.

Par

Polecany post

Historia - Skąd Hitler wziął swastykę?

Swastyka – ogólnie znak ten kojarzy się całemu światu jako symbol nazizmu i zła. Paradoksalnie wcześniej oznaczał całkiem coś innego! Swast...

środa, 20 listopada 2024

Epopeja polsko-indiańska (Linki do całej powieści)

Wychodząc na przeciw prośbom czytelników - po raz kolejny - w jednym poście zostały zebrane wszystkie linki do całej powieści (1-24, 25-50, 51-73, 74-85, 86-96 i części specjalne I-III)


Z pewnością ułatwi to lekturę powieści :)


Link do części 1-24:

1-24 

Link do części 25-50:

25-50

Link do części 51-73:

51-73

Link do części 74-85:

74-85

Link do części 86-96:

86-96

Link do części specjalnych (I-III):

Cz. Sp. I-III


Epopeja polsko-indiańska (części specjalne 1-3)


(WSZYSTKIE TRZY CZĘŚCI SPECJALNE - W JEDNYM MIEJSCU)


Epopeja polsko-indiańska (CZĘŚĆ SPECJALNA)


                                   W KRAINIE PISUANGÓW i PLATFORÓW



Tymczasem Indianie Tonkawa wracali z porwanymi kobietami do rodzinnej wioski...

- Co to za wioska ojcze? - zapytał Zielony Królik, młodszy syn wodza i wskazał na widoczne z oddali liczne wigwamy.
- To wioska Pisuangów synu! - odparł wódz Płonące Drewno - Plemię to jest skłócone ze wszystkimi w okolicy, także z nami. Lepiej się z nimi nie zadawać...
- Ale czemu są skłóceni ze wszystkimi?
- Ciężko to wytłumaczyć... Obwiniają wszystkich w sumie o wszystko...
- Ale o co konkretnie?
- Nie chce mi się o tym mówić synu, zapamiętaj sobie, że Pisuangów należy omijać z daleka, howgh!
- Ale wytłumacz dlaczego!
- Dobrze! Plemieniem Pisuangów od jakiegoś czasu zarządza stary wódz Kaczannou, który nienawidzi wszystkich dookoła! Pisuangowie wspólnie z innymi plemionami, głównie Platforami, tworzyli silną konfederację plemienną, ale doszło do rozłamu, wielu odeszło nie mogąc znieść decyzji Kaczannou. Wodzem, który jest w pełni zależny od niego, zrobił Klęczące Pióro, który robi wszystko co mu każe. Drugim wodzem został Dwa Języki i oni obaj zarządzają w jego imieniu plemieniem. Pierwszy reprezentuje plemię na zewnątrz, a drugi odpowiada za sprawy wewnątrz plemienne. Ale nic bez zgody i wiedzy Kaczannou. Pomaga im Dwa Lica, który biega od wigwamu do wigwamu i przedstawia ludziom co postanowi Rada Starszych. A jeżeli ktoś odważy się narzekać i sprzeciwiać ich woli to wtedy Dwa Lica obgaduje go wśród współplemieńców tak strasznie, że biedak jest zaszczuty i ma dość. By zdobyć poparcie obiecają ludziom wszystko co ci tylko zechcą...
- To znaczy?
- Całe plemię poluje na bizony, ale podziału mięsa i skór dokonuje Rada Starszych. Dochodzi do tego, że ci co najbardziej popierają ich rządy wcale nie muszą uczestniczyć w polowaniach, bo i tak dostają swój udział...
- Ale to bez sensu...
- Też tak myślę, ale tak u nich jest. Ci co nie zgadzają się z tym są publicznie lżeni i obrażani.
- To dlaczego się na to wszyscy zgadzają?
- Bo są głupi! Ci co nie zgadzali się odeszli i założyli nową wioskę.
- Jakie to plemię?
- Platforowie. Ich wódz to Trzaskający Ogień. Z nimi handlujemy normalnie.

Za chwilę drogę zastąpili im wojownicy Pisuangów...

- Dokąd zmierzacie Tonkawa?
- Do swojej wioski!
- To idźcie, do naszej nie macie wstępu!
- Nie chcieliśmy skorzystać!
- W naszej wiosce panuje choroba przywleczona przez Blade Twarze, która nas dziesiątkuje!
- ?
- Idźcie dalej!
- Czym was zaraziły Blade Twarze?
- Tajemniczą chorobą...

Tą chorobą był zwykły katar, ale Indianie nie znali go wcześniej i nie byli odporni...

- Nasz szaman Szumiące Drzewo zakazał kontaktów z innymi plemionami, a wszystkim Pisuangom nakazał noszenie masek z roślin i zachowanie odpowiedniego odstępu...
- Z jakich roślin?
- Sprowadzamy je od Czejenów w dobrej cenie... Idźcie już!

Prawda była taka, że takie same maski można było zrobić na miejscu, ale Szumiące Drzewo chciał dać zarobić swojemu bratu, który wcale nie sprowadzał ich od Czejenów, ale produkował je w swoim wigwamie ...

Wioska Pisuangów...

- Dwa Lica! - zawołał Kaczannou (przez niektóre plemiona zwany też Kaczatou) - Idź i obwieść współplemieńcom, że wybory wodza zostały odwołane ze względu na chorobę! Tym samym dalej wodzem pozostaje Klęczące Pióro!
- Ale po tym jak odeszli Platforowie to on był jedynym kandydatem!
- Na wszelki wypadek ogłoś! I że będzie wodzem jeszcze przez pięć następnych wiosen!
- Ale...
- Idź i mnie nie denerwuj! Aha i powiedz wszystkim, że Trzaskający Ogień sympatyzuje z Bladymi Twarzami i Apaczami!
- Ludzie są głodni, nie interesuje ich wódz Platforów...
- Milcz! Niech idą nazbierać korzonków do lasu!
- Ale...
- A ci co są zdrowi niech idą polować na bizony! Bo nie ma co dzielić!
- Tylko...
- Co?
- Większość czeka, żeby coś dostać, a nie żeby iść na polowanie!
- Załatw to! Nie cierpię takich sytuacji!
- Bo odkąd odeszli Platforowie nie za bardzo ma kto chodzić na polowania...
- Nie interesuje mnie to! Masz wszystko załatwić, rozmawiaj, obiecuj! Klęczące Pióro i Dwa Języki niech ci pomogą!

Dwa Lica był wściekły! Ludzie byli głodni i źli, polityka rozdawnictwa Pisuangów wprowadziła po prostu wygodnictwo i każdy tylko czekał, aż coś dostanie, a nie żeby coś zrobić samemu...

- Wszystko zaczęło się walić - przeklinał pod nosem - jak tylko odeszli Platforowie! Oni polowali i pracowali, a teraz? Kaczannou buja w obłokach, nie wie jak jest! Co mam robić, co mam robić? Już nawet moje kłamstwa nie przynoszą żadnych rezultatów! Żadne plemię nie chce nam udzielać pożyczek w postaci żywności, bo wiedzą, że nie oddamy!

Dwa Lica dotarł do wigwamu zamieszkanego przez Dwa Języki ...

- Radź co robić!
- Nie ma już co rozdawać!
- Jak to?
- Platforowie odeszli i nie ma kto polować!
- Co teraz?
- Nie wiem... Nie ma skąd pożyczyć!
- A co powiesz ludziom?
- Ty im masz mówić! Powiedz, że jest świetnie! Że wszyscy są przeciwko nam i dlatego przez jakiś czas będzie biednie...
- Zwalić wszystko na Platforów?
- Tak! Że ich działania spowodowały chorobę i głód!
- A jak dojdzie do wojny?
- Nasz wódz wojenny Szalony Bawół da radę!
- Przecież on jest wciąż na etapie wyjaśniania nieszczęśliwego wypadku poprzedniego wodza, brata Kaczannou...
- Ale podobno przygotował nowe dzidy i lepsze strzały...

Niedługo potem Kaczannou kazał zwołać Radę Starszych. Stary wódz odkąd wybuchła zaraza stronił od innych, ale nie zamierzał nie wpływać na losy plemienia, komunikując się sygnałami dymnymi. Jego wigwam stale strzegło przynajmniej czterech wojowników, zachowując przy tym odstęp wielu metrów według zaleceń szamana Szumiącego Drzewa, dla zwykłych Pisuangów było to dwa metry. Po wysłaniu sygnałów Kaczannou powrócił do wigwamu i urządził sobie drzemkę.

Narada Rady Starszych...

- Kaczannou wpadł na genialny pomysł - zaczął Klęczące Pióro - żeby najbardziej chorych wysłać do Platforów, bo dlaczego oni mają być zdrowi?
- Nie ma szans! - skontrował Słabe Żebro - Odkąd odeszli są z nami na wojennej ścieżce!
- Ale... - wtrącił się Dwa Języki - Z niektórymi Pisuangami są spokrewnieni, wiem że utrzymują kontakty. Można to wykorzystać!
- Ludzie są głodni - narzekał Dwa Lica - ich teraz nie interesują Platforowie! Lepiej radźmy co zrobić by zapędzić ich do polowań! Oni tylko czekają, żebyśmy im wszystko dali! Na nic moje kłamstwa w takiej sytuacji!
- Twoje kłamstwa tracą na sile - skomentował Klęczące Pióro - może trzeba cię wymienić?
- A kto im naobiecywał? - odgryzł się Dwa Lica i spojrzał wściekle na Dwa Języki.
- Ja mówiłem, że tak będzie - odparł wskazany - Poza tym to nie ja, ale Błyszczące Korale! Ja bym nie obiecywał...

U Indian kobiety raczej nie miały szans na karierę inną niż w swoim wigwamie, ale Kaczannou wypatrzył gdzieś jedną i zrobił z niej wodza! Później jednak zastąpił ją Dwa Języki ...

W końcu ustalono wstąpienie na wojenną ścieżkę przeciw Platforom, ale mającą na celu nie wojnę samą w sobie, ale zdobycie pożywienia, czyli kradzież. Dwa Lica miał obwieścić kolejne obietnice za udział w wyprawie.

- Obiecaj im - mówił Klęczące Pióro - że wszyscy co wezmą udział w wyprawie dostaną tyle żywności ile sami uniosą!
- Skąd pewność, że wyprawa skończy się szczęśliwie? - niepokoił się Dwa Języki.
- Nasz wybitny wódz wojenny Szalony Bawół opracuje specjalny plan, dzięki któremu nasze powodzenie będzie tak pewne jak to, że po nocy wstaje słońce. W razie jakby nas nakryli Platforowie to przejdziemy do innego planu również opracowanego przez Szalonego Bawoła.
- Ach, szkoda że nie mogę ich postawić przed Sądem Plemiennym! - narzekał Słabe Żebro.
- A jak wyrok byłby inny niż oczekiwania? - zadrwił Klęczące Pióro.
- Nie kpij sobie, Sąd Plemienny zrobi wszystko co mu każe! Dokładnie tak jak ty wykonujesz bez szemrania wszystkie polecenia Kaczannou!
- Nieprawda! Wykonuję je ponieważ w pełni się z nimi zgadzam! Jakbym się nie zgadzał to bym ich nie wykonywał, jestem niezależnym wodzem!
- Tak, tak...
- Wiem! - zawołał wesoło Dwa Lica - Powiem ludziom, że brakuje jedzenia, bo Platforowie je nam podkradali! Że celowo przeganiają bizony z naszych terenów łowieckich, żebyśmy umarli z głodu! A Blade Twarze obiecały im wodę ognistą za nasze skalpy! Że chcą sprzedać obcym plemionom nasze wigwamy, nasze tereny łowieckie! Że nie idziemy kraść, ale odebrać co nasze!
- Wracasz do formy Dwa Lica! - ucieszył się Dwa Języki - Podburzasz jak kiedyś, działaj, niech twoje słowa będą celniejsze od topora! O świcie ruszamy!
- Od jakiego topora? - zapytał milczący dotąd Ociężały Suseł.
- Nieważne!
- Ale ja chcę wiedzieć!
- A co na to Kaczannou? - wtrącił nieśmiało Klęczące Pióro.
- Na pewno się zgodzi!
- Przypomniałem sobie! - wrzasnął Klęczące Pióro - Jutro przyjeżdża do nas wysłannik Bladych Twarzy, na handel.
- To ty zostaniesz, w końcu masz według słów Kaczannou reprezentować nasz lud na zewnątrz!
- Nie będą nam tu Blade Twarze - zacietrzewił się Klęczące Pióro - w obcych językach mówić co mamy robić!
- Przywiezie wodę ognistą!
- No to zostanę!

Członkowie Rady Starszych rozeszli się, przy ognisku długo jeszcze siedział Ociężały Suseł i zastanawiał się o co chodzi z tym toporem...

- Wiem! Dwa Języki słabo rzuca toporem, więc życzył by słowa Dwóch Lic były celniejsze! Jestem genialny!

Dwa Lica biegał od wigwamu do wigwamu, obiecywał, zachęcał, a czasami wręcz straszył. W efekcie zdecydowana większość Pisuangów stawiła się skoro świt by uczestniczyć w wyprawie ... Wojownicy jednak szemrali, że najpierw kazano im nie wychodzić z wigwamów, nosić maski z roślin itd, a teraz nagle kazano iść na wyprawę. Wkrótce pojawił się szaman Szumiące Drzewo i zbeształ wielu za nie zachowywanie odstępów lub brak masek. Gdy przybyli znamienitsi Pisuangowie wszyscy razem ruszyli w okolice wigwamu Kaczannou.

- Kaczannou! Sławo sław!
Pisuangów zbaw!
Kaczannou, Kaczannou!

Stary wódz tradycyjnie spał jeszcze, ale chcąc nie chcąc wyszedł przed wigwam i ruchem ręki pozdrowił uczestników wyprawy. Następnie mlaskając co chwila postanowił przemówić...

- Przez Platforów nasza wioska jest w ruinie! Idźcie i odbierzcie im to co nam się należy!

- Kaczannou, Kaczannou!

Tymczasem w wiosce Platforów...

