdziemy
posluchać!
- Ja przyjdę specjalnie dla niego! - uśmiechnęła się szelmowsko Helga i puściła
oko w kierunku Barańskiego.
Polska grupa skierowała się w stronę ratusza...
- Damian! - roześmiała się Świątnicka - Nie zawiedź swojej fanki, ha ha ha!
- Cicho! - sarknęła Janicka - Przypominam, że rozmawiamy tylko po niemiecku!
Tymczasem na wzgórzu... Matylda coraz bardziej nerwowo patrzyła przez
lornetkę... Nieuchronnie zbliżał się bowiem występ jodłowania...
- Gdzie oni do cholery są?! - pomyślała w duchu.
- Co tak się denerwujesz rusałko? - wypalił nagle Johann.
- A, bo ja taka nerwowa jestem, od urodzenia...
- Pomóc ci w czymś?
- A w czym ty mi możesz pomóc? Ha ha ha.
- We wszystkim!
- ?
- Nie jesteś stąd... Akcent masz dziwny...
- No i?
- Nie interesuje mnie to! Pomogę ci, nie zważając na nic!
- ?
- Dla Ciebie to nawet Hitlera zabiję!
- ?
- Rozkazuj, zrobię wszystko!
-?
- Chcę być twoim niewolnikiem!
- ?
- Nie jesteś Niemką! Ale nie interesuje mnie to, mów co chcesz, a będziesz to
mieć!
Matylda nie odpowiedziała nic, ale w myślach zaczął jej kiełkować pewien
plan...
Występ jodłowania zbliżał się nieuchronnie... Polacy dotarli już do
organizatora, zostali zakwaterowani w niedużym domku i za ponad godzinę mieli
wystąpić...
- Boję się trochę... - denerwowała się Świątnicka.
- Weronika! Ale czego? - uspokajała ją Janicka - Przecież wszyscy wiemy, że
dasz radę! Naprawdę masz talent! Jodłujesz tak, jakbyś to robiła od dziecka!
- No właśnie! - wtrącił się Pietrzakiewicz - My to mamy co się denerwować!
Będziemy tym elementem kabaretowym, bo inaczej nie ma szans...
- U mnie to całe życie kabaret - śmiała się Raczkiewicz - więc też spokojnie i
bez nerwów.
- No, nie wiem - narzekała Świątnicka - Pocieszacie mnie, ale myślę, że do
oryginału mi daleko...
- Dasz radę! - pocieszał ją Dąbkowski - Naprawdę dobrze ci idzie!
- Weronika! - dodał Baraniecki - Pomyśl o tych emocjach, ci wpatrzeni i
zasłuchani w tobie Niemcy! A wtedy Rymarski i jego komandosi wkroczą do akcji!
Nie myśl o sobie, zrób to dla ojczyzny! To ci powinno dodać sił!
Baraniecki robił dobrą minę do złej gry... Sam miał wiele obaw, ale siłą woli
postanowił być twardy by za wszelką cenę nie pokazać, że się boi. Wiedział, że
tylko taką postawą może pozytywnie wpłynąć na towarzyszy... Nie chciał dopuścić
do sytuacji, żeby emocje wzięły górę nad trzeźwą oceną sytuacji i prawidłowym
działaniem.
Tajne laboratorium doktora Mengele było naprawdę dobrze strzeżone... Rymarski
obserwował wszystko z oddali przez lornetkę...
- Kur..., ja pierd...! Mam nadzieję, że tym jodłowaniem odciągną tych Niemców,
bo inaczej czarno to widzę!
- Coś nie tak? - wypalił znajdujący się w pobliżu komandos.
- Nie! Wszystko w porządku! Tak sobie tylko klnę jak to mam w zwyczaju! Idź do
pozostałych, niech się powoli szykują, pełna gotowość!
Nie tylko polskie siły specjalne obserwowały laboratorium i miasteczko...
Okazało się, że przybyszami z innego czasu zainteresowały się też wywiady:
amerykański, angielski, sowiecki i pewna grupa z Rumunii... Właśnie przedstawiciele
tej ostatniej już prawie przeniknęli do wewnątrz, wszystko za sprawą złota,
którym zaczęli przekupywać strażników...
- Nie ma szans na to byście go wydostali na zewnątrz - mówił do nich niemiecki
strażnik - ale jednego z was wpuszczę do środka, żeby z nim porozmawiał.
Chwilę później jeden z Rumunów został wpuszczony do środka... Zupełnie nie
interesowały go uwięzione kobiety, od razu zwrócił się do mężczyzny...
- Witaj Bachulo!
Wskazany lekko drgnął, nie spodziewał się bowiem, żeby ktokolwiek tutaj mógł
znać jego imię...
- Jestem twoim potomkiem z XX wieku... Czekaliśmy na ten dzień, nic się martw,
oswobodziby cię i zabierzemy do Rumunii...
- Do jakiej Rumunii?!
- No, do Transylwanii!
- I co ja tam będę robił?
- Będziemy starali się przenieść cię z powrotem do XVI wieku, ale póki co...
- Macie tu jakieś dziewice?
- Coś się znajdzie...
- Dosyć! - przerwał rozmowę niemiecki strażnik - już wystarczy! Wychodź!
- Damy ci więcej złota!
- Nie mogę! Uciekaj już stąd!
- Damy ci dziesięć razy więcej!
- Uciekaj, bo zacznę strzelać!
Występ jodłowania zbliżał się coraz bardziej nieuchronnie, na głównym placu
miasteczka zbierał się coraz większy tłum... Strażnicy obserwowali sytuację,
ale póki co nie przejawiali tendencji do opuszczenia swoich posterunków.
Epopeja polsko-indiańska (86, fragment X
- chronologicznie 95 część)
Bunt piratów z San Escobar, a następnie
obalenie kapitana Krwawego Gomeza vel Marcina Pychowiańskiego nie mógł ujść
uwadze konkurencji... Piraci pod wodzą Dana Augustinusa szykowali się do
ostatecznego rozstrzygnięcia kwestii dominacji na południowych wodach w pobliżu
obecnych Stanów Zjednoczonych i Meksyku.
- To nasza szansa! - zawołał kapitan Augustinus - Płyniemy na San Escobar!