Wódz Trzaskający Ogień przechodząc akurat wśród wigwamów natrafił na grupkę wojowników gorąco dyskutujących o Pisuangach...

- Macie rację! Mi też trochę szkoda, w końcu żyliśmy z nimi od lat, ale nie można było inaczej! Kaczannou i jego grupa cały czas łamali ustalone wcześniej zasady plemienne. Robili wszystko, żeby mieć poparcie, ale tak naprawdę nie robili nic, żeby było lepiej. Wciąż tylko szczuli i szczuli! Im można było wszystko, nam i innym nic lub niewiele. Chcieli żebyśmy polowali, ale mięso i skóry, żeby oni dzielili. Dość!

Wódz poszedł w kierunku swojego wigwamu, po drodze spotkał Bez Mokasynów i Toczącego się Kamyka.

- Dobrze, że jesteście z nami! - powiedział z radością.
- Wybraliśmy mniejsze zło - odparł Bez Mokasynów - Wiesz dobrze, że różnimy się, ale od Pisuangów różnimy się jeszcze bardziej!
- Wierzę, że część Pisuangów w końcu przejrzy na oczy i pozbawi wodzostwa Kaczannou! - skwitował Trzaskający Ogień - Niektórych jednak nie można obudzić, bo po prostu udają, że śpią.
- Nie możemy być zależni tylko i wyłącznie od polowań! - wypalił nagle Toczący się Kamyk - Musimy zacząć uprawę ziemi!
- Póki co to na głód nie narzekamy, ale jestem za - odpowiedział Trzaskający Ogień - Szkoda tylko wojowników Pisuangów, że mają takich wodzów... Tam już nie tylko zaraza, ale i głód zagląda ludziom w oczy. Chciałem być wodzem wszystkich plemion, nie tak jak Klęczące Pióro, który wyraźnie popierał tylko Pisuangów, a resztą chciał pomiatać!
- Moje plemię - wtrącił się Bez Mokasynów - chciał przekupić...
- Moje też! - dodał Toczący się Kamyk.
- Ale dopiero wtedy - skwitował wódz Platforów - jak zaczął się bać, że poparcie samych Pisuangów nie wystarczy do zwycięstwa!
- Racja! - przyznali obaj zgodnie.
- Za kilka dni wybory wodza - oznajmił Trzaskający Ogień - Mam ochotę pójść i powalczyć! Jesteście ze mną?

Obaj wskazani uchylali się od jednoznacznej odpowiedzi...

- Powiedziałem na początku rozmowy - rozpoczął w końcu Bez Mokasynów - że idąc z tobą wybraliśmy mniejsze zło, więc masz odpowiedź!
- Zobaczymy - rzucił niedbale Toczący się Kamyk.
- Chcę być wodzem, nie tylko Platforów! - krzyknął głośno Trzaskający Ogień - ale i wszystkich plemion dawnej Konfederacji Plemiennej! Będę tak samo traktował i Platfora i Pisuanga i każdego innego! Chcę być i będę przeciwieństwem Klęczącego Pióra!
- A co zrobisz z Kaczannou jak wygrasz? - spytał Toczący się Kamyk.
- Musi odejść! Dla dobra wszystkich musi odejść!
- Czyli nie każesz go zabić? - dopytywał się Bez Mokasynów.
- Nie. Dla niego większym ciosem będzie, że będzie musiał dożyć starości w samotności, bez żadnych przywilejów!
- Ale on już jest stary!
- Musi odejść! On jest za to wszystko odpowiedzialny! Nie Klęczące Pióro, nie Dwa Języki, ale on! Oni też wyrządzili wiele zła, ale to za jego namową! Podzielił wszystkie plemiona, które wcześniej żyły obok siebie w zgodzie, trzeba z tym skończyć!
- Podobno część Pisuangów ma oddać głosy na ciebie, ale na razie boją się ujawniać...
- Słyszałem o tym! Trzeba walczyć o lepsze czasy dla wszystkich naszych plemion!
- Masz poparcie wszystkich poprzednich wodzów!
- Wiem! Bardzo Ognista Woda i Wałęsający się Bizon wyraźnie są za mną... Ten drugi od dawna jest zgorszony łamaniem praw plemiennych przez Kaczannou i jego ludzi!
- Strzeż się Dwóch Lic, on gdy cię zobaczy będzie jątrzył i opowiadał ludziom, że chcesz sprzedać ich dobra Apaczom i Paunisom, no i pewnie wymyśli inne brudne historie!
- Wiem, wiem. Pewnie zacznie wmawiać Pisuangom, że jestem pół Apaczem lub coś podobnego...
- Cała preria cię popiera!
- Wiem, wiem. 27 do 1!

* Skojarzenia z sytuacją w Polsce w XXI wieku są tylko i wyłącznie przypadkowe i nie były zamierzone przez autora powieści

 

 

 

Epopeja polsko-indiańska (II część specjalna)

 W KRAINIE PISUANGÓW I PLATFORÓW II

 

Po wygranych przez Klęczące Pióro wyborach na wodza zapanował chwilowy chaos... Jego konkurent Trzaskający Ogień przegrał o włos, głównie dlatego, że nie do końca zostały uwzględnione głosy z odległych wiosek znajdujących się poza Krainą Pisuangów i Platforów oraz przez stuprocentowe poparcie dla Klęczącego Pióra uzyskane wśród najstarszych członków plemienia - obóz Trzaskającego Ognia słusznie wskazywał na fakt, że głosy wsród nich zbierane były przez osoby sympatyzujące z Pisuangami, ale nie zostało to uwzględnione... Po wyborach, z uwagi na związki pokrewieństwa, doszło do ponownego połączenia Pisuangów i Platforów... Nie z racji wspólnych poglądów, ale właśnie z uwagi na bliskie pokrewieństwo...

Wódz naczelny Kaczannoe mógł odetchnąć, ale tylko na chwilę, bowiem zaraza przybierała na sile i to dość znacząco... Szaman Szumiąca Wierzba i wódz Dwa Języki poza maseczkami z roślin nie zabezpieczyli plemiona w żaden inny sposób... Kaczannoe musiał więc znaleźć wyjście by odwrócić uwagę od zarazy... I znalazł! Kazał ogłosić, że każda kobieta - squaw musi rodzić dzieci co chwilę, czyli zaraz po urodzeniu musi jak najszybciej znowu zachodzić w ciążę - wszystko to po to by odrobić straty jakie plemię poniosło przez zarazę... Kobiety nie zamierzały się temu podporządkowywać! Wybuchł  bunt squaw na czele którego stanęła Lamparcia Skóra... Squaw zaczęły pokojowo spacerować między wigwamami... Wojownicy odpowiedzalni za spokój w wiosce nie wiedzieli jak się wobec nich zachowywać, początkowo przyglądali się tylko co robią squaw, stopniowo jednak zaczęła pojawiać się presja ze strony rządzących by ten bunt rozgonić, ale wojownicy przystali jedynie na poszturchiwanie... Presja z góry jednak była nieustająca, w końcu postanowiono, że na squaw wysłany zostanie Bąk Plemienny i jego Plemieńcy, czyli radykałowie widzący kobiety jedynie jako istoty rodzące dzieci, pracujące i gotujące...

- One mają rodzić, a nie pyskować! - darła się Wiecznie Głodna Baba - To wszystko po to, żeby nasze plemię znowu było potężne! Jak to doskonale wymyślił nasz wódz naczelny Kaczannoe.

Dwa Lica nie próżnował, biegał od wigwamu do wigwamu przedstawiając sytuację wygodną dla rządzących. Wielu jednak sympatyzowało z buntem squaw, Kaczannoe wezwał więc Dwa Lica i polecił mu zorganizować dzień pieśni, wszystko po to, żeby odwrócić uwagę od buntu. Szumiąca Wierzba wtrącił, żeby zachowywać odstęp i nosić maseczki z roślin.

Dwa Lica szybko wziął się do roboty, zaangażował - może nie najlepszych pieśniarzy - ale sympatyzujących lub przynajmniej otwarcie nie występujących przeciw władzy Pisuangów. Wystąpić mieli: Zamglone Oczy, Szalony Chłopiec, Świeży Świerzb oraz bracia Gołe i Spasione  Świstaki.

Kaczannoe kazał wezwać przed swoje oblicze Dwa Języki, z którego coraz mniej był zadowolony. Fama niosła, że w niedalekiej przyszłości będzie go miał zastąpić Obaita Zorlena, którym wódz naczelny Pisuangów był coraz bardziej zachwycony.

- Dwa Języki sobie nie radzi... - wycedził stary wódz.

- Jak to? Jak to? Idzie mi przecież świetnie!

- Nie powiedziałbym... Zdław bunt squaw i zacznij sobie lepiej radzić z zarazą, bo cię wymienię! Howgh! Idź mi już stąd! Aha, przyślij mi tu zaraz Klęczące Pióro!

Dwa Języki chciał jeszcze coś odpowiedzieć, ale wściekły wzrok Kaczannoe połączony z machnięciem ręki skutecznie go przed tym powstrzymał. Znał dobrze starego, w takim stanie lepiej było z nim nie dyskutować...

- Parszywy Słabe Żebro! To on pode mną dołki kopie!

Już następnego dnia Dwa Języki zorganizował Dzień Pieśni, wcześniej oczywiście porządnie go rozreklamował tradycyjnie biegając od wigwamu do wigwamu i zachęcając do przybycia. Wytyczne Szumiącej Wierzby zostały wypełnione, na łące widzowie zachowywali odległość około 2 metrów i mieli założone maseczki.

Pierwszy wystąpił Szalony Chłopiec...

- Jesteś szalona dzido ma! Trafiasz we wroga nie raz, nie dwa. Jesteś szalona!

Kilkuminutowy występ został nagrodzony okrzykami radości, Szalony Chłopiec był bowiem dość popularny.

Następnie zaczął śpiewać Świeży Świerzb...

- Wigwamy we wzory łohohoho! Czerwony Tomahawk łohohoho! Strzały pierzaste łohohoho! Squaw młode i kształtne łohohoho!

Ten występ bardzo rozgrzał widzów, którzy rozochoceni poza okrzykami radości zaczęli jeszcze rytmicznie machać rękoma...

Kolejnym wykonawcą był zespół Gołe i Spasione Świstaki... 

- Tu na razie jest zaraza, ale nas to nie przeraża! 

Od razu zaśpiewali drugą pieśń...

- Tak bardzo bardzo tego chcę, że ciągle do Mannitou modlę się!

I na koniec pojawił się ulubieniec tłumów, zwłaszcza jednak Pisuangów, Zamglone Oczy...

- Przez twe oczy, twe oczy zamglone zwarioooowaaaaałeeeeem! Odnalazłem w nich booooowiem caaaaały blaaaaaaask!

Tłum zaczął skandować "Zamglone Oczy! Zamglone Oczy!", doszło do prób tańcowania, ale w porę interweniował Szumiąca Wierzba wpadając niczym błyskawica w środek tańczących, paru odpychając, reszcie grożąc palcem i poskutkowało...

Na drugi dzień Kaczannoe wezwał do siebie Sasinkę Tatankę...

- Wodzowie innych plemion dostrzegają zagrożenie jakie wiąże ze sobą pojawienie się Bladych Twarzy. W wiosce Czejenów zorganizowana ma być narada przedstawicieli plemion jak temu przeciwdziałać...

- Ale mamy tam przecież Tuskara...

- Milcz! Przecież jakiś czas temu zakazałem wymawiać to imię!

- Wybacz Kaczannoe! A więc mamy tam tego, którego imienia nie można wymawiać...

- To wszystko jego wina!

- Tak wodzu! To człowiek straszny i winny wszystkiemu!

Kaczannou przez chwilę milczał... Po czym wybuchnął...

- Jak ja go nienawidzę!

Chwilę potem jednak szybko się uspokoił...

- Ale nie o tym miałem mówić... Pojedziesz i spróbujesz mieć wpływ na organizację wszystkich ustalonych działań, weźmiesz ze sobą Dwa Języki. On umie łgać lepiej od ciebie...

- Tak wodzu!

- Jak tylko będzie to możliwe to zorganizujesz, a ty to najlepiej potrafisz, kolejne zebranie u nas! Wtedy będziemy dominować!

- Tak wodzu!

- No, idź już!

Dzień Pieśni nie powstrzymał buntu squaw, które dalej przechadzały się wśród wigwamów. Prowokowało to rządzących do bardziej radykalnych działań i prowokacji. Już nie tylko Plemieńcy atakowali niemal otwarcie kobiety, ale i wojownicy odpowiedzialni za porządek w wiosce stawali się coraz bardziej brutalni. Sytuację wykorzystywali różni ludzie, którzy m.in. pomalowali wigwam czarownika we wzory, z którymi identyfikowały się zbuntowane kobiety, a może to była po prostu prowokacja... Doprowadziło to do sytuacji, że Plemieńcy ustawili silne straże przed wspomnianym wigwamem... 

- Jak któraś się zbliży - groził Plemienny Bąk - to macie być bezlitośni!

- Bić te baby! - zachęcał Pyskata Tarcza - Mają dzieci rodzić, a nie plątać się bez celu!

W międzyczasie przez wioskę gruchnęła wieść, że Ociężały Suseł był widziany nago wśród squaw z innych plemion!

- To nieprawda! To jest prowokacja - bronił się wspomniany.

Kolejnym skandalem, który spowodował znaczący spadek poparcia dla Pisuangów była wizyta Wiecznie Głodnej Baby w wigwamie odnowy, a było to stanowczo zakazane podczas zarazy.

- Co za plugawy kłamca to wymyślił?! Spałam cały czas w swoim wigwamie, a nie żadna tam odnowa! Niech mu za karę krosty na ryju wyrosną za te podłe kłamstwa!

Wódz Klęczące Pióro też sobie nic nie robił z obostrzeń, w ogóle podczas drugiej kadencji był mało widoczny. Robił to co mu kazał Kaczannoe i tyle. Teraz postanowił pojechać w góry, jakby nic się nie działo ważnego w wiosce.