Kamień na kamieniu tam nie zostanie! Zmiażdżymy ich! Najważniejsze to przejąć
ich statek, wtedy będą niemal bezbronni! Pokażmy im, gdzie raki zimują!
- Ale...
- Czego Antonio?!
- Zabudowania w San Escobar są drewniane...
- Milcz koński łbie! Nieważne z czego! Trzeba to zrównać z ziemią!
Słowa dowódcy wywołały wielki entuzjazm wśród jego ludzi, niespełna godzinę
później płynęli już w stronę San Escobar. Augustinus upojony winem darł się w
niebogłosy...
- O wy szelmy, hultaje, nicponie, moczymordy z San Escobar! Pokażemy wam, co
znaczy z nami zadzierać! Nie będzie żadnej litości!
Obie grupy pirackie rywalizowały ze sobą od lat, ale żadna nie była w stanie w
pełni dominować i zniszczyć rywali. Szala zwycięstwa przechylała się to w
jedną, a za jakiś czas w drugą stronę. Piraci nienawidzili się wzajemnie. Pod
Pychowiańskim służyli głównie Hiszpanie, a pod Augustinusem Portugalczycy.
Tymczasem połączone siły I i II polskiej wyprawy do Nowego Świata zbliżały się
do morza, gdzie dla przypomnienia czekał na nich statek III wyprawy tzw.
odwetowej Macudowskiego. Określenie "czekał" jest znacznym
nadużyciem, bowiem Macudowski haniebnie zamierzał odpłynąć i zostawić ich na
pastwę idących ich śladem Indian, ale na szczęście kotwica zaplątała się o coś
i mimo prób rejterada została uniemożliwiona. Indianie różnych plemion, głównie
Apacze i Komancze, podążali śladem Bladych Twarzy żądni ich skalpów. Dla
przypomnienia czerwonoskórzy wcześniej rozbili silny hiszpański oddział
dowodzony przez okrutnego Jose Manuela Bakulerosa i Pablo Magierosa, a obaj
dowódcy pozostali przy życiu by w niedalekiej przyszłości zginąć w okrutnych
cierpieniach przy męczeńskich palach. Polscy zwiadowcy, a zwłaszcza słynny
angielski tropiciel Martin Swayze Von Bigay non stop obserwowali Indian, by ci
nie zaskoczyli głównej grupy. Przez dłuższy czas ta sztuka udawała się
znakomicie, ale nie wiedzieli, że grupa trzystu indiańskich wojowników podąża
niestrudzenie dniem i nocą całkiem inną drogą, a mianowicie drogą rzeczną
płynąc canoe (indiańska łódź). Dzięki temu manewrowi Indianie zyskali na czasie
i wyprzedzili Polaków, którzy nic nie podejrzewając kierowali się prosto w
pułapkę... Wódz Apaczów Mescalero Ciężki Kamień, choć nie dawał po sobie tego
poznać, już cieszył się w myślach na uznanie, jakie zyska u pozostałych wodzów
na wieść o przyszłym zwycięstwie nad Bladymi Twarzami. Indianin już widział te
zdobyte na wrogach skalpy, już nawet słyszał swoje imię wypowiadane z podziwem
w każdym wigwamie i przy każdym ognisku... Sława i jeszcze raz sława!
- Zbliżamy się do wybrzeża! - zakomunikował dowódcom obu wypraw Mateusz
Budzanowski.
- Nareszcie! - ucieszył się Michał Potylicz.
- Statek jest na miejscu? - zapytał Jerzy Doniecki.
- Tak! - odparł Budzanowski.
- Czekajcie! - przerwał im Jan Pratelicki - Podejrzana ta cisza... Bądźmy
ostrożni!
- Nie ma czego się obawiać... - uspokajał go Potylicz.
- Mówię wam ta cisza jest niepokojąca...
- Cisza jak cisza... - skomentował Doniecki.
- Nie słychać ptactwa, ani żadnych innych odgłosów, poza szumem wody... Jestem
niemal pewny, że to zasadzka!
Obaj dowódcy spojrzeli po sobie, ale zrozumieli w lot, że człowiek od lat
żyjący wśród Indian może mieć rację...
- To co proponujesz Janie? - zapytał po dłuższej chwili Doniecki.
Pratelicki nie odparł nic, ale skinieniem ręki przywołał Germanopacza Ciężką
Rękę. Chwilę później wojownik pośpiesznie oddalił się... Wrócił po dwóch
kwadransach...
- Apacze Mescalero zorganizowali pułapkę na nas, przyczaili się w dwóch
grupach. Nie wiem dokładnie ilu ich jest, ale na pewno więcej niż dwustu.
- Miałeś rację Janie! - skwitował sytuację Potylicz - Ale co robimy dalej? Gdy
tylko znajdziemy się na plaży chcąc dostać na statek czerwonoskórzy zgotują nam
masakrę... Będziemy na otwartej przestrzeni, nie damy rady obronić się przed
przeważającymi siłami!
- Ciekawy jestem czy nasi na statku ich widzieli? - zastanawiał się Doniecki.
- Do czego zmierzasz? - zainteresował się Potylicz.
- Statek powinien być wyposażony przynajmniej w kilka armat, Indianie są w
zasięgu - odparł Doniecki - Nagła salwa powinna wywołać u nich spory popłoch.
- Ale czy to wystarczy? - zastanawiał się Pratelicki - Poza tym nie wiemy czy
ze statku widzieli Apaczów...
- Trzeba ich zawiadomić! - przerwał mu Potylicz.
- Ja pójdę! - od razu zaoferował się Ciężka Ręka.
- Wiem, że dałbyś radę - odparł Pratelicki - ale Ty też jesteś Indianinem, a
załoga statku cię nie zna. Jest tam paru naszych, ale nie wiadomo na kogo
trafisz. Obawiam się, że ktoś mógłby nerwowo zareagować.
- Wiem! Niech płynie ich dwóch! - zaproponował Potylicz.
Niedługo potem, Ciężka Ręka i Rafał Kobyłecki oddalili się od
pozostałych, by szerokim łukiem ominąć przyczajonych Apaczów i niezauważenie
dopłynąć do statku. Tymczasem Apacze nie zorientowali się jeszcze, że Blade
Twarze są już w pobliżu... Czuli się tak pewnie, że nawet nie wysłali
zwiadowców, po prostu zbytnio wierzyli w swoją przewagę liczebną.
- Bądźmy czujni! - powiedział wódz Ciężki Kamień do kilku swoich najlepszych
wojowników - Czuję, że zbliżają się!
- Zaatakujemy ich od razu jak się pojawią? - dopytywał się Niski Niedźwiedź.
- Nie. Pozwolimy im dotrzeć niemal do samej wody i wtedy zasypiemy ich gradem
strzał, a następnie rzucimy się na nich!
- Mówiłeś wcześniej wodzu, że chcesz wziąć jak najwięcej jeńców... - wtrącił
się Żółty Liść.
- A... - zreflektował się wódz - Celujcie tak, żeby nie zabijać!
Po dłuższym czasie dwójka pływaków dotarła na statek "Nefretete".
Mieli szczęście, bowiem pierwszy wypatrzył ich Piotr Laszlo Tekieli - członek
II wyprawy...
- Nie strzelajcie! To nasi!
- Ale jeden jest dziki! - darł się zbir Zębiszon.
- To Ciężka Ręka! Spokojnie, on jest z nami!
Wieść o wizycie Indianina na statku szybko dotarła do Macudowskiego...
- Brrr! Wiedziałem, że tak będzie! Wszystkich nas zabiją!
Po czym zamknął się w swojej kajucie.
- Apacze zaczaili się na nas - zaczął Kobyłecki - Dowódcy chcą by na sygnał
wystrzelić w ich kierunku kilka salw armatnich. Aha, żeby wiedzieli, że
dotarliśmy do was trzeba opuścić banderę do połowy...
- To się da zrobić - odpowiedział Klaus Rodenthaler niemiecki kapitan statku -
Gdzie oni są?
Kobyłecki pokazał ręką cele...
- Są w zasięgu wszystkich naszych czterech armat. Idę wszystko przygotować i
czekamy na sygnał.
Pół godziny później dostrzeżono sygnał z lądu i niemal natychmiast armaty
zaczęły "pracować"... Po chwili wściekłe wycie Apaczów zmieszało się
z hukiem armat. Indianie byli kompletnie zaskoczeni, zaczęli biegać w różne
strony nie bardzo wiedząc co się dzieje...
Niesamowity hałas wyciągnął Macudowskiego z kajuty, był bardzo wystraszony, a widok
Indian na plaży dopełnił reszty... Nie wiadomo kiedy pojawiła się przy nim
Włoszka Evelline Rodaccio, chciała go przytulić i uspokoić, ale on odepchnął ją
wściekle...
- Pora już!
Zaczął kierować się w przeciwną stronę burty, po drodze skręcił jeszcze do
kajuty by wziąć sakiewki ze złotem, Rodaccio podążała cały czas za nim.
- Płyniesz ze mną czy zostajesz? - zapytał nagle.
- Płynę! - odparła bez zastanowienia zakochana w nim kobieta.
- Kazałem przygotować łódź na wszelki wypadek...
- Ale to na statku jesteśmy bezpieczni...
- Mylisz się! Statek jest dalej unieruchomiony, kotwica wciąż nas trzyma! A tu
zaraz pojawi się cała sfora dzikich, zabiją wszystkich, trzeba uciekać!
Niedługo potem oboje znaleźli się w łodzi i odpływali w nieznane...
Salwy armatnie spowodowały wielkie straty wśród Indian, dodatkowo zginął wódz
Ciężki Kamień, a nie znalazł się nikt godny by go zastąpić. Apacze byli
strasznie zdezorientowani, nie wiedzieli kto ich atakuje, w końcu jeden z
wojowników Żółty Liść zaczął nawoływać pozostałych do odwrotu w bezpieczne
miejsce... Nie wszyscy go jednak słyszeli i wciąż trwał straszny chaos... W
końcu jedna z grupek Apaczów zaczęła przesuwać się w kierunku, gdzie znajdowali
się Polacy. Ci zaś byli na to przygotowani i spadli na Indian jak jastrzębie na
stado kur. Armaty wciąż ostro raziły Indian... Apacze zaczęli w panice
uciekać... Po pewnym czasie dowódcy zadecydowali o tym by ewakuować się na
statek, oczywiście zachowano odpowiednią ostrożność by nie narazić się na atak
powracających czerwonoskórych. W między czasie dotarli zwiadowcy Martin Swayze
Von Bigay, Kozacy Czarnienko i Robaczenko oraz Czarny Malik, którzy donieśli,
że główna grupa Indian znajduje się w odległości dwóch godzin od plaży. Dlatego
tym bardziej wskazane było jak najszybsze dotarcie na statek.
- Niestety konie musimy zostawić... - oznajmił ze smutkiem Potylicz.
Cała akcja dotarcia na statek trwała dość długo, ale na szczęście zdążono przed
dotarciem głównych sił Indian. Czerwonoskórzy wiedzieli już o fiasku pułapki na
plaży i śmierci wodza Ciężkiego Kamienia. Straty Apaczów na plaży wyniosły co
prawda niespełna 20 procent, ale psychologicznie było to znacznie więcej.
- Czemu Blade twarze nie odpływają? - dziwił się Bizoni Róg wódz Apaczów Lipan.
- Nie możemy otwarcie ich zaatakować! - grzmiał Tłusty Brzuch wódz Komanczów -
Jeżeli ich wielka łódź nie odpłynie wsiądziemy nocą na kanoe, podpłyniemy i
będziemy zabijać bez litości.
Radość na statku nie miała granic, ale gdy tylko rozniosła się wieść, że nie
można odpłynąć to radość zaczęła ustępować, może nie rozpaczy, ale poczuciu
bezradności...
- Czeka nas ciężka noc - zapowiedział Pratelicki - Gdy się rozwidni musimy coś
zrobić z tą kotwicą!
Zbliżała się noc, rozpisano straże, obawiano się bowiem zaskoczenia od strony Indian.
Jako pierwsi na wartę zgłosili się Swayze, Czarnienko, Robaczenko i Tekieli.
- Mam nadzieję, że wszystko się ułoży - mówił Czarnienko - i uda nam się wrócić
do Rzeczpospolitej...