- Co robisz? - czynił mu wyrzuty Szumiąca Wierzba - Przecież tam w górach jest pełno innych Indian, przywleczesz kolejną zarazę jeszcze!

- Jadę i koniec! Kaczannoe powiedział, że nie będę mu kilka dni potrzebny... Muszę raz na jakiś czas samotnie pochodzić po górach!

- A niech jedzie! - wtrącił się Brzydki Bizon - I tak na nic nie przyda się teraz... 

Brzydki Bizon był jednym z zaufanych Kaczannoe, słynął z tego, że uwielbiał palić fajkę pokoju i robił to niemal bez przerwy.

Dwa Lica znowu biegał od wigwamu do wigwamu i oznajmiał ludziom...

- Tuskar przysłał nam 300 strzał, ale łuków to już nie!

Całej sytuacji w wiosce przyglądał się uważnie wspomniany Tuskar i Trzaskający Ogień, a także i inni opozycyjnie nastawieni prominentni wojownicy...

- Co robić Tuskarze? Przecież Pisuangowie zamieniają naszą wioskę w ruinę!

- Nic nie róbcie... Oni sami się załatwią... Ludzie w końcu nie wytrzymają...

- A co z Gowinnoe?

- Z tym zdrajcą?

- Tak. Popadł w niełaskę Kaczannoe i teraz szuka sojuszników...

- Był już kiedyś z nami, jest niepewny jak szmata na wietrze!

Tymczasem Gowinnoe nie wiedział co ma robić, intrygi Kaczannoe spowodowały, że część jego sprzymierzeńców odsunęła się od niego i jego pozycja radykalnie spadła. Zastanawiał się co czynić, brał pod uwagę nawet to, że znowu zostanie Platforem...

- Tylko czy mnie przyjmą po tym co zrobiłem? A może zwiążę się z innymi? Toczący się Kamyk odpada, ale może by tak związać się z grupą dowodzoną przez Bez Mokasynów... No, nie wiem... No, nie wiem...

 

 

Epopeja polsko-indiańska (3 część specjalna)

 W KRAINIE PISUANGÓW i PLATFORÓW III

Wielkimi krokami zbliżał się indiański Indial w San Escobar (odpowiednik dzisiejszego Mundialu), na którym nie mogło zabraknąć reprezentantów plemienia Pisuangów i Platforów. Na indialu grało się w tak zwanego misjonarza, a gra miała swój początek na dalekim południu, gdzie grupa Indian zabiła niegdyś hiszpańskiego misjonarza, a potem zaczęła kopać jego odciętą głowę. Gra błyskawicznie zdobyła wielką popularność, a że nie wszyscy mieli okazję zdobyć głowę misjonarza, wymyślono inny sposób - okrągły kamień został dokładnie obszyty skórą bizona. Zasady gry były mniej więcej podobne jak w dzisiejszej piłce nożnej, oczywiście nie było spalonego, nie było też sędziego ani VAR-u, a w spornych sytuacjach decyzje podejmowała Rada Starszych, złożona z przedstawicieli wszystkich plemion uczestniczących w Indialu. Na czas mistrzostw zakopano wszystkie topory wojenne.

Czytelnikom, którzy nie przeczytali poprzednich dwóch części specjalnych, potrzeba pokrótce wyjaśnić, że plemionami Pisuangów i Platforów zarządzał stary wódz Kaczannou, który nienawidził wszystkich dookoła. Wodzem, w pełni zależnym od niego, mianował Klęczące Pióro, który robił wszystko co ten mu kazał. Drugim wodzem został Dwa Języki. Ci dwaj wodzowie zarządzali w jego imieniu plemieniem. Pierwszy reprezentował plemię na zewnątrz, a drugi odpowiadał za sprawy wewnątrzplemienne. Ale nic bez zgody i wiedzy Kaczannou. Pomagał im Dwa Lica, który biegał od wigwamu do wigwamu i przedstawiał ludziom wszystko, co postanowi Rada Starszych. A jeżeli ktoś odważył się narzekać i sprzeciwiać ich woli, to wtedy Dwa Lica obgadywał go wśród współplemieńców tak strasznie, że zaszczuty biedak miał dość. By zdobyć poparcie obiecywali ludziom wszystko, czego ci tylko pragnęli... Całe plemię polowało na bizony, ale podziału mięsa i skór dokonywała Rada Starszych. Dochodziło do tego, że ci co najbardziej popierali ich rządy, wcale nie musieli uczestniczyć w polowaniach, bo i tak dostawali swój udział... Ci zaś, którzy nie zgadzali się z tym byli publicznie lżeni i obrażani.

Z okazji zbliżającego się Indialu wódz Dwa Języki spotkał się z drużyną plemienną na czele której stał wódz drużyny Lewa Strzała i wódz taktyczny 711 Fryzur.

- Godnie reprezentujcie nasze plemię - rozpoczął mowę Dwa Języki - żebyśmy z was byli dumni!

- Będzie ciężko - odparł 711 Fryzur - Inne plemiona są bardzo silne, ciężko będzie wyjść nawet z grupy.

- Jeżeli wyjdziecie z grupy - zaczął obiecywać wódz - to dam wam w nagrodę po 30 skór bizonich lub niedźwiedzich i dwa wigwamy pełne mięsa.

- Możemy dostać jakieś gwarancje? - wtrącił się Lewa Strzała.

- Śmiesz wątpić w prawdziwość moich słów? - zdenerował się Dwa Języki.

Lewa Strzała już miał coś odpowiedzieć, ale w ostatniej chwili ugryzł się w język... Sytuację szybko rozładował Broniący Większość Strzałów racząc wszystkich płomiennym uśmiechem...

Spotkanie dobiegło końca, drużyna wyruszyła w podróż do San Escobar, a Dwa Języki powoli wracał do swojego wigwamu.

- Ciamajdy jedne - śmiał się pod nosem - gdzie oni tam wyjdą z grupy, ha ha ha.

Rozpoczął się Indial, nasza drużyna w pierwszym meczu zremisowała z Aztekami, potem wygrała z kolejnym rywalem i w ostatnim meczu przegrała, ale dzięki lepszemu bilansowi zajęła drugie miejsce i jednak wyszła z grupy. Gra naszych, mimo że skuteczna, nie podobała się nikomu. Pojawiły się głosy o mało atrakcyjnej taktyce ustalonej przez wodza 711 Fryzur. Jednak w krainie Pisuangów i Platforów nastała umiarkowana radość, a sami Pisuangowie najbardziej cieszyli się, że z Indialu odpadli znienawidzeni przez nich Apacze. Kolejną przeszkodą miało być plemię, które wygrało poprzedni Indial. Szanse naszych były znikome...

Wieść o sukcesie szybko dotarła do wioski Pisuangów i Platforów...

- Co teraz zrobisz? - śmiał się Sasinka Tatanka, który akurat przebywał w wigwamie Dwóch Języków

- Muszę coś wymyślić. Trzeba będzie wszystkich wysłać na polowanie, niech te skóry się znajdą!

- To się nie uda... Ludzie sami skór nie mają, nikt ich nam nie chce sprzedać, bo nie mamy czym zapłacić... Bizony też zaczęły nas omijać szerokim łukiem... Głód i chłód zaczyna zaglądać wszystkim w oczy.

- Nie wyglądasz na głodnego...

- No ja nie, ty nie, Kaczonnou też nie, ale ludzie tak i są źli.

- Trzeba będzie znowu coś im obiecać...

- To nic nie da, zaczynają kumać, że nasze obiecanki to cacanki. Wielu otwarcie opowiada się za Tuskarem.

- A co na to Kaczannou?

- Bredzi coś, że on nie wiedział, że jest tak źle. A ty jeszcze obiecujesz te hojne nagrody...

- Odwołam to... Wyprę się!

- Jak to?

- Była przy tym tylko drużyna... Jak będą domagać się nagrody to rozpuści się wieść, że są chciwi i pazerni! Już to trzeba zrobić zanim wrócą z San Escobar! Ludzie ich zlinczują nie nas, przecież wiedzą, że i tak oni mają lepiej niż przeciętny mieszkaniec naszej wioski... Tak zrobimy, wołaj szybko Dwa Lica, niech działa!

Wieść o obietnicy wodza przeciekła jednak do mieszkańców wioski, Dwa Lica nie próżnował, biegał od wigwamu do wigwamu i szczuł wszystkich na piłkarzy...

- Po co Lewej Strzale i innym kolejne skóry? Przecież i tak mają ich bez liku! Lewa Strzała jeszcze podczas gry u Apaczów zarobił tyle, że jego squaw może codziennie w innej chodzić! Za wynik na Indialu dostaną przecież skóry od Indiańskiego Związku Gry w Misjonarza! Są pazerni i chciwi!

Wkrótce do gry wkroczył sam Kaczannou zwołując zebranie Rady Starszych na które zaproszeni zostali najważniejsi Pisuangowie.

- Dlaczego mnie okłamujecie? - rozpoczął wódz naczelny mlaskając co drugie, trzecie słowo - Skór brakuje, mięsa brakuje! A mówiliście, że wszystko jest!

W wigwamie narad zapadła grobowa cisza, dopiero po dłuższej chwili odezwał się Pusty Dzban...

- Wodzu! To wszystko przez Tuskara!

- Przestań głupcze! - wrzasnął Kaczannou - ty faktycznie masz jakąś obsesję na jego punkcie! Poza tym kwestia: wina Tuskara, należy do mnie! Niestety, po latach naszych rządów nie wszystko już możemy zwalić na niego...

- Wodzu! - wtrącił się Dwa Lica - Ciemny lud wszystko kupi!

- Już nie, już nie... Co za króliczy bobek obiecał naszym graczom nagrodę?!

- Wodzu! - odezwał się ze skruchą Dwa Języki - To ja tak bezmyślnie chlapnąłem. Nikt nie wierzył, że mogą wyjść z grupy! Ale już to odkręcamy, wyjdzie na to, że gracze są pazerni i chciwi, napuściliśmy na nich społeczeństwo, a to potrafimy najlepiej!

- Co ze skórami i mięsem dla ludzi? Nie mają w co się odziać, nie mają z czego zrobić wigwamów, nie mają co jeść! Klęczące Pióro ty żyjesz?

- Zamknij się ty oszuście! Nie dam się więcej nabrać! - zaczął krzyczeć zaczepiony.

- Że co?

- Oj, przepraszam... Zamyśliłem się na chwilę, myślałem że znowu ktoś podszedł pod wigwam i udaje wodza innego plemienia.

- A ty mu wszystkie tajemnice plemienne zdradziłeś - śmiał się Brzydki Bizon.

- Ja się uczę, ja się cały czas uczę! Mam plan! Skoro bizonów nie ma, a jeleni jak na lekarstwo to musimy przenieść wioskę!

- Gdzie niby?

- Apacze mają mnóstwo mięsa i skór, przenieśmy się w ich pobliże...

- Nigdy! - krzyknął Pyskata Tarcza, a momentalnie wtórował mu Pusty Dzban - Dzieci nam zaczną apaczyć!

- Wy tępe bawole zady! - zdenerwował się Kaczannou - myślicie, że Apacze pozwolą nam bezkarnie polować na swoich terenach łowieckich?!

- Trwa indial - wtrącił się Słabe Żebro - w tym czasie nie mogą wykopać toporów wojennych...

- Nie... To bez sensu - marudził Kaczannou - Macie do jutra wymyśleć skąd wziąć mięso i skóry! Wynocha!

- Może by tak... - zaczął nieśmiało Ociężały Suseł - Poprosić Tuskara, żeby załatwił pożyczkę mięsną od Apaczów lub innych plemion?

- Milcz! Precz mi stąd wszyscy!

Wyszli jak struci, doskonale zdawali sobie sprawę, że doprowadzili plemię do ruiny. Zaczynało brakować niemal wszystkiego. Popierająca ich jeszcze część plemienia (Pisuangowie) nie chciała polować, czekała na to, żeby wszystko dostać od rządzących, z kolei pozostała część (Platforowie) nie chciała dłużej być frajerami, co wszystkich utrzymują. Dlatego spora grupa polowała z Apaczami i Komanczami, pozostali zaś we własnym zakresie - po kryjomu, żeby lwia część zdobyczy nie padła ofiarą pasożytniczej części społeczeństwa.

Tymczasem drużyna plemienna przegrała kolejny mecz z aktualnymi mistrzami prerii, prezentując jednak znacznie lepszą grę niż wcześniej - nawet Zielony Podawacz zaczął grać w końcu na miarę oczekiwań, ale nikogo już to nie obchodziło, bo wszyscy - za sprawą doskonałej propagandy Dwóch Lic - mieli ich za chciwych i pazernych.

 

 

Epopeja polsko-indiańska (części 86-96)

 

Epopeja polsko-indiańska (86, fragment I)

86 część jest zarazem ostatnią (jednak ze względu na wielowątkowość powieści ostatnia część składać się będzie z kilku fragmentów).

Fragment I:

Kobiety ze statku „Nefretete” zostały porwane przez piratów z San Escobar… Łodzie oddaliły się w ciemnościach, po kilku godzinach dobiły do brzegu. Piraci wyprowadzili kobiety i rozpoczęli marsz w głąb lądu. Nie trwało to dłużej niż kwadrans…

 

- Zamknąć je w szopie! – zakomunikował po portugalsku gruby pirat – Pilnować dobrze!

- Nie zabawimy się z nimi teraz? – zaproponował drugi z piratów.

- Oszalałeś Victor? – burknął na niego grubas – Wiesz dobrze, że jak Krwawy Gomez dowie się o tym to każe nas ukrzyżować?!

- Wiem, wiem … Ale jakbyśmy to zrobili w tajemnicy? Nie miałem kobiety od wielu miesięcy…

- Powstrzymaj swoje żądze! Kapitan wróci, zabawi się z nimi, a potem jak zwykle je nam odda!

- Nie mogę się już doczekać Alberto!

- Spokojnie! Czekałeś tyle miesięcy to i tych kilka dni poczekasz!