- Miejmy nadzieję - odparł Swayze.
- Jak wrócę to jadę się oświadczyć, a potem ślub od razu!
- Masz jakąś upatrzoną pannę?
- No pewnie! Jestem już po słowie z Natalią Bielewiczówną...
- Ale dość długo cię jednak w ojczyźnie nie było...
- No i co z tego? Obiecała czekać! Mój przyszły teść Krzysztof też obiecał!
- No, jak tak to tylko pogratulować!
Przy drugiej burcie trwała także rozmowa...
- Wiesz co mi się śniło Laszlo? - zapytał Kozak Robaczenko Tekieliego.
- No, nie wiem...
- Że przeniosłem się w przyszłość i najpierw wpuszczałem ludzi do pracy, ale
dokładnie nie wiem co i jak, a potem siedziałem w jakiejś takiej nowoczesnej
furmance i woziłem tych samych ludzi do pracy!
- Jak to woziłeś?
- No tak!
- Karoca czy co?
- Nawet pięćdziesiąt ludzi naraz wchodziło!
- Niemożliwe! To ile koni to musiało ciągnąć?
- Ani jeden!
- Jak to?
- No tak, miałem jakiś taki magiczny przedmiocik, który gdzieś tam wkładałem i
już!
- Niemożliwe! Ale jak wyglądała ta furmanka?
- Taka wielka, ale naprawdę wielka karoca!
- I bez koni?
- No, nie widziałem przynajmniej!
- Może gdzieś pochowane były!
- Może...
Nagle w pobliżu pojawiły się dwie postacie...
- Hej! - zawołał Krzysztof Seremacki - Coś spać nie mogę...
- Pilnujecie, żeby nas te czerwone skurczybyki nie zaskoczyły? - wypalił Roman
Więcławski.
- Pilnujemy, a jakże! - odparł Robaczenko.
- Co tu robić? - narzekał Więcławski - Spać też nie mogę, nalewka wg przepisu
św. pamięci wuja Klemensa już dawno się skończyła... Chyba, że tu na statku
mają jakieś zapasy? Idziemy sprawdzić heh!
- Więcławski! - powiedział pojawiący się nagle Przemko Nowacki - ty to tylko o
jednym!
- A waść się nie napijesz, jak znajdziemy?
- Co bym się nie napił? Ale najpierw znajdźcie! ha ha!
Kto szuka nie błądzi, niedługo potem Więcławski obwieścił, że znalazł pod
pokładem beczkę wina... Po jakimś czasie wyraźnie rozluźnieni towarzysze
rozpoczęli dyskusję...
- A wam podoba się ustrój naszej ojczyzny? - zaczął Seremacki.
- Nie do końca! - skwitował Nowacki.
- Ale co konkretnie?
- Śniło mi się kiedyś, że trafiłem do przyszłości, też do Polski rzecz jasna...
- No i? - zaciekawił się Więcławski.
- Nie było króla, ale wódz! Oj nie miał on z górki, wszędzie sami wrogowie,
którzy tylko czekali aż mu się powinie noga!
- No i co? - z jeszcze większym zaciekawieniem interesował się Więcławski.
- A on nic, był twardy i szedł w kierunku zmian! Mawiał, że kto nie z nim to
przeciwko niemu! Pół Polski było za nim, pół przeciw! A on niezłomny trwał w
swoim postanowieniu!
- I co dalej? - zaciekawił się Seremacki.
- Brata mu zatłukli Moskale! Ale on dalej był niezłomny w tym co uznał za stosowne!
Trwał w tym i trwał, był bezwględny, by mieć poparcie obiecywał
wszystkim to co chcieli! Za każdego bachora talary dawał!
- Ale jak to za bachora? - aż się spocił z wrażenia Więcławski - toż ja mam
przynajmniej jednego bachora w każdej wsi w okolicy gdzie mieszkam!
- No to talary byś waść inkasował!
- Fajnie!
- Musiał tak robić, bo rywale nie spali! Chcieli wszystko w naszym kraju oddać
Niemcom!
- Jak to Niemcom?
- A tak to! Dzięki tym działaniom pół Polski było za nim!
- Oj to niedobrze, że tylko pół!
- Też tak myślę! Talary na każdego bachora to nie jedyna metoda jego działania!
Wiele innych rzeczy jeszcze wymyślił
- Co na przykład?
- A choćby to, żeby raz w roku taki bachor na wypoczynek pojechał! I też talary
za to dawał!
- Nie może być!
- A jakże! Bachora gdzieś tam wysłać, a rodzice talary inkasowali!
- Podoba mi się ta wizja nowej Polski! - darł się Więcławki - Polej Seremacki,
kurde polej!
Wtem nadeszli inni...
- Mi także podoba się to co mówicie! - oznajmił Niemiec Martin Schylder - Ja
bachory mogę trzaskać ot tak!
- Ale to się tylko śniło Nowackiemu... - wyjaśnił Więcławski.
- A... Szkoda, kurczę pieczone, szkoda!
- Jesteś niemożliwy! - śmiał się Stanisław Jochymowski - Ha ha ha!
- Marzyciele! - grzmiał Rafał Kafałkowski - Dobra, wróćmy na ziemię! Macudowski
odpłynął, nie wiadomo czy przeżyje... Trzeba wracać do Polski i skład odzyskać!
- Wreszcie powiedziałeś waść coś sensownego! - skwitował Jochymowski - Hej!
Macie jeszcze jakieś wino waszmościowie?
- Coś tam jeszcze zostało!
- To polejcie, bo gardło zaschło...
Tymczasem w innej części statku...
- Mała! - rzekła cicho Cekierova do Lelkovej.
- Co jest?
- Trochę się boję...
- E tam, fajnie jest, mi się podoba, będę miała co wnukom opowiadać ha ha ha.
- Poważnie mówisz?
- No pewnie! Jesteśmy już na statku, więc nie jest źle!
- Myślisz, że wrócimy bezpiecznie do Polski?
- A co miałybyśmy nie wrócić? Trzymaj się mnie, będzie dobrze!
Nagle na pokładzie pojawiła się Anna Hynowska...