 

Tymczasem wewnątrz szopy…

 

- Kto nas porwał? –denerwowała się Paulina Połniakowska.

- A skąd mam wiedzieć? – odpowiedziała pytaniem na pytanie Monisława Maciejewska – Ja bardziej zastanawiam się w jakim celu, a nie kto!

- Na pewno nie dzicy… - wtrąciła się Renata Jarczykowska.

- Skąd wiesz skoro miałyśmy zasłonięte oczy? – skontrowała Czeszka Dominika Guzikova.

- Tak czuję! Poza tym od czasu do czasu coś mówili… Nie słyszałam dokładnie, ale jestem pewna, że to nie język dzikich…

- Dzikich w życiu nie widziałaś, ha ha ha.

- A Tatarzy? Ich widziałam!

- Nie kłóćcie się, zaraz to się wyjaśni – uspokajała sytuację inna Czeszka Sabina Sviderkova -  Poszukajmy jakiejś szczeliny w tej szopie i zobaczymy kto nas porwał…

 

Chwilę później kobiety dojrzały dwóch ludzi krzątających się wokół szopy…

 

- No i co? Dzicy niby? – drwiła Jarczykowska.

- Może i nie całkiem dzicy – odparła ze śmiechem Guzikova – Ale na bardzo cywilizowanych nie wyglądają. Ochlaptusy zwykłe jakieś.

- Gorzej, że te ochlaptusy mają nas w garści! – skwitowała zdenerwowana Połniakowska – Wyglądają na południowców, pewnie Hiszpanie lub Portugalczycy. Po co oni nas porwali? Jak myślicie czy nasi nas szukają? Czy nam ruszą na pomoc?

- Znając Macudowskiego nie będzie się zbytnio kwapił… - skomentowała Ukrainka Rusłana Kramerko.

 - O właśnie! Jaką widzisz przyszłość, użyj swoich mocy Rusłano – przypomniała sobie Połniakowska.

- Nie za bardzo mam jak… Wszystkie potrzebne akcesoria, w tym zioła, zostały na statku.

- Szkoda! Monisławo szkoda, że nie masz swojego łuku! Zaraz byś ustrzeliła z niego tych gagatków!

- No, nie mam… Cicho! Ktoś nadchodzi!

 

Do szopy podszedł pirat Victor, otworzył drzwi i patrzył na kobiety… Już miał wejść do środka, gdy zatrzymał go stanowczy głos…

 

- Victor! Nie waż się! Wyjdź stamtąd!

 

Pirat w pierwszej chwili miał ochotę nie posłuchać polecenia, ale ostatecznie wycofał się z szopy…

 

- Co za obleśny typ! – zawołała z niesmakiem Maciejewska – Widziałyście jak on nas patrzył?!

 

Kobiety były przerażone…

 

- Musimy uciekać, bo w końcu tu wejdą i będzie nieszczęście! – powiedziała po dłuższej chwili Połniakowska.

 

W tym samym momencie Jarczykowska zalała się łzami…

 

- Renata! Nie płacz! Wyjdziemy z tego! – pocieszała ją Połniakowska.

- A mówili nam, żebyśmy siedziały w domu… w kuchni, dzieci niańczyły… I nie posłuchałyśmy…

- Bądź dzielna! Jesteś Polką! – zawołała Maciejewska – Pokażemy tym draniom, gdzie raki zimują!

- Właśnie! Nie płaczmy, ale pomyślmy co zrobić – poparła ją Sviderkova – Proponuję najpierw wymyśleć co robimy by w razie czego obronić się przed nimi… Mam już pewien pomysł!

- Nie damy się! – wtórowała Niemka Anna Von Stollar – Lepiej zginąć niż zostać zhańbioną!

 

Kobiety przeszukały szopę w poszukiwaniu potrzebnych rzeczy do obrony…

 

Tymczasem na statku Nefretete… Dopiero blisko południa pierwsze osoby zaczęły krzątać się po pokładzie…

 

- Ale daliśmy wczoraj w palnik! – mówił do siebie kniaź Sławomir Wigurko – Dawno tyle wina nie wyżłopałem… Holender! Wstawaj do diabła! – kniaź ze złością kopnął Martina Van Coolersa – Pożytku z ciebie żadnego nie ma! Albo pijesz albo śpisz!

- Zaraz, zaraz… Jeszcze trochę snu nie zaszkodzi…

- A śpij cholero! Idę innych budzić, pasuje na ląd w końcu zejść, rozejrzeć się…

 

Wigurko ciężkim chodem szedł po pokładzie, gdy nagle z jednej z kajut wybiegł Rosjanin Ivan Zbereznikov…

 

- Eeeee!

- A temu co znowu?

 

Rosjanin pędził jak oszalały przed siebie, co chwilę przeraźliwie krzycząc te swoje „eee”…

 

- Niektórym to naprawdę nie można dawać alkoholu… - skomentował Wigurko i kontynuował spacer.

 

Przeraźliwe krzyki Zbereznikova na dobre obudziły wszystkich na „Nefretete”…

 

- Zamknij się! – rozdarł się zaspany Macudowski wychodząc ze swojej kajuty.

- Kaczkuny! Kaczkuny atakują! – wołał Rosjanin.

- Co? E, bredzisz coś!

 

Macudowski wnikliwie spojrzał na Zbereznikova i za chwilę podejrzliwie zapytał…

 

- Ile wy tego wina wygrzmociliście? Pozwoliłem tylko dwie beczki! Zaraz sprawdzę!

 

Kwadrans później… Macudowski zwołał wszystkich…

 

- Zawiedliście moje zaufanie! Zdobyłem się na wspaniałomyślny gest pozwalając wam na wypicie dwóch beczek wina, a wy? Wychlaliście wszystko!

 

Nastała chwila milczenia…

 

- Wyciągnę konsekwencje! Wasz żołd od początku wyprawy do chwili obecnej właśnie przepadł!

- Jak to? Jakim prawem?!

- Taka jest moja decyzja! Jeżeli ktoś nie zgadza się z nią zostanie niezwłocznie powieszony! Zębiszon do mnie! Rozejść się, za godzinę schodzimy na ląd!

 

Załoga rozeszła się, mrucząc pod nosami… Kniaź Wigurko podszedł do Zbereznikova…

 

- Gadaj o co chodzi z tymi kaczkunami!

- Kaczkuny to źli ludzie!

- Dobra, opowiadaj!

- Jako młody chłopak nająłem się do pracy u bogatej rodziny Kaczkunów, zaraz pod samą Moskwą… Płacili dobrze, byłem zadowolony, aż do pewnego czasu… Stary Kaczkun miał wielu synów i tylko jedną córkę Walentynę, strzegł jej jak oka w głowie… Wszyscy mówili, że szykuje ją dla młodego carewicza za żonę… Walentyna zakochała się we mnie, choć bojąc się starego Kaczkuna broniłem się przed tym wszelkimi sposobami… Ale kobiety są bardzo przebiegłe, w końcu dopięła swego i … stało się! Pech chciał, że byliśmy widziani i wieść o naszym romansie szybko się rozniosła… Stary Kaczkun wściekł się, poprzysiągł zemstę, zwłaszcza że plotka szybko dotarła do Moskwy i otoczenie młodego carewicza natychmiast zerwało porozumienie o ewentualnym małżeństwie… Musiałem uciekać! Kaczkuny, bo Stary miał jeszcze kilku braci, ruszyły w pościg… Udało mi się zbiec z Rosji do Polski, później dowiedziałem się, że zabili mi wszystkich bliskich… W Polsce znowu wpadli na mój trop, musiałem uciekać dalej… W Niemczech miałem przez jakiś czas spokój, ale i tam mnie znaleźli! Szczęśliwie załapałem się na waszą wyprawę… Myślałem, że odetchnę, ale skąd?!

- Jak to? Też tu są?

- Czuję ich w powietrzu! Niedługo nadejdą!

- Przestań! Nie jest łatwo ot tak popłynąć za kimś do Nowego Świata!

- Kaczkuny wszystko zrobią dla zemsty! Niedługo się przekonasz!

- Z innej beczki teraz…

- Tak?

- Denerwuje mnie ten Macudowski… Strasznie się szarogęsi… No i to, że uwięził Kaliskiego… Teraz nam żołd odebrał… Coś tu śmierdzi! Trzeba się temu przeciwstawić!

- A pomożesz mi z Kaczkunami?

- No, pomogę!

- To ja ci też pomogę!

- Jest jeszcze Van Coolers, to jest nas już trzech!

 

Rozmowę przerwał nagły krzyk…

 

- Kucharki zniknęły!

 

Chwilę później wszyscy ponownie zbiegli się na pokład…

 

- Nie ma nigdzie naszych czeskich kucharek! – oznajmił Sebastian Sokoliński.

- Spokojnie! – uspokajał Macudowski – Sprawdźcie wszędzie, może one też moje wino wczoraj piły, a teraz śpią gdzieś w jakimś kącie!

 

Kwadrans później…

 

- Gdzie są kobiety? – grzmiała załoga – Co się mogło stać?

- To ja się pytam! – ryknął Macudowski – Ja spałem, wy piliście! W dodatku moje wino!

 

Nagle na pokład wyszła Agnieszka Krzemieńska i Włoszka Eveline Rodaccio… Nastała cisza, wszyscy wpatrywali się w nie…

 

- Co się stało? – zapytała w końcu Krzemieńska.

- Kobiety zniknęły! – ryknął zbir Jamróz – W kajucie jest reszta kobiet?

- Nie, tylko my dwie…

- Dość tego! – wydarł się Macudowski – Niby kobiety zginęły, a te dwie to co? Sprawdźcie najpierw dokładnie, a potem w histerię popadajcie!

 

Godzinę później…

 

- Nie ma innych kobiet! – oznajmił zbir Dziobak – Cały statek przeszukaliśmy…

- Tylko te dwie zostały! – sprecyzował zbir Chwaścior.

- Skoro nie ma ich na statku to zobaczmy na lądzie – rozkazał Macudowski – I tak mieliśmy tam w końcu zejść!

 

Krzemieńska z Rodaccio wróciły do kajuty… 

 

- Nie rozumiem co się stało – rozpoczęła Krzemieńska – Przecież dopiero co wieczorem piłyśmy z nimi wino, gdzie one się zapodziały?

 

Rodaccio tylko wzruszyła ramionami i nic nie odparła…

 

- Chcesz to idź z nimi na ląd… Ja muszę zostać, ksiądz Simon potrzebuje opieki… Wciąż nie odzyskał przytomności, nie można go zostawić samego…

 

 

Epopeja polsko-indiańska (86, II fragment - chronologicznie 87)

Połączone siły I i II polskich wypraw do Nowego Świata zmierzały w kierunku południa, w pobliżu Góry Niedźwiedziej dołączył Niemiec Helmuth ze swoją rodziną i bliskimi Pratelickiego. Pozostali Polomancze, Germanopacze i Kozakezi w między czasie w zdecydowanej większości  „ulotnili się”… Pozostał tylko wierny Ciężka Ręka i kilku wojowników z rodzinami… W powietrzu czuć było straszny niepokój związany ze zbliżającymi się tysiącami dzikich ścigających Polaków… Patrole donosiły o bliskim sąsiedztwie mas złowrogich Indian…

 

- Dobrze Cię widzieć Helmucie! – zawołał Jan Pratelicki – A gdzie ci Hiszpanie, którzy Was atakowali? Może warto byłoby zawrzeć z nimi jakiś pakt?

- Nie wiem… - odparł Niemiec – Odstąpili jakiś czas temu i ślad po nich zaginął. Mój syn Zwinny Jeleń Norymberga ruszył za nimi, poszli na wschód…

 

Tymczasem Hiszpanie… Pozbawiony władzy konkwistador Jose Manuel Bakuleros tak zbałamucił pilnującego go strażnika, że ten oswobodził go, a następnie Bakuleros przy pomocy wiernych mu żołnierzy doprowadził do pojmania Jose Fortezesa i Pablo Vincento Magierosa…

 

- Zlekceważyliście Bakulerosa kanalie! – grzmiał – W innych okolicznościach czekałaby was tylko gałąź i sznur, ale nie czas teraz na to! Wracamy zabić tych Indian!

 

Hiszpanie pod wodzą Bakulerosa wrócili pod Górę Niedźwiedzią, ale nie zastali tam już Helmutha i grupy starców, kobiet i dzieci… Zamiast nich w okolicy roiło się od Komanczów, Apaczów i innych Indian…

 

- Strzelać! Zabijać dzikusów! – darł się Bakuleros.

 

Hiszpanie wyposażeni byli w armatki, które siały popłoch wśród czerwonoskórych… Indianie atakowali z różnych stron, krew lała się obficie… Po kilku godzinach nastąpił spokój…

 

- Jakie mamy straty Gonzalez? – pytał Bakuleros.

- 60 zabitych i wielu rannych…

 

Hiszpanie wciąż dysponowali blisko 100 żołnierzami, dodatkowo naprawdę wielką siłą były armatki, które dziesiątkowały Indian…

 

Tymczasem Indianie zwołali naradę…

 

- Wielu naszych odeszło do Krainy Wiecznych Łowów – rozpoczął wódz Apaczów Mescalero Śmiały Lis.

- Nie cofniemy się! – zapowiedział wódz Komanczów Tłusty Brzuch – Zaatakujemy w nocy! Podkradniemy się w pobliże Bladych Twarzy i … zabijemy się! Do świtu ich skalpy zawisną u naszych pasów! Howgh!

 

Hiszpanie nie zamierzali czekać do zmierzchu i po cichu zaczęli odwrót ku południu…

 

- Te dzikusy nie wiedzą z kim zadarli! – grzmiał Bakuleros – Jeszcze mnie popamiętają!

 

Odgłosy walki dotarły do polskiego obozu…

 

- Indianie musieli zetknąć się z Hiszpanami – skomentował dowódca pierwszej wyprawy Michał Potylicz.