- Nie mogę coś spać - mówiła sama do siebie. Następnie podeszła do burty i
długo w milczeniu patrzyła w ciemność... - Boże! Dlaczego ja mam takie życie do
stu tysięcy diabłów! To niesprawiedliwe! - po policzkach zaczęły płynąć jej
łzy. Czeszki nie wytrzymały, podbiegły do niej i zaczęły ją przytulać.
- Moje kochane! - powiedziała z wyraźnym wzruszeniem Hynowska - Na was to
zawsze mogę liczyć!
- Co będziesz robić Aniu jak uda się wrócić do kraju? - zapytała Cekierova.
- Jak to co? Wrócimy do mycia statków, Czarnego Malika wezmę do pomocy i damy
radę!
- A ja mogę do was dołączyć? - szepnęła rozpłakana Lelkova.
- Będzie to dla nas zaszczyt! - odparła poważnie Hynowska - Zostaniesz
specjalistką od czyszczenia trudno dostępnych zakamarków!
Nagle pojawił się Czarny Malik...
- A tu co się dzieje?
- A co ma się dziać? Tak sobie rozmawiamy... - odparła Hynowska - A ty gdzie
łazisz?
- Tradycyjny spacerek przed snem...
- Plątasz się jak zwykle tam i z powrotem, ha ha ha.
- No! Wiesz, że tak lubię!
Tymczasem Indianie Tonkawa wracali z porwanymi kobietami do rodzinnej wioski...
(za chwilę dojdzie do spotkania z innymi Indianami, ale o tym czytaj w części
specjalnej - link: CZĘŚĆ SPECJALNA)
Po krótkim spotkaniu z Pisuangami Tonkawa ruszyli w dalszą drogę by po wielu
godzinach dotrzeć do swojej wioski. Na ich powitanie wyszło wielu mieszkańców,
w tym starszy syn wodza Zwinny Lis.
- Co to za squaw prowadzicie ojcze? - rzekł na powitanie.
- Ta! - wódz Płonące Drewno wskazał na Annę Von Stollar - jest moja, reszta
może należeć do ciebie.
- A ja? - zdenerwował się młodszy syn Zielony Królik.
- Ty jeszcze masz czas - skwitował wódz - Aha, jedną oddaj naszemu
najsłynniejszemu wojownikowi Wysokiemu Orłowi.
- Zgoda ojcze! Niech sam wybierze którą zechce!
- Słońce już niemal zachodzi, każ umieścić squaw w oddzielnym wigwamie, ale
strzec pilnie, bo jedna już uciekła!
- A to co za wysokie psy? - Zwinny Lis wskazał na konie, które od początku
przykuły jego uwagę, może nawet bardziej niż squaw...
- To konie, te squaw na nich jechały! Musimy szybko opanować jazdę na nich, a
siła naszego plemienia wzrośnie jeszcze bardziej.
Indianie zaprowadzili kobiety do pustego wigwamu i pilnie strzegli.
- Boję się! - powiedziała cicho Renata Jarczykowska - Co oni z nami zrobią?
- Spokojnie Renatko... - uspokajała ją Czeszka Sabina Sviderkova - Będzie
dobrze!
- No właśnie! Bądźmy dobrej myśli! - podchwyciła Paulina Połniakowska -
Wierzmy, że Monisławie uda się sprowadzić pomoc na czas!
- Niech się śpieszy! - denerwowała się Anna Von Stollar - widziałyście jak ten
stary na mnie patrzył?! Widziałam wyraźnie jak wskazał na mnie palcem!
- Widocznie wpadłaś mu w oko - śmiała się Czeszka Dominika Guzikova.
- To nie jest śmieszne! Rusłana! Widzisz to jakoś w przyszłości?
- Nie za bardzo... - odpowiedziała Ukrainka Rusłana Kramerko - Bez swoich ziół
i innych potrzebnych rzeczy jestem niemal bezradna...
- Co oni od nas chcą? - denerwowała się Jarczykowska - Boże! Jak nie piraci
zwyrodnialcy to teraz te dzikusy! Pewnie też im o jedno chodzi!
- Monisława to ma dobrze! Uciekła, a my? - dodała Guzikova.
- Ona jeszcze nigdy mnie nie zawiodła! - odparła dobitnie Połniakowska - Jestem
pewna, że sprowadzi pomoc!
- Ale kogo? Macudowski boi się własnego cienia przecież! - skwitowała Von
Stollar - Musimy same działać!
- Małe szanse... - podsumowała Sviderkova - Kilku Indian nas pilnuje.
Tymczasem kniaź Wigurko dotarł w pobliże "Nefretete", a działo się to
akurat podczas bitwy z Indianami...
- Coś się dzieje!
Po porażce Indian dotarł na statek...
- To co? Już to nie rządzi Macudowski?
Zbir Chwaścior wyjaśnił mu jak się rzeczy mają.
- Macudowski razem z Włoszką odpłynął w nieznanym kierunku...
- Zawsze mówiłem, że to tchórzliwy kundel. To kto tu teraz rządzi?
- Dowódcy I i II wyprawy...
- Prowadź!
Wigurko chwilę później stanął przed Potyliczem i Donieckim. Szybko
zrelacjonował sytuację i prosił by ratować pojmane kobiety.
- Oczywiście, nie zostawimy ich na pastwę losu - odparł Doniecki.
- Najszybciej byłoby popłynąć statkiem, ale jest wciąż unieruchomiony -
skomentował Potylicz.
- Wieczór już niemal... - kontynuował Doniecki - Nie możemy czekać, o świcie
wyślemy silny oddział.
Wokół wioski Tonkawów krążyli: Monisława Maciejewska i Marcin Pychowiański vel
Krwawy Gomez.
- Myślisz, że Wigurko już dotarł na statek?
- Nie wiem dokładnie, gdzie to jest, ale z tego co mówił to myślę, że tak.
- Dobry miałeś pomysł, żeby przyczaić się na tym wzgórzu, doskonale widać stąd
morze... Będziemy widzieć płynący na pomoc statek.
- Ja mam zawsze dobre pomysły!
Po jakimś czasie...
- Patrz! - zawołała Maciejewska - Statek!
Pychowiański dłuższą chwilę przyglądał się, by po chwili oznajmić...
- To chyba moi...
- Jesteś pewien?
- Tak. Swojego statku bym nie rozpoznał? Wygląda na to, że zejdą na ląd...
- I co teraz? Z jednej strony Indianie, z drugiej piraci... Co robimy?
- Obserwujemy... Ale czekaj! Widzisz tam w oddali?
- Gdzie?
- No tam! - wskazał ręką kierunek - Drugi statek!
- Może to Wigurko z pomocą?
Pychowiański długo przyglądał się statkowi...
- Chyba nie... Wydaje mi się, że to też piraci...
- Też twoi? To znaczy byli twoi...
- Chyba nie... Poczekaj, niech bliżej podpłyną... Myślę, że to piraci Dana
Augustinusa! Nasza konkurencja!
Oboje obserwowali statki, z pierwszego już jakiś czas temu na ląd wypłynęły
łodzie, a drugi był wyraźnie przyczajony...
- Coś mi się wydaje, że Augustinus dostrzegł moich i chce ich zaskoczyć! Oj,
żebym tam był, rozprawiłbym się z draniem! Ale beze mnie moi ludzie są ślepi i
bezradni!
- Co chcesz zrobić? Przecież cię zdradzili, a teraz chcesz im pomóc?!
- Sam nie wiem... Nosi mnie, żeby tam ruszyć do nich...
- Nie rób tego! Mamy ratować kobiety, a nie mieszać się w rozgrywki między
piratami!
- Wiem, wiem...
- Jeszcze tylko "Nefretete" do kolekcji brakuje...
Piraci Augustinusa zeszli na ląd w innym miejscu...
- Szybko, szybko! - mobilizował Augustinus - Podejdziemy do nich i wybijemy do
nogi! A wtedy na zawsze zostaniemy panami tych mórz! Spadniemy na nich jak orły
na kury, psiakrew szybciej mówiłem! Ruszać się do stu tysięcy diabłów!
Pół godziny później piraci Augustinusa zaatakowali dawnych piratów
Pychowiańskiego, wykorzystując zaskoczenie szala zwycięstwa błyskawicznie
przechyliła się na stronę tych pierwszych. Nie było litości, trup kładł się
gęsto, w końcu zostało przy życiu tylko dwóch rywali... Chcieli się poddać,
rzucili broń na ziemię, padli na kolana...
- Augustinusie! Litości! Będziemy ci wiernie służyć!
Wskazany spojrzał na nich wściekle...
- Teraz się zabawimy! - zawołał - Żeby nikt nie powiedział, że Augustinus nie
jest łaskawy! Będziecie walczyć o życie!
Zgiełk walki spowodował, że z wioski Tonkawów zaczęli zbliżać się ciekawscy,
których było coraz więcej...
- Blade twarze walczą ze sobą! - rzucił ktoś i to wystarczyło, żeby niemal
wszyscy Tonkawowie ruszyli ochoczo oglądać niecodzienne widowisko. Tym
bardziej, że Indianie byli zaprzyjaźnieni z piratami Augustinusa. W wiosce
zostało tylko dwóch wartowników pilnujących kobiety...
- Witam cię Augustinusie! - zawołał zbliżający się wódz Płonące Drewno.
- Witam wodza Tonkawów, moje serce cieszy się na widok mojego czerwonego brata!
- Czy Tonkawowie mogą obserwować walkę?
- Oczywiście! Zostało dwóch wrogów, właśnie daję im szansę by walczyli o życie!
- Proponuję, żeby nasz najlepszy wojownik Wysoki Orzeł w tym uczestniczył!
- Życzenie mojego czerwonego brata jest dla mnie rozkazem!
Płonące Drewno z synami i najlepszymi wojownikami zbliżył się do Augustinusa.
- Zapalmy fajkę pokoju i obmyślmy jak to wszystko zorganizować - zaproponował
wódz.
- Zgoda!
Tymczasem Maciejewska z Pychowiańskim...
- Śpieszmy się! To nasza jedyna szansa, zostało dwóch wartowników!
- Idziemy!
Po drodze Maciejewska podniosła łuk i kołczan ze strzałami pozostawiony przy
jednym z wigwamów...
- Co chcesz zrobić?
- Trzeba coś z tymi wartownikami zrobić!
Zbliżyli się na odległość strzału, Indianie byli wyraźnie niezadowoleni, że
jako jedyni zostali na miejscu... Maciejowska przymierzyła i jeden z nich
głucho osunął się na ziemię, drugi chciał wszcząć alarm, ale nie zdążył, bo
chwilę później z przeszytym gardłem podzielił los towarzysza.
- Ale ty strzelasz! - nie mógł wyjść z podziwu Pychowiański.
- Szybko! - szepnęła Maciejowska, a chwilę później była już przy wigwamie...
Kobiety nie posiadały się ze szczęścia na widok Monisławy, ta od razu dała
znak, żeby były cicho...
- Szybko, uciekajmy!
- Wiedziałam, że po nas przyjdziesz! - szepnęła cicho Połniakowska.
- Szybko, później pogadamy! - ponaglała Maciejewska.
Nagle zza pleców Maciejowskiej wyłoniła się stara squaw, która z nożem w ręku
zaatakowała Monisławę! Połniakowska nie zastanawiając się wiele porwała leżący
nieopodal kamień i rzuciła nim w kierunku starej Indianki trafiając ją wprost w
skroń i powodując natychmiastową śmierć. Monisława spojrzała z wdzięcznością na
przyjaciółkę, której tej wzrok wystarczył...
Cała grupa, po wcześniejszym odzyskaniu koni, ruszyła po cichu w stronę
"Nefretete".
Tymczasem rosyjskie Kaczkuny zbierały się do wymarszu...
- Ivan! - krzyknął Wasyl Kaczkun do Zbereznikova - Prowadź do tej indiańskiej
kopalni złota!
- Eeee?
- Nie e, tylko prowadź! Jeżeli faktycznie znajdziemy tam złoto, jak mówisz, to
puścim cię wolno! Zdjąć mu więzy, niech prowadzi!
- A ile mi tego złota dacie?
- Tobie? Nic! Ty życie ocalisz wtedy, mało?!
Zbereznikov, wiadomo oszukiwał co do tej kopalni, ale to była jego jedyna
szansa, więc zaczął grać swoją rolę...