- Też tak myślę! – dodał dowódca drugiej wyprawy Jerzy Doniecki – Myślę, że mamy nad nimi przynajmniej kilka godzin przewagi… Ruszajmy! Nie wiadomo czy Hiszpanie to przeżyją… Rano zwiadowcy doniosą nam co i jak…

 

Cała grupa ruszyła w kierunku południowym, by po kilkugodzinnym marszu zarządzić kolejny postój…

 

- Musimy odpocząć! – zadecydował Pratelicki – Poczekajmy na wieści od zwiadowców, wtedy podejmiemy decyzje…

- Zgoda! – zawołał Potylicz.

 

Większość zdecydowała się na sen, ale nie wszyscy...

 

Anna Hynowska nie mogła zasnąć… Od jakiegoś czasu z Polakami przebywał były hiszpański strażnik lochów Pablo Madeiros, a Hynowska miała hiszpańskiego jeńca Alvaro… Madeiros błyskawicznie przyswajał sobie język polski, co spowodowało, że Polka miała coraz lepszy kontakt ze swoim jeńcem…

 

- Co ma dzisiaj Alvaro wyryć na drzewie Anno? – zapytał Madeiros.

- Młoda już byłam, piękna już byłam, teraz chcę być tylko bogata! (29 maja). Po hiszpańsku ma być!

 

Dzień później napis na drzewie dostrzegła Maria Di Brasilia (ta sama co uciekła Kozakowi Czarnience i Włochowi Roberto Gibbencione).

 

- Jakie to piękne! – zawołała sama do siebie Maria, a następnie wyryła „fajne to” pod tym napisem… 

Historia ta była prawdopodobnie inspiracją dla twórców facebooka J. Takie XVI-wieczne: lubię to.

 

- Zwiadowcy wrócili! – wołał Budzanowski.

 

Kilka minut później Anglik Martin Swayze Von Bigay relacjonował…

 

- Hiszpanie są jakieś dwie godziny stąd, poruszają się dość szybko w naszym kierunku. Nie mogliśmy nawiązać kontaktu, bo wszędzie roi się od Indian…

- Ilu jest tych Hiszpanów? – zapytał Jerzy Doniecki.

- Około stu…

- W porządku tropicielu. Wracaj do reszty, my ruszamy dalej, żeby Indianie nie podeszli za blisko.

 

Anglik oddalił się…

 

- Co proponujecie? – zwrócił się do pozostałych Doniecki.

- Z jednej strony dobrze by było połączyć się z Hiszpanami – odparł Potylicz – Ale z drugiej strony nie wiadomo czy im ufać… Poza tym skoro Indian jest tak dużo, to chyba lepiej poświęcić Hiszpanów i oddalić się.

- Tylko dokąd zmierzamy? – wtrącił się Pratelicki – W wiosce Polomanczów nie mamy szans na obronę przed taką ilością przeciwników.  A gdy już w końcu dotrzemy do Wielkiej Wody to co dalej?

- Trudno liczyć, że akurat jakiś statek będzie przepływał… - skwitował Niemiec Helmuth.

- Macie jakieś inne wyjście? – zdenerwował się Doniecki – Skoro nie mamy szans z Indianami to musimy uciekać!

- Spokojnie! – uspokajał Potylicz – Kierujmy się na południe, a potem zobaczymy. Jak nie będzie wyjścia to będziemy walczyć, do ostatniej kropli krwi!

 

Kwadrans później Polacy ruszyli ku południu…

 

Zwiadowcy byli w stałym kontakcie z główną grupą… Kilka godzin później Piotr Laszlo Tekieli stawił się przed dowódcami…

 

- Indianie otoczyli Hiszpanów i nie puszczają ich dalej! Ci okopali się na pozycjach i ostrzeliwują się z armatek…

- Jak daleko są? – zapytał Potylicz.

- Cztery godziny stąd…

- Jak oceniasz szanse Hiszpanów?

- Mogą się długo bronić, szanse na przedarcie mają nikłe. Dzikich są tysiące!

 

Tymczasem w obozie okrążonych Hiszpanów…

 

Po kilku godzinach szturmów Indianie nagle całkowicie umilkli…

 

- Złowroga ta cisza – skomentował Pablo Vincento Magieros.

- Uwaga! – zawołał jeden z żołnierzy – Idzie w naszym kierunku pojedynczy Indianin!

- Nie strzelać! – zawołał Jose Manuel Bakuleros – To musi być poseł! Nie strzelać!

 

Kilka minut później Indianin stawił się przed obliczem Bakulerosa… Za pomocą gestów bardzo obrazowo przedstawił sytuację Hiszpanów, a następnie opisał żądania Indian – pozwolą odejść, ale jak ci oddadzą konie i broń…

 

- Jeszcze czego! – zaczął krzyczeć Bakuleros – Zostaniemy bezbronni, a oni nas potem wyrżną jak barany! Brać go!

- Przecież to poseł! Sam mówiłeś! – przerwał Magieros.

- Cicho! Bo zacznę załować, że cię kazałem uwolnić! Brać go!

 

Kilku żołnierzy pochwyciło Indianina, chwilę później zbliżył się doń Bakuleros…

 

- Giń dzikusie! – zawołał i sprawnym ruchem nożem poderżnął mu gardło – Jednego mniej!

 

W tej samej chwili rozległ się potężny ryk tysięcy indiańskich gardeł, który sprawił, że wielu Hiszpanom ciarki przebiegły po całym ciele. Kilka minut później rozpoczął się kolejny szturm, poprzedzony zarzuceniem Hiszpanów tysiącem strzał…

 

Po dwóch godzinach…

 

- Nasze siły topnieją… - ocenił Magieros – Znowu mamy kilku zabitych i jeszcze więcej rannych. Jose! Nie mamy szans, w końcu ulegniemy…

- Dzisiaj w nocy podejmiemy próbę przedarcia się! Damy radę!

 

Tymczasem Polacy postanowili zrobić dłuższy postój…

 

- Skoro Indianie zatrzymali się przy Hiszpanach to mamy przewagę, z tego co donoszą zwiadowcy już ponad osiem godzin. Jest szansa na dłuższy odpoczynek i pokrzepiający sen – mówił Doniecki.

- Zgadzam się, trzeba dać ludziom i koniom odpocząć – odparł Potylicz.

 

Po ustaleniu wart obóz pogrążył się we śnie… Pierwsi na wartę udali się Kozak Czarnienko i Włoch Roberto Gibbencione…

 

- Myślisz, że pułkownik wyznaczył nas pierwszych na wartę za karę? – zapytał Gibbencione.

- Chyba tak. Za to, że nam ta Brasilia uciekła…

 

Nie wszyscy mogli spać… Mariusz Roch Kowalski kręcił się strasznie, przewracał z boku na bok…

 

- Co się tak kręcisz? – syknął leżący obok Kozak Rych Bodczenko – Spać innym nie dajesz!

- Głodny jestem… Jak tu spać jak kiszki marsza grają?

- Przecież jadłeś kolację!

- Chyba kpisz wącholu! Te dwa kęsy strawy ciężko nazwać kolacją!

- To co ja ci zrobię? Uciekamy od Indian, nie mamy czasu na szukanie pożywienia! Ciesz się, że coś w ogóle dają!

- Wolę zginąć z rąk dzikich niż przymierać głodem!

- Śpij, nie marudź!

 

Kowalski poczekał aż Bodczenko uśnie, a następnie powoli zaczął czołgać się w kierunku zarośli…

 

- Pst! – wyszeptał Czarnienko – Chyba coś słyszałem, tam przy zaroślach!

 

Nastała cisza, obaj wartownicy nasłuchiwali…

 

- E tam… Zdawało ci się – skomentował Gibbencione.

- Nie idziemy sprawdzić na wszelki wypadek?

- Nie. Może jakieś zwierzę, nic tam się nie dzieje…

- Ja idę, muszę mieć spokojną głowę.

- Jak chcesz…

 

Kozak poszedł w kierunku, z którego słyszał podejrzany dźwięk, ale nic nie znalazł.

 

- Miałeś rację, musiało mi się przesłyszeć albo to było jakieś zwierzę …

 

Kowalski leżał w zaroślach bez ruchu, dopiero jak wartownicy oddalili się w inne miejsce wstał i powoli zaczął się oddalać…

 

- Muszę znaleźć coś do jedzenia! Muszę!

 

O świcie zarządzono pobudkę, dwa kwadranse później wymarsz. Kozak Bodczenko nie mógł znaleźć Kowalskiego… W pierwszej chwili chciał powiadomić dowódców, ale szybko zrezygnował z tego zamiaru…

 

- Jeszcze go za dezertera wezmą… Mam nadzieję, że wie co robi…

 

Jego rozmyślania przerwał Rosjanin Kuczunow.

 

- Kozaku! A gdzie waszmość Kowalski?

- Yyyy… Nie wiem, ale chyba poszedł w ustronne miejsce w wiadomo jakim celu, a co?

- W sumie nic. Wiem, że z niego słynny łasuch, a mnie coś żołądkiem strasznie rzuca… Polubiłem go, więc chciałem mu oddać swoje przydziałowe śniadanie…

- Daj mi!

- Nie, Tobie nie.

- To głowy nie zawracaj!

 

Kuczunow oddalił się, ale rozmowie przysłuchiwał się Tomasz Szlachtowski…

 

- Mnie możesz powiedzieć Rychu… Gdzie Mariusz?

- W nocy oddalił się, narzekał na głód…

- Poszedł na coś zapolować?

- Tak myślę…

- Przepraszam, że się wtrącę - powiedziała przechodząca obok Czeszka Cekierova - Jak pan Kowalski ma problemy to... mam odpowiednie zioła, które mu z pewnością pomogą.

- Dobrze - odparł nieco zaskoczony Szlachtowski - Powiemy mu o tym.

 

Cekierova oddaliła się...

 

- Pamiętaj Lelkova - powiedziała chwilę później do swojej rodaczki - Trzeba ludziom w potrzebie zawsze pomagać.

- To miłe. Ale mi to nikt w niczym nie pomaga!

- A co ci się dzieje moja droga?

- Nogi wchodzą mi w ... nie powiem gdzie!

- Mam specjalną maść rozgrzewającą, na pewno ci pomoże. Dać ci?

- Na razie nie, może później...

 

Po kilkugodzinnym marszu zarządzono krótki postój… Do głównego obozu ponownie przyjechał Tekieli z kolejnymi wiadomościami…

 

- W nocy Hiszpanie przedarli się przez szeregi Indian! Ponieśli duże straty, ale zrobili to! Kierują się także na południe!

 

- Ile mamy przewagi? – wypytywał Potylicz.

- 8, może 9 godzin… Hiszpanie w trakcie szturmów i brawurowego przedarcia stracili wiele koni, więc nie poruszają się już tak szybko jak wcześniej.

- Wracaj Laszlo do reszty i informujcie nas dalej – zarządził Doniecki – Trzeba wysłać patrole na południe, musimy wiedzieć jak daleko jeszcze mamy.

- Według mnie – wtrącił się Pratelicki – Jutro wieczorem powinniśmy dotrzeć nad Wielką Wodę.

- Znasz te okolice lepiej od nas – skomentował Potylicz – Ale wyślijmy zwiadowców, żeby sprawdzili czy nie ma tam innych Indian, Hiszpanów itd.

 

Grupa zbierała się do dalszego marszu, wcześniej wyruszyli zwiadowcy:  Janczurowski, Kozak Robaczenko i Przemko Nowacki.

 

Epopeja polsko-indiańska (86, fragment III - chronologicznie 88)

Kabina czasu z esesmanami i kilkoma uprowadzonymi z XVI wieku osobami wylądowała…

 

Niemcy po krótkim mocowaniu się otwarli ciężkie drzwi… Jakież było ich zdziwienie, gdy w odległości kilkudziesięciu metrów ujrzeli wpatrujących się w nich … rycerzy! Ci byli jeszcze bardziej zaskoczeni… Po chwili ciszy dowódca rycerzy dał znać łucznikom by zasypali niespodziewanych przybyszy gradem strzał… Esesmani w pośpiechu zaczęli zamykać drzwi… Jedna ze strzał dosięgła jednak Neumanna, który po chwili osunął się na podłogę…

 

- Śmierć saracenom! – zawołał dowódca rycerzy – Na nich! Deus vult (Bóg tak chce)!

 

Rycerze ruszyli ławą w stronę zamkniętej już kabiny i zaczęli mieczami uderzać  w drzwi i ściany.

 

- Co się dzieje? – irytował się sturmbannfuhrer Otto Bauer.

- Widocznie znowu nie trafiliśmy tam gdzie należy… - skwitował obersturmfuhrer Hermann Roede.

- Szykować broń! – rozkazał Bauer – Zaraz im pokażemy gdzie raki zimują!

 

Niemcy szykowali się do odparcia ataku na kabinę, choć trzeba przyznać, że ściany i drzwi wykonane były z naprawdę solidnej i grubej stali. Po początkowej furii rycerstwo zaprzestało obijania, niektóre miecze odczuły bowiem uderzenia zdecydowanie bardziej niż przedmiot ataku. Ponownie nastała dłuższa chwila ciszy, Niemcy mieli zaraz otworzyć drzwi i zaatakować, a rycerze przyglądali się dziwnej konstrukcji nie wiedząc jak ją „ugryźć”.

 

- Coś się dzieje! – zawołał Schymann.

 

Kabina zaczęła się poruszać… Kilka chwil później zniknęła pozostawiając jeszcze bardziej zaskoczonych napastników…

 

Okazało się, że wynalazca kabiny czasu profesor Loewenbringer ponownie pomylił się w wyliczeniach i esesmani zamiast w 1944 roku wylądowali w 1108 roku… Napastnikami byli prowansalczycy, którzy uczestniczyli w krucjacie do Ziemi Świętej…

 

- Zaraz ich tu ściągnę pułkowniku Schminkel – wyjaśniał profesor – Nastąpiła mała pomyłka, zamiast w przyszłość wysłałem ich jeszcze bardziej w przeszłość… Dobrze wpisałem liczbę lat, ale w złą stronę…

 

Minutę później potwierdziły się słowa uczonego, bowiem kabina faktycznie wylądowała… Esesmani wyszli na zewnątrz…

 

- Witajcie! – rozpoczął profesor – Nie wszystko poszło jak zamierzaliśmy, ale to jest prototyp…

- Zauważyliśmy – skwitował Bauer.

- Nie wróciliście sami… - zauważył Schminkel.

 

Poza esesmanami z kabiny wyprowadzono Bachulę i cztery kobiety: Angelinę Dudeiros, Sieviorettę, Kate Italian i Malwę Topollani.

 

- To prezent dla fuhrera – wyjaśnił major.

- Wypocznijcie – mówił pułkownik – Każdy z was otrzyma tydzień urlopu, a potem znowu wyruszycie w podróż w czasie… Miejmy nadzieję, że teraz już traficie tam gdzie trzeba! Profesor potrzebuje tych kilku dni, żeby wszystko dokładnie sprawdzić i całkowicie wyeliminować możliwość pomyłki!

 

Ledwie pułkownik skończył wypowiedź nastąpiło wielkie poruszenie…

 

- Fuhrer! Nasz fuhrer niedługo tu będzie!

 

Natychmiast przystąpiono do przygotowań…

 

- Wszystko ma tu błyszczeć! – grzmiał Schminkel – Ma być tak czysto, że aż oczy mają boleć od patrzenia!

 

Godzinę później samochód z Adolfem Hitlerem podjechał pod willę… Wódz III Rzeszy nie przyjechał sam, towarzyszyli mu reichfuhrer SS Heinrich Himmler i minister propagandy Joseph Goebbels.

 

https://blogger.googleusercontent.com/img/b/R29vZ2xl/AVvXsEgJqAbsyOdVsD_JLVZHVz6uZCr0z0JWZ9_GNX-8f4Q939LU7hakDklhxfbbwSmnxt8KR3HrvN3eScqZB4H0RUuq23alRzSo_93-Z_3LC8O31PwFkc7J5fpCvIZaHNmARl-axujAFWHrhGHU/s320/Hitler.jpg

 

Adolf Hitler

 

Napięcie w sali rosło, wielu wstrzymało oddech z wrażenia…

 

- Gdzie moja nowoczesna broń?!!! – darł się już z korytarza Hitler – Wyślę was wszystkich na front wschodni!!!

 

Profesor i pułkownik zbladli…

 

- Co się stało?! Dlaczego nie mam obiecanej broni z przyszłości?? – rzucił wściekle fuhrer na starcie i groźnie zmierzył wzrokiem zgromadzonych.

- Yyyy… - Loewenbringer – Robimy co w naszej mocy… To jest prototyp… Najważniejsze, że udało nam się sprowadzić nieuszkodzoną kabinę czasu z powrotem… Potrzebuję kilku dni, maksymalnie tygodnia, żeby wszystko sprawdzić, wprowadzić poprawki…

- Nie mamy czasu! – krzyczał Hitler – Sowieci są coraz bliżej! III Rzesza potrzebuje broni z przyszłości, żeby posłać tą dzicz ze wschodu do piekła!

- Yyyy…

- Kiedy kabina będzie znowu gotowa?!

- Tak jak wspomniałem, maksymalnie tydzień…

- Dobrze! To twoja ostatnia szansa i… twoja też pułkowniku! Jeżeli znowu się nie uda to marnie skończycie! Poślę was na pierwszą linię!

- Dopilnuję, żeby wszystko poszło już właściwie… - wtrącił się pułkownik, po czym szybko zmienił temat… - Mamy prezent dla fuhrera!

- Dla mnie? Jaki?

 

Schminkel wskazał na Bachulę i kobiety…

 

- To ma być prezent? – zirytował się Hitler – Po co mi oni?

- Są z XVI wieku…

- ? Wygonić i poszczuć psami! Albo nie… Z XVI wieku? Wiem! Oddać im doktorowi Mengele, ucieszy się, jeszcze nigdy nie robił eksperymentów na ludziach z przeszłości… To nawet może być ciekawe, ha ha ha.

 

Profesor ośmielony lepszym humorem Hitlera zwrócił się ponownie do niego…

 

- Oni są dowodem na to, że kabina czasu działa… Po odpowiednich przeróbkach i poprawkach zdobędziemy broń z przyszłości tak jak sobie tego życzysz fuhrerze!

- Mam nadzieję! Gdzie załoga?

- Posilają się w jadalni, są zmęczeni… - wyjaśniał Schminkel – Dałem im tydzień urlopu, żeby doszli do pełni sił…

- Dobrze! Chce ich widzieć!

- Mam ich tu wezwać?

- Nie, sam do nich pójdę. Joseph! Heinrich! Za mną! I nikt więcej!

 

https://blogger.googleusercontent.com/img/b/R29vZ2xl/AVvXsEjKT2JCvH_tX0f_MJ6hkcmbExFQb9wY4xmvveZJkwUZHyXJnxMei8zKBqILhlVe1eU0aqhlja08p731DfX-TXUgwZPkbcIAKjeIoYBPu3MtoIAQsWQPBQrhhOOZzeX4s0I3pX4zYu7v0YOQ/s1600/Himmler.jpg

 

Heinrich Himmler

 

 

 

https://blogger.googleusercontent.com/img/b/R29vZ2xl/AVvXsEg24C40dE_3KMkbqbCMw8MlKkjAbE8Q11rn9-ZjJSmLfJecMlUwy60FzPkNGW6pMsVCPo4UVjnvn2GFDyB686zcqcMqvAsbgEZ17N0x1I4PWMGPa3P0sR-l_e_M1cJRwRS6sV85smNxoca5/s320/Goebbels.jpg

 

Joseph Goebbels

 

 

Kilka chwil później fuhrer wkroczył do jadalni. Zaskoczeni esesmani natychmiast poderwali się na równe nogi…

 

- Heil Hitler! Sieg heil!

- Spocznijcie! Chciałbym wam podziękować za udział w tej misji… - mówił fuhrer spokojnym tonem, po czym szepnął do Himmlera – Brawo! Sami aryjczycy! Dobrych ludzi wybrałeś… O ten – wskazał na Schymanna - to wręcz wzorcowy …

 

Hitler z podziwem oglądał esesmanów, po czym kontynuował…

 

- Wasza misja nie do końca jest udana, ale do was nikt nie ma pretensji. Chciałbym, żebyście po zasłużonym urlopie wrócili i z jeszcze większym zaangażowaniem uczestniczyli w kolejnej wyprawie. Tym razem musi się udać, III Rzesza potrzebuje broni z przyszłości by raz na zawsze zniszczyć swoich wrogów! By już na zawsze zaprowadzić niemiecki ład i porządek na całym świecie! Pamiętajcie o tym! Jeżeli się uda zostaniecie bohaterami Niemiec, a pamięć waszych zasług dla kraju będzie wieczna!

 

Hitler długo jeszcze przemawiał… Kwadrans później był ponownie w samochodzie …

 

- Nikt nie może dowiedzieć się o naszych planach! – grzmiał Hitler.

- To są najpewniejsi ludzie z najpewniejszych! – zarzekał się Himmler.

- Nigdy nie ma pewności! Żadnego nie podejrzewam, ale…

- Kazać ich zabić i zastąpić innymi?

- Skąd! Nie mogą jednak spędzić urlopu jak i gdzie im się podoba! Niech odpoczywają, ale żadnych kontaktów z kimkolwiek na zewnątrz…

- Żony, kochanki? Obiecano im kontakty z rodziną…

- W żadnym wypadku! Pomyśl coś!

- Rozumiem… Wyślemy ich do ośrodka wypoczynkowego SS. Tam ściągniemy ich bliskich. Gdy ruszą znowu na misję ich bliscy będą musieli tam zostać do czasu zakończenia operacji…

- Doskonale!

- Jedziemy?

- Tak! Nie! Muszę do toalety!

 

Po kilku minutach Hitler wypadł z toalety jak z procy…

 

- Wołać natychmiast pułkownika Schminkela!

 

Oficer szybko pojawił się przed obliczem wodza…

 

- Wszyscy wyjść poza pułkownikiem!

 

Po chwili…

 

- Kto to napisał na drzwiach kibla??!! – wykrzyczał Hitler i wskazał napis: „Przegrywacie tę wojnę!”.

 

Schminkel zbladł, oparł się aż o ścianę…

 

- Naprawdę nie wiem…

- Żądam wyjaśnień!

- Nie wiem, przeprowadzę śledztwo!

 

Wtem do toalety weszła sprzątaczka…

 

- To pewnie ci polscy hydraulicy co tu byli rano!

 

Hitler zrobił się cały czerwony…

 

- Co?! Co jacyś Polacy robili w najpilniej strzeżonej willi na terenie Rzeszy?!!!!

- Mieliśmy awarię…

- Niemieckich hydraulików nie ma?! Gdzie ci Polacy?! Przesłuchać i zlikwidować!

- Tak jest!

- Heinrich! – krzyczał Hitler do Himmlera, który zaniepokojony dłuższą nieobecnością wodza także pojawił się w toalecie – Co tu się dzieje?!

- Nie wiem jeszcze… Ale winni zostaną ukarani!

- Zostaniemy tu jeszcze! Zarządzam szczegółową inspekcję willi! – wrzeszczał wściekłym głosem fuhrer – A ci Polacy mają nie żyć do godziny!

- Oni już nie żyją! – zapewniał Himmler – Zajmę się wszystkim!

- I zamalować ten obrzydliwy napis! Natychmiast!

 

Inspekcja nie wykazała już większych uchybień… Hitler przyczepił się do kilku szczegółów, ale ogólnie był zadowolony… Już miał nawet pochwalić, jednak w ostatnim kontrolowanym pomieszczeniu czekała go przykra niespodzianka…

 

- Co to ma być?! Dwóch niemieckich żołnierzy nago w jednym łóżku?! – grzmiał – Rozstrzelać! Natychmiast!

 

Jeden z esesmanów wyciągnął broń…

 

- Nie tu! – syknął Himmler – Wyprowadzić i za rogiem!

 

Kwadrans później samochód z prominentami III Rzeszy odjechał…

 

- Uff! – odetchnął pułkownik Schminkel – Ale było… Szukać tych hydraulików! Hans! Zadzwoń do doktora Mengele, niech powie gdzie dostarczyć tych z przeszłości!

- Nie zostawisz mi jednej kobiety? – zapytał profesor – Jestem tak zajęty, a nie ma kto mi herbaty nawet zrobić…

- Helga jest!

- Ale Helga jest stara i brzydka! Zanim mi przyniesie zaparzoną herbatę to ta zdąży wystygnąć! A nie raz zdarzy się, że i zapomni… Jak mam pracować w takich warunkach?

- Porozmawiam z Helgą, żeby to poprawić…

- O! Tą brunetkę bym przygarnął… Nie tylko herbatę by mi zrobiła, ale i pomogła przy pracy…

- Nie słyszałeś co powiedział Hitler? Mają trafić do doktora Mengele!

- Ale jak jedna się zawieruszy to nikt nie zauważy…

- Dosyć! Nie, nie i nie!

- Ale…

- Nie!

 

Kuchnia. Major Bauer zakomunikował swoim ludziom, że jutro rano wszyscy wyjadą do ośrodka wypoczynkowego SS. Tam też spotkają się ze swoimi bliskimi.

 

Esesman Schymann, a właściwie sowiecki szpieg, poszedł do toalety. Był bardzo ostrożny…

 

- Jesteś wreszcie J24! – powiedziała cicho sprzątaczka.

- Witaj Walentyno! Proszę! – Schymann przekazał jej małą zwiniętą kartkę.

- Idź już!

 

 

Tymczasem polscy hydraulicy Baraniecki i Horoński dotarli na obrzeża miasteczka…

 

- Po co to napisałeś baranie?! – denerwował się Baraniecki – Przecież oni to zobaczą i się wściekną! Możliwe, że już są na naszym tropie!

- Nie mogłem się powstrzymać i sam jesteś baran!

- Cicho! Znowu się kłócicie?! – warknęła na nich Małgorzata Raczkiewicz – Dowiedzieliście się co?

 

Horoński już miał odpowiedzieć…

 

- Nie tutaj! Do środka!

 

Cała trójka weszła do niedużego domu. Czekał już tam na nich kapitan AK, pseudonim „Technolog”…

 

- Mówcie!

- Widzieliśmy, że kabina czasu wróciła… - zaczął Baraniecki.

- No i?

- Poza esesmanami z kabiny wyprowadzono mężczyznę i cztery kobiety w bardzo dziwacznych strojach… Nie wyglądali na ludzi z przyszłości… Nie mogliśmy podejść zbyt blisko by nie budzić podejrzeń…

- Niemcy nie wyciągnęli żadnej broni ze środka? Może jakieś plany? – dopytywał się oficer.

- Nie, nic.

- Gdzie są teraz ci dziwni ludzie z kabiny?

- Hitler kazał oddać ich doktorowi Mengele… Ale według mnie oni nie są z przyszłości…

- Według ciebie szeregowy…  Nie możesz być tego w stu procentach pewny!

- Te ich ubrania… Jakby przybyli z kilku wieków wcześniej…

- Moda zmienia się, często jednak coś powraca… Możliwe, że to Niemcy specjalnie ich tak ubrali, żeby zmylić obce wywiady… Szkoda, że nie dowiedzieliście się czegoś więcej!

 

Nastała chwila ciszy… Następnie kapitan zwrócił się do Raczkiewicz…

 

- Sierżancie! Musicie zorganizować odbicie przynajmniej jednej osoby z tej grupy! Najlepiej mężczyznę… Nieważne czy są z przyszłości czy z przeszłości! Londyn by nam nie wybaczył pomyłki, a jeszcze bardziej bezczynności! Działajcie według instrukcji, tam też znajdziecie zaszyfrowaną datę i miejsce naszego następnego spotkania. Powodzenia.

 

Chwilę później oficera już nie było…

 

- Gosia! Musimy ci coś jeszcze powiedzieć … - zaczął nieśmiało Horoński.

- Tak?