- No to chodźmy! Ale głodny jestem!
- Ruszaj! - warknął Wasyl - Później dostaniesz!
- Ale aby na pewno?
- Milcz! Ruszaj pókim dobry!
Chwilę później do Wasyla zbliżył się Witalij Wadziarowski...
- Misja zakończona. Złapaliśmy tego Zbereznikova...
- Przecież dostałeś złoto!
- No tak, ale teraz kolejna misja... Za darmo?
- Kaczkuny zawsze płacą to co obiecają! Mówiłem, że dostaniecie swoją część z
tej kopalni złota!
- A jak tam nie będzie złota?
- Nic się nie bój! Nawet jak nie znajdziemy złota to wam zapłacę!
- Zgoda!
Nieopodal szli Sławomir Sojkov, Grigorij Vołkov i Mariusz Roch Kowalski...
- Co myślicie o tym indiańskim złocie? - rozpoczął rozmowę Sojkov.
- Głodny jestem - odparł Kowalski - Na pusty żołądek to ja nie myślę o takich
sprawach...
Rosjanie parsknęli śmiechem...
- Przecież dopiero co kilka królików opędzlowałeś! Ha ha ha! - śmiał się
Vołkov.
- Kiedy to było... - żachnął się Polak - Poza tym kilka dni prawie nic nie
jadłem, więc tak jakbym był dalej na minusie.
- Mam tu suszone mięso... Mogę poczęstować... - zaproponował Sojkov, a
dosłownie chwilę później Kowalski już je żuł.
- Yyyy... Dobre! Dzięki!
Szli w milczeniu, obserwowani przez towarzyszy Zbereznikova: Sebastiana
Sokolińskiego, Wojciecha Kaliskiego, zbira Jamroza i Saszę Rusańskiego...
- Mają przewagę liczebną... - zaczął Kaliski - Nie możemy ich otwarcie
zaatakować...
- Trzeba czekać na Wigurkę! - spuentował Jamróz - Może uda mu się sprowadzić
pomoc?
- Nie jest źle! - skwitował Sokoliński - Zbereznikov żyje, obserwujmy jak to
się potoczy...
- Może mu nic nie zrobią? - wypalił nagle Rusański.
- Chcesz żebyśmy zostawili naszego towarzysza na pastwę tych Kaczkunów?! -
warknął Kaliski.
- No nie... - odparł zmieszany Rusański.
- Trzeba zaskoczyć ich w nocy, podczas snu! - proponował Jamróz.
Epopeja polsko-indiańska (86, fragment
XI - chronologicznie 96 część)
Do małego bawarskiego miasteczka
niespodziewanie przybyła pewna grupa... Była to banda szabrowników rabująca
Niemców podczas nalotów alianckich... Nie do końca było wiadomo, czy mieli
jakiś cynk o zbliżającym się nalocie czy też zostali wezwani przez dowództwo AK
w celu wsparcia grupy jodlerów. Banda już wcześniej luźno współpracowała z
polskim podziemiem, często wspomagając go finansowo w walce z okupantem. Na
czele grupy stała okrutna Karolina Płatkiewicz, członkami byli Jarosław
Malicki, Jolanta Lelkowska, Janina Klimkowska i Anna Hynkiewicz.
- Pora już, żebyśmy wymyślili nazwę dla bandy! - zaproponowała Lelkowska.
- Masz jakieś propozycje? - skontrowała szefowa.
- Osiołki?
- E! Jakie tam osiołki? Jak już mamy mieć jakąś nazwę to jakaś fajna ma być! -
denerwował się Malicki.
- To nie wiem... - odparła trochę zrezygnowana Lelkowska.
- Musi być coś nawiązującego do naszej działalności - proponowała Płatkiewicz.
- Złodzieje o posępnym obliczu! - zaproponował Malicki.
- Ty, jak już coś wymyślisz! - śmiała się Hynkiewicz.
- Ja, jak chodziłam za młodu do sąsiada na jabłka to to się nazywało chodzić na
jumę... - wypaliła Klimkowska - Może coś w tym stylu?
- A ja chodziłam na grandę - uzupełniła Lelkowska.
- Wiem! - zawołała szefowa bandy - Będziemy się nazywać nie po polsku...
- No... Jak jak? - dopytywali się zaciekawieni pozostali.
- Juma la granda! - wypaliła Płatkiewicz.
- Mi się podoba! - zawołała z zachwytem Lelkowska.
- Mi też!
- Mi też!
- No to postanowione! - zawyrokowała Płatkiewicz - A teraz bierzmy się do
roboty! Za trzy godziny będzie tu nalot, będziemy znowu szabrować!
- Oj, poszabrowałbym, że ho ho! - cieszył się Malicki.
- Ty nie... Musi ktoś nas osłaniać!
- Znowu to samo... - narzekał mężczyzna - A ja tak bym chciał!
- Jak ostatnio próbowałeś szabrować - śmiała się Lelkowska - to zaklinowałeś
się w tej małej komóreczce to we cztery musiałyśmy cię wyciągać, ha ha ha!
- Raz tak się zdarzyło i będą mi teraz całe życie wypominać - skrzywił się
Malicki - Ty to za to Mała wszędzie wleziesz...
- I to chodzi! - skwitowała Płatkiewicz - Podział ról jasny, ha ha ha.
Tymczasem w miasteczku przygotowania do występu jodłowania szły pełną parą, na
malowniczym ryneczku zbierało się coraz więcej Niemców, którzy z coraz większym
zaciekawieniem obserwowali scenę na której już wkrótce miała pojawić się
szumnie zapowiadana grupa siedmiu jodlerów! Oczekiwano uczty dla duszy w
postaci wspaniałego śpiewu i uczty dla ciała w postaci niezliczonych ilości
frykasów i piwa z pobliskiego browaru...
Niedługo potem na scenę wyszedł burmistrz miasteczka i oznajmił, że przed
występem grupy jodlerów pojawi się słynny grecki tenor Slav Wigurkas!