 

Horoński opowiedział o napisie w toalecie…

 

- Czy wyście oszaleli?! Wchodzicie do jaskini lwa i zamiast zachować szczególną ostrożność to robicie coś takiego?!

- To on! – nie wytrzymał Baraniecki.

- Przecież Niemcy się wściekną! Jestem pewna, że już was szukają, a jak nie to niebawem! Przez was nasza nowa misja jest zagrożona! Jak my teraz zbliżymy się do tych Szwabów ?! Durnie jesteście, ale mam pomysł!

- Jaki?

- Szukają dwóch hydraulików… Mężczyzn… Kobiet nie będą szukać…

- No i?

- Ty będziesz Erika, a ty Estera… A ja Marlena! I od tej pory rozmawiamy tylko po niemiecku, bo w łeb zdzielę! I choćby skały… Do stu piorunów musi się udać!

 

 

Epopeja polsko-indiańska (86, fragment IV - chronologicznie 89)

 

- Krwawy Gomez wrócił! – darł się o świcie jeden z piratów – Będzie tu za kilka minut!

 

Niebawem do osady San Escobar faktycznie zbliżało się kilkunastu konnych…

 

- Będzie tu spokój?! – krzyczał z daleka przywódca piratów – Ha ha ha!

- Witaj Krwawy Gomezie! – rzekł pirat Gruby Alberto – Udała wam się wyprawa?

- Połowicznie! Zaczęło się dobrze, ale później w okolicy zaroiło się od Hiszpanów i bezpieczniej było po prostu odpuścić. A co u was dranie?

- Mamy dla ciebie niespodziankę!

- Tak? Uwielbiam niespodzianki! Mów! Mów szybko Alberto!

- Sam zobacz! Niespodzianka, a właściwie niespodzianki są w szopie…

 

Krwawy Gomez natychmiast ruszył we wspomnianym kierunku, otworzył drzwi …

 

- No proszę, dziewczynki! Ładnie się spisaliście hultaje! – chwalił – Te dwie z brzegu od razu do mojej kwatery! Pozostałe niech czekają na swoją kolej! Ha ha ha!

 

Piraci pochwycili dwie pierwsze z brzegu kobiety, którymi okazały się Paulina Połniakowska i Monisława Maciejewska. Obie opierały się, ale nie miały szans obronić się przed silnymi mężczyznami.

 

- Skąd je wzięliście Alberto?

- Przypadkiem natrafiliśmy na jakiś statek. Okazało się, że wszyscy mężczyźni upili się winem… No to wpadliśmy na pokład i porwaliśmy kobiety.

- A czemu nie przejęliście statku? Skoro wszyscy tam pijani byli? Do stu tysięcy diabłów co za durnie! Czy wy myślicie, że ja będę żył wiecznie?!

- Fakt, nie pomyśleliśmy… Ale to była bardzo spontaniczna akcja, byliśmy nieliczni, a nie mieliśmy pewności, że pod pokładem nie ma innych, nie pijanych…

- Dobrze już dobrze! Nie tłumacz się Alberto! Póki co idę do kwatery, zmęczony jestem, jutro pomyślimy. Kiedy je porwaliście?

- Dwa dni temu.

- Możliwe, że ich szukają. Przypilnuj, żeby straże były czujne!

 

Krwawy Gomez poszedł w kierunku własnej kwatery, którą był okazały drewniany dom.

 

- Sasza! Zrób mi moją ulubioną herbatkę! Tylko tak jak cię uczyłem!

- Tak proszę pana!

- Gdzie te kobiety?

- Są w pokoju…

 

Krwawy Gomez najpierw poszedł do innego pomieszczenia…

 

- Muszę jeszcze raz te przeklęte mapy przeglądnąć!

 

Niedługo potem Sasza przyniósł zamówioną herbatkę…

 

- Pfuj! Co to ma być?! – wrzeszczał Krwawy Gomez – Ile razy durniu jeden mam ci mówić jak to się parzy?! Precz, bo cię skrócę o głowę psi synu!

 

Przestraszony Sasza uciekł czym prędzej przed dom…

 

- Do stu diabłów! – krzyczał wódz piratów – Czy ja zawsze muszę sam wszystko robić?!

 

Krwawy Gomez był wielkim miłośnikiem yerba mate – indiańskiej herbaty z Paragwaju.

 

Kobiety z wielkim niepokojem przyglądały się i przysłuchiwały się temu wszystkiemu, były bardzo wystraszone…

 

- Paulina! Boję się! – szepnęła Monisława.

- Ja też!

 

Krwawy Gomez krzątał się dość długo w prowizorycznej kuchni, słychać było jak gotuje wodę… Po czym niespodziewanie pojawił się obok kobiet…

 

- Będzie tu spokój?! – wrzasnął znienacka.

- Proszę nic nam nie rób! – krzyknęła Połniakowska.

- No nie! – odparł po polsku zrezygnowany pirat – Jaki ten świat mały!

 

Kobiety były tak przestraszone, że nawet nie zorientowały się w pierwszej chwili, że pirat przemówił do nich w ich ojczystym języku…

 

- Wszystkiego się spodziewałem – kontynuował Gomez – ale Polki tutaj?

 

Po dłuższej chwili do kobiet dotarło, że pirat zna ich język…

 

- Nie bójcie się już… Rodaczkom nic nie zrobię…

 

Kobiety opowiedziały mu w jaki sposób dotarły do Nowego Świata, następnie głos zajął pirat…

 

- Naprawdę nazywam się Marcin Pychowiański. Dzieciństwo spędziłem na Rusi, w rodzinnej wsi. Problemy zaczęły się, gdy ojciec nie wrócił z wyprawy… Prawdopodobnie zginął lub przepadł w tatarskiej niewoli… Mną i rodzeństwem zajął się wuj. Po kilku latach musieliśmy opuścić majątek, wuj bowiem albo przepił albo w inny jakiś sposób zrujnował nas wszystkich. Trafiliśmy do Niemiec, do rodziny na Pomorze Szczecińskie, wuj wkrótce zresztą zmarł. Miałem wtedy ledwie siedem lat, ciągnęło mnie do wielkiego świata, często bywałem w porcie szczecińskim. Aż pewnego razu wszedłem na pokład statku, który zaraz potem wypłynął… Co miałem robić? Ukryłem się pod pokładem… Okazało się, że statek płynął do Hiszpanii… Odnaleziono mnie dzień później, ale kapitan okazał się miłym człowiekiem i pozwolił mi pozostać. Do końca podróży musiałem tylko myć pokład, bardzo ciężka praca jak dla siedmiolatka, ale nie dałem  po sobie poznać, że jest mi ciężko… Gdy już dotarliśmy do celu kapitan już nie był taki miły, okazało się, że sprzedał mnie na inny statek! Tym razem płynący do Nowego Świata! Było to świeżo po jego odkryciu… Traf chciał, że nasz statek zaatakowali piraci… Zabili wszystkich, poza mną… Przygarnął mnie kapitan Rudobrody. I odtąd musiałem być jeszcze bardziej krwiożerczy niż oni! Kilka lat temu Rudobrody zginął podczas walki z Hiszpanami i zostałem wybrany kapitanem. Hiszpanie byli na naszym tropie, musieliśmy kilkukrotnie zmieniać kryjówki, od dwóch lat jesteśmy tutaj w San Escobar… Teraz wy opowiedzcie mi o kraju!

- A ten Sasza? – zapytała Połniakowska – Bo to przecież nie hiszpańskie imię?

- Zapomniałem… On też był na tym statku co zaatakował Rudobrody… Sasza Rusański tak go nazwałem, Rusin, sierota jak ja, mój służący, bo do niczego innego się nie nadaje! Nawet yerby nie potrafi zrobić! Lepiej opowiadajcie o kraju…

- Co chcesz wiedzieć ? – zapytała Maciejewska.

- Wszystko! Wyjechałem w 1503 roku… Kto teraz jest królem?

- Już nie Aleksander Jagiellończyk… - wyjaśniała Maciejewska – Zmarł trzy lata później. Obecnie na tronie mamy Zygmunta I (Starego – dop. autor).

 

Wtem ciszę nocną przerwał krzyk kobiety… Krwawy Gomez vel Marcin Pychowiański wybiegł pośpiesznie z domu…

 

- Co tu się dzieje?! – darł się za chwilę – Przecież zakazałem wchodzić do szopy!

 

Okazało się, że pirat Victor wszedł do szopy, złapał Annę Von Stollar i chciał się z nią oddalić w ustronne miejsce.

 

- Obciąć mu przyrodzenie! – rozkazał Krwawy Gomez.

 

Dwóch piratów pochwyciło Victora i niechybnie wypełniliby rozkaz przywódcy…

 

- Krwawy Gomezie błagam! – płaczącym głosem wstawił się za winowajcą stary Pablo – Proszę cię w imię krwi jaką razem przez lata przelaliśmy!  Oszczędź go, wiesz że on jest dla mnie niczym syn… Nigdy cię o nic nie prosiłem, aż do teraz!

 

Lament starca wzruszył Pychowiańskiego, który po dłuższej chwili zastanowienia odparł…

 

- Odwołuję rozkaz. Robię to tylko przez wzgląd na ciebie Pablo! Ale wiedz i niech wszyscy wiedzą, że jeśli jeszcze raz Victor przekroczy próg tej szopy to osobiście wbiję mu sztylet w serce! A ty Pablo stracisz język!

 

Tymczasem w domu…

 

- Chyba będzie dobrze Monisławo! – cieszyła się Połniakowska.

- Chyba tak. Ale wiesz co?

- Tak?

- Nie mówmy mu, że tam w szopie nie są same Polki…

- No tak, są przecież Czeszki, Ukrainka i Niemki… Masz rację! Nie wiadomo jak się zachowa w stosunku do nich…

 

Tymczasem w szopie…

 

- Anna! Nie bój się! – przytuliła Niemkę Sabina Sviderkova – Już jesteś bezpieczna!

- Do tej pory nie wiem co się stało… - denerwowała się Dominika Guzikova.

- Ten obleśny typ zakradł się i porwał Annę! – wyjaśniła Renata Jarczykowska – Potem pojawił się ten ich herszt, głośno krzyczał na tego obleśnego, no ale ostatecznie Annie nic się nie stało i trafiła z powrotem do nas.

- Jezu! Co nas tu jeszcze czeka?! – odparła na to Guzikova – A co z Monisławą i Pauliną?

- One trafiły do tego ich przywódcy… - skwitowała Sviderkova – Biedne, nie wiadomo co z nimi…

- Myślisz, że je zhańbił? – ożywiła się Von Stollar.

- A po co by je tam wzięli? – skomentowała Jarczykowska – Boże! Czy nas ktoś ocali? Czy wszystkie zostaniemy tak zhańbione?

 

Tymczasem na statku „Nefretete” kniaź Sławomir Wigurko doprowadził do spotkania z Macudowskim, który wyraźnie uchylał się od ratowania kobiet…

 

- Mówiłem ci już wyraźnie kniaziu, że nie mam czasu!

- Żądamy wysłania ekspedycji mającej na celu odnalezienie zaginionych kobiet!

- Chcesz to idź, nie trzymam cię! To wszystko?

- Nie! Sam nie pójdę, musi iść nas więcej!

- Wszyscy nie pójdziecie! Ktoś musi zostać by bronić statku w razie ataku!

- Ilu może iść?

- Rozpoznaj najpierw kto będzie chciał z tobą iść i wróć za godzinę!

- Jeszcze jedno!

- Co znowu?!

- Żądamy przywrócenia zabranego żołdu!

- Nie ma mowy! Kara za wypite wino musi być!

- To wino nie było tyle warte!

- Ja tu ustalam zasady i co ile jest warte!

 

Macudowski bardzo zdenerwowany pędem ruszył do swojej kajuty… Wigurko chciał poruszyć jeszcze kilka tematów, ale … nie miał już z kim rozmawiać. Ruszył więc pytać ludzi kto z nim pójdzie na poszukiwania…

 

Po godzinie wrócił do Macudowskiego…

 

- Tylu was nie pójdzie!

 

Rozpoczęły się długie targi co do liczebności misji ratunkowej… W między czasie przez pokład przeleciał nagi Rosjanin Zbereznikov głośno wołając w swoim stylu…

 

- Eeeee!

- Tego weź na pewno! – syknął Macudowski – Działa mi na nerwy!

 

Ostatecznie stanęło na tym, że na poszukiwania mieli udać się: kniaź Wigurko, szlachcic Sebastian Sokoliński, Ivan Zbereznikov i zbir Jamróz…

 

- Daj nam jeszcze Kaliskiego! – wypalił znienacka Wigurko.

- Co? Wykluczone! – zawołał Macudowski – Właśnie! Dobrze, że mi o nim przypomniałeś! Jeszcze dzisiaj każę go powiesić!

- Misja będzie niebezpieczna! Przyda się ktoś na szpicy… Jak go napadną dzicy, my zdążymy się uratować! Taki kozioł ofiarny…

 

Macudowski zastanowił się chwilę…

 

- Dobrze, bierzcie go! Po powrocie go powieszę! Jeśli wrócicie…

- Co za cajmer! – powiedział pod nosem Wigurko.

- Coś tam powiedział? – oburzył się Macudowski.

- Nic, nic… Że Kaliski tak czy siak zginie…

 

Niedługo potem pięciu śmiałków zeszło na ląd…

 

- Wigurko! Ty mi powiedz – zagadnął Jamróz – Gdzie ty chcesz tych kobiet szukać? My nawet nie wiemy kto je porwał i gdzie…

- Szukajmy śladów…

- A jeśli je łodziami uprowadzono? To przez tydzień możemy tu szukać i nic nie znajdziemy…

- Rozglądnijmy się póki co… A ty co proponujesz Jamróz?

- Też nie wiem, ale staram się brać pod uwagę różne okoliczności.

- Może warto by się rozdzielić? – zaproponował Sokoliński.

- Też o tym myślałem – odparł Wigurko - Zbyt duże jednak ryzyko. Jesteśmy na nieznanym lądzie, mogą tu być dzicy nie wiadomo jak nastawieni… Gdzie Zbereznikov?!