Zaskoczona niespodzianką publiczność zaczęła głośno wiwatować, oklaskom nie
było końca! Wreszcie, lekko spóźniony, na scenie pojawił się Grek! Z miejsca
porwał tłumy! Półgodzinny występ rozpalił Niemców, a zwłaszcza Niemki, które w
większości wprost zakochały się w Wigurkasie. Ochrona nie potrafiła zapanować
nad rozentuzjazmowanym tłumem, który rzucił się w kierunku Greka chcąc go
uściskać i wziąć autograf. Aplauz był niesamowity, Niemki rzucały mu się na
szyję, całowały po rękach, a niewzruszony Wigurkas rozdawał chętnym podpisy i
serdecznie pozdrawiał wszystkich, widać było, że czuł się w tej sytuacji jak
ryba w wodzie...
- No nie... - skomentował to załamany Pietrzakiewicz - I my mamy teraz wyjść po
nim?!
- Nie bój żaby! - próbowała dodać mu otuchy Raczkiewicz, ale sama była mocna
zaniepokojona.
- Przecież oni nas zabiją! - narzekał dalej Pietrzakiewicz.
- Cała nadzieja w Weronice! - wypalił Dąbkowski.
- Właśnie! Ale gdzie ona jest? - denerwował się Baraniecki.
- Jestem, jestem! - zawołała Świątnicka - Kiedy idziemy?
- Jak ten Wigurkas, czy jak mu tam, skończy rozdawać autografy i upajać się
miłością tłumu! - powiedział z wyczuwalnym sarkazmem Tomaszewski.
- Nie wiem czy mam zapeszać, ale śnił mi się dzisiaj Robak! - wypalił nagle
Pierożański.
- Jaki znowu Robak? - zapytał Baraniecki.
- W moich stronach był taki handlarz obornikiem bydlęcym...
- No i co w związku z tym? - dopytywał się lekko znudzony Dąbkowski.
- Zawsze jak mi się śni to potem jakieś nieszczęście mnie spotyka...
- Zamknij się! - ryknęła Raczkiewicz.
- Damy radę! - próbowała pocieszyć grupę Janicka.
W tym samym czasie wspomniany Robak w małej polskiej wsi pił wódkę z Mirkiem
Basterowiczem...
- Kurde! Ktoś mnie wspomina! Chyba nie będę już pił...
- E tam! Pij raz dwa, na zdrowie!
- Mirek, ale ja już nie mogę!
- Pij pij!
- Mirek! Patrz! Niemcy pod twoją chałupą!
- Co?! - zawołał Basterowicz, po czym chwycił za widły i popędził w ich
kierunku - Ja im pokażę! Kury mi straszyć przyszli, albo w szkodę wejdą, nie
doczekanie!
Po jakimś czasie Basterowicz wrócił, ale już spokojny...
- Przegoniłeś ich? - śmiał się Robak - Ale wrócą w większej sile i wtedy co
zrobisz?
- Nie wrócą...
- Jak to?
- A tak to! To nie byli Niemcy, ale partyzanci. Tomasz Zajączkowski i jeszcze
jeden, dowódca przysłał ich po prowiant!
- To coś taki zły?
- No bo kilka kur mi drapnęli! Co kilka dni przychodzą po żarcie!
- Dałeś ot tak?
- A, bo gadali, że głodni, że walczą z Niemcami i trzeba im pomagać i tak
dalej! No i karabin mi dali, niby na Niemcach zdobyty...
- Mirek! Po co ci karabin?
- A, przyda się! Czasy trudne, jak przyjdą Niemcy lub swoi po ostatnią krowę to
się wtedy przyda!
- Przecież masz widły!
- No, niby tak, ale karabin zawsze przyda się!
- A naboje masz?
- O, popatrz! Nie dały skurczybyki jedne! No, niech przyjdą jeszcze raz zbóje!
Po co mi karabin bez nabojów?! Niech ja dorwę tego Zajączkowskiego!
- Spokojnie... Za kilka dni znowu przyjdą po jedzonko...
Wigurkas tymczasem dał się namówić organizatorom na występ bis... Po kwadransie
skończył, Niemcy w ekstazie wiwatowali na jego cześć, Grek wyraźnie pokazał, że
jest już zmęczony i chce już pójść do hotelu odpocząć... Nieuchronnie zbliżał
się występ jodłowania...
Z pobliskiego wzgórza wszystko obserwowała kierująca całą akcją Matylda.
Nieodłącznie w towarzystwie zakochanego w niej Niemca Johanna...
- No, nie wiem... Nie wiem co o tym myśleć... - szeptała lekko zdenerwowana pod
nosem - Jeżeli Weronika da radę to może ich nie zlinczują... Z drugiej strony
jakby do tego doszło Rymarski z komandosami mieliby ułatwione zadanie, bo to z
pewnością odciągnęłoby esesmanów pilnujących laboratorium... W sumie od
początku byli do odstrzału...
- Mówiłaś coś kochana? - zapytał Johann.
- Nic nic, tak sobie mamrotam pod nosem.
- Aha, jeśli masz jakieś życzenie mów głośniej, dla ciebie zrobię wszystko!
- Dobrze dobrze, jak coś to powiem.
Sytuację na ryneczku obserwowali też Rosjanie: Schymann i Prasakov...
- Kiedy mają wkroczyć angielscy komandosi? - dopytywał się Schymann.
- Jak rozpocznie się nalot.
- Czyli kiedy?
- Za około dwóch godzin, wtedy wszyscy udadzą się do schronu.
- A my co mamy robić?
- W sumie już nic, daliśmy im wszystkie namiary i możemy to spokojnie obserwować.
Może podjedziemy pod tamto wzgórze?
- Nie wolisz być na miejscu?
- Lepiej nie... Na początku będzie tu, że tak to określę, bombowo... Potem ma
się uspokoić, wtedy wkroczą Anglicy i lotnicy mają napieprzać po obrzeżach
miasteczka, żeby nie zrobić krzywdy swoim.
Tymczasem w więzieniu mieszczącym się w laboratorium doktora Mengele ...
- Moi potomkowie - myślał głośno Bachula - chcą mnie uwolnić. Cieszy mnie to,
ale czy dadzą radę? Może im pomóc? W końcu zrzucić te więzy to żaden problem
dla mnie! Ale nic to, poczekam do wieczora... Obiecali mi dziewice! Może w tej
przyszłości nie będzie aż tak źle?