- Poleciał w tamtym kierunku! – wskazał Sokoliński.

- Czy ktoś mnie rozwiąże? – zapytał nagle Kaliski.

- Rozwiążcie go! – polecił Wigurko.

- Ale Macudowski zakazał! – bronił się Jamróz.

- Gdy dzicy zaatakują będzie nas o jednego więcej! – tłumaczył kniaź – Zwłaszcza, że Zbereznikov poleciał cholera wie gdzie!

 

Jamróz już nie polemizował dalej, rozwiązał Kaliskiego i dał mu nawet nóż…

 

- Ale po powrocie oddaj!

 

Mijały godziny, ale nie mogli natrafić na żadne ślady… Nagle usłyszeli przeraźliwy krzyk…

 

- Eeee!

- Zbereznikov wraca – skwitował sucho Wigurko.

- Jakoś inaczej teraz woła – zauważył Kaliski – Lepiej uważajmy!

 

Za chwilę ukazał się im szybko biegnący Rosjanin, a kilkadziesiąt metrów za nim pędziło trzech Indian…

 

- Ratujcie! – wołał Zbereznikov – Oni chcą mnie zabić!

 

Indianie szybko zorientowali się, że białych jest więcej. Zatrzymali się, po czym wolno zaczęli podchodzić… Gdy już byli blisko, jeden z Indian podszedł do białych na odległość kilku kroków, po czym wskazał palcem na Rosjanina…

 

- Imapi yelo! Tezi lecanu imra goyana!

 

Wigurko dał znać dzikiemu, że w ogóle go nie rozumieją… Indianin  domyślił się, że tak właśnie jest i zaczął bardziej obrazowo pokazywać… Znowu wskazał na Zbereznikova, następnie pokazał jakby coś jadł i zaczął masować się po brzuchu…

 

- Jak dla mnie – skomentował Kaliski – to albo chcą go zjeść albo to on ukradł im jedzenie, ha ha ha.

- Zbereznikov! – zdenerwował się Wigurko – Co się stało? Mów do stu tysięcy piorunów!

- Yyyy – zaczął nieśmiało Rosjanin – No dobrze! Powiem! Pobiegłem przez ten las, biegam sobie biegam…

- Do rzeczy! – wkurzył się zbir Jamróz.

- No i biegam… Aż tu nagle wyczułem w powietrzu … pieczyste! Podbiegłem bliżej, no i znalazłem ognisko, a nad nim piekł się taki mały królik… Skubnąłem dla smaka, ale dobre było… no i tak po trochu…

- Całego im zeżarłeś? – śmiał się Sokoliński.

- No, tak jakby…

- Wszystko jasne! – skwitował Wigurko – Musimy ich teraz jakoś udobruchać, bo nie wiadomo czy w pobliżu nie ma ich więcej…

 

Wigurko pomyślał chwilę… Po czym podszedł do Indianina, coś tam zaczął grzebać w kieszeni po czym wyciągnął małe nożyczki… Zademonstrował jak je używać – dzicy byli pod wielkim wrażeniem – a następnie wręczył je Indianinowi… Ten chętnie przyjął podarunek, skinął głową na znak pożegnania i wraz z towarzyszami pośpiesznie się oddalił…

 

- A ty Zbereznikov! – powiedział dosadnie Wigurko – masz zakaz oddalania się!

- Nawet jak przyjdą Kaczkuny?!

- Tu są sami dzicy! Nie ma żadnych Kaczkunów! – złościł się kniaź.

- Co za Kaczkuny? – dopytywał się Kaliski.

- Tacy Rosjanie co ścigają Zbereznikova – wyjaśnił Wigurko.

- A im co zjadł? – śmiał się Sokoliński.

- Lepiej żebyś nie wiedział, he he – odpowiedział ze śmiechem Wigurko.

- Śmiejcie się, śmiejcie! – odparł na to Zbereznikov – Jak przyjdą Kaczkuny nikomu nie będzie do śmiechu, tylko krew i śmierć!!!

- Głodny jestem! – przerwał to wszystko zbir Jamróz – ten to się najadł, ale my?

 

Wigurko wyciągnął przygotowany na drogę prowiant i zaczął dzielić…

 

- Dużo tego nie mamy, trzeba oszczędzać… A ty gdzie ręce wyciągasz?! Całego królika pochłonąłeś dopiero co!

- Mały był… No i jak biegłem to zgłodniałem znowu… Zbyt duży wysiłek fizyczny…

- Nawet mnie nie denerwuj! – złościł się Kaliski – idź jagód jakichś poszukaj!

 

Po posiłku wznowiono poszukiwania, ale wciąż nie natrafiono na żadne ślady…

 

- To nie ma sensu! – wściekał się Jamróz – Żadnych śladów! Nie mamy pojęcia nawet w którą stronę iść. A jak je porwali ci dzicy?

- Też nie wiem co robić… - przyznał się Wigurko – ale nie możemy wrócić na statek z podkulonym ogonem, dopiero co ten łajdak Macudowski miałby używanie! Poza tym lepiej coś robić niż siedzieć na tym statku…

- Ściemnia się już właściwie – zauważył Sokoliński – Prześpijmy się, rano zdecydujemy co dalej.

- Ktoś musi czuwać – powiedział Kaliski – Jest nas pięciu, proponuję po 1,5 godziny każdy. Mogę zacząć…

 

Okazało się, że w okolicy przebywało tylko trzech Indian, wracali z odwiedzin w zaprzyjaźnionej wiosce. Pierwszy raz napotkali białego człowieka, najbardziej zadowolony był ten co otrzymał nożyczki od Wigurki. Był to cenny rekwizyt którym mógł zaimponować współplemieńcom.

 

- Dzicy! – zawołał zbir Dziobak.

 

Wszyscy na „Nefretete” zbiegli się na pokład…

 

- Trzech ich idzie – zauważył zbir Chwaścior – Może by tak wyskoczyć i ich pojmać?

- Nie zgadzam się! – zdenerwował się Macudowski – Już paru poszło i nie wiadomo czy żyją... Poza tym to mi pachnie zasadzką, niby trzech, ale jakbyśmy tylko wyszli na plażę to z zarośli wyskoczyłoby ich tysiąc! Żałuję, że pozwoliłem Wigurce na tą misję, osłabiliśmy przez to siły na statku!

- Oni nawet nas nie zauważyli, idą dalej – skomentował Dziobak.

- Dzicy są podstępni, mówię wam – kontynuował Macudowski – Absolutnie nie opuszczajmy statku! Pilnujmy się! Zębiszon! Podwoić warty, żeby nas w nocy nie zaskoczyli!

 

Macudowski poszedł do swojej kajuty, był bardzo zdenerwowany, drżał i nie był w stanie tego opanować…

 

- Coś nie tak?

- Kto tu jest?

- Evelline Rodaccio…

- A to ty…

- Pomóc ci jakoś? Cały drżysz…

- Nie, nie… Źle się poczułem, ale już mi lepiej. Poradzę sobie. Przy okazji powiem, że szybko ci idzie nauka języka polskiego…

- Agnieszka Krzemieńska mnie uczy…

- Wiem, wiem.

 

Macudowski z trudem starał się opanować drżenie ciała i gdy myślał, że już jest w miarę dobrze, wywrócił się przed samą kajutą… Roddacio błyskawicznie znalazła się przy nim, pomogła mu wstać i zaprowadziła do kajuty.

 

- Nie bój się…

- Ja? Ja nie wiem co to strach! Po prostu źle się poczułem…

- Dobrze już dobrze…

 

Minęło kilka godzin… Krzemieńska nie mogła zasnąć…

 

- Gdzie ta ma mała Włoszka? – denerwowała się – Późno już, a jej wciąż nie ma! A zresztą dorosła jest!

 

Następnego dnia Wigurko z towarzyszami jeszcze nawet nie zdążyli nic postanowić, gdy nagle przy nich pojawił się jeździec… Był to pirat Victor. Upokorzony przez Krwawego Gomeza opuścił San Escobar i zmierzał do Hiszpanów by zdradzić im kryjówkę piratów. Pragnął zemsty!

 

- Kim jesteś? – zapytał Wigurko.

 

Trudności w porozumiewaniu były duże, nikt poza Victor nie znał hiszpańskiego, a on znał tylko hiszpański. Wigurko w końcu narysował na ziemi kobietę, następnie kilka kobiet i próbował wytłumaczyć piratowi, że ich szukają. Victor szybko zrozumiał i dał do zrozumienia, że wie gdzie ich szukać. Zdradził w którym kierunku mają iść, żeby dotrzeć do San Escobar. Następnie pożegnał się i odjechał.

 

- Wszystko zrozumiałeś kniaziu? – dopytywał się zbir Jamróz.

- Chyba tak – odpowiedział Wigurko – Wychodzi na to, że one są dzień marszu stąd. Nie wiem tylko kim był ten człowiek i u kogo są kobiety. Ciężko się było dogadać…

- Nie traćmy czasu! Idziemy! – zarządził Kaliski.

- Czekajcie! – wtrącił się Sokoliński – Idziemy tam w pięciu? Nie wiemy nawet z kim mamy do czynienia i ilu ich jest! No, bo one same tam przecież nie są!

- Według mnie nie mamy co liczyć na Macudowskiego – skomentował Kaliski – Idźmy, zorientujemy się w sytuacji i zobaczymy co dalej.

- Jestem za! – poparł go Wigurko.

- A gdzie Zbereznikov? – zawołał nagle Jamróz – Znowu gdzieś polazł?

- Jestem jestem! – krzyknął Rosjanin i za chwilę wyłonił się z krzaków – Proszę! Jeden królik ciach i drugi królik ciach! Pełno tu ich, dwa upolowałem. Nie będziemy przecież głodować!

- No proszę! – pochwalił Kaliski – Spisałeś się przyjacielu!

 

Tymczasem na „Nefretete”… Macudowski obudził się i po chwili zobaczył Włoszkę Rodaccio, która przykucnęła w kącie i spała jeszcze…

 

- Byłaś tu całą noc? – zapytał zdziwiony.

- Tak.

- Wyjdź z kajuty, chcę się ubrać!

 

Kwadrans później Macudowski zwołał zebranie.

 

- Postanowiłem! Jutro rano wracamy do Polski, niezależnie od tego czy nasi poszukiwacze wrócą czy nie! Tutaj jest zbyt niebezpiecznie!

- Nie możemy ich zostawić! – protestował zbir Dziobak.

- Postanowiłem!  - powtórzył twardo Macudowski.

- To po to przepłynęliśmy pół świata, żeby teraz ot tak zawrócić?! – dziwił się zbir Chwaścior.

 

Macudowski nie odpowiedział już nic, po czym wrócił pośpiesznie do kajuty.

 

 

Epopeja polsko-indiańska (86, fragment V - chronologicznie 90)

 

Połączone polskie wyprawy do Nowego Świata zbliżały się do Wielkiej Wody, zwiadowcy: Janczurowski, Kozak Robaczenko i Przemko Nowacki donieśli, że potrzeba na to około pół dnia marszu. Inni zwiadowcy: Martin Swayze Von Bigay i Piotr Laszlo Tekieli informowali, że Hiszpanie przedzierają się w kierunku południowym wciąż naciskani przez masy Indian.

 

- Siły Hiszpanów topnieją z godziny na godzinę – mówił Anglik Swayze – Wydaje mi się, że pozostało ich mniej niż czterdziestu…

- Ile mamy nad nimi przewagi? – zapytał Michał Potylicz, dowódca pierwszej wyprawy.

- 7, może 8 godzin – wtrącił się Tekieli.

- Trzeba ruszać! – sugerował Jerzy Doniecki, dowódca drugiej wyprawy.

- Też tak myślę! – zgodził się z nim Jan Pratelicki – Dzisiaj nad Wielką Wodę nie dotrzemy już, ale będziemy blisko.

- Będziemy musieli maszerować w nocy – mówił Potylicz – Chyba, że Hiszpanie okopią się ponownie...

- Jak będą jeszcze żyli – spuentował Doniecki.

 

Kwadrans później zarządzono wymarsz…

 

- Co z tym Kowalskim? – dopytywał się Kozak Czarnienko.

- Licho raczy wiedzieć! – denerwował się Kozak Rych Bodczenko – Do tej pory nie wrócił! Nie mogę sobie darować, że go nie zatrzymałem! Ale drań wyczekał aż zasnę i wtedy dopiero się oddalił!

- Żeby go tylko dzicy nie pojmali… Wtedy już po nim!

 

Polacy posuwali się żwawo na południe, nie było radości, za to był niepokój i pełna koncentracja na wypadek niespodziewanego ataku Indian…

 

- Stanisław! – zaczął rozmowę Niemiec Martin Schylder – Ale się wpakowaliśmy! Źle nam było w Gdańsku?! Interes hulał!

- Wszystko przez Macudowskiego! – denerwował się Jochymowski – On tam teraz w dobrobycie opływa, a my?

- Trzeba było powstrzymać się od alkoholu! – ironizował Rafał Kafałkowski – Wtedy byś nie przegrał naszego majątku w karty z szulerami wynajętymi przez Macudowskiego!

 

Jochymowski spojrzał wściekle na towarzysza, ale w ostatniej chwili ugryzł się w język…

 

- Panowie! – zawołał przechodzący obok Roman Więcławski – Nie kłóćcie się w takiej chwili!

- Ty Waszmość to się nawet nie odzywaj! – syknął wściekle Schylder.

- A dlaczegóż to?

- Żebyś nie oblał tą swoją nalewką wodza Komanczów to by do tego nie doszło! Teraz nas ściga cała armia dzikich! Przez ciebie!

 

Więcławski zmieszał się trochę, ale za chwilę uśmiechnął się i powiedział…

 

- Czasu już nie cofnę… Stało się. A co do nalewki według przepisu świętej pamięci wuja Klemensa to mam jeszcze ostatnią butelkę! Podzielę się, a co? Taki jestem!

- To ja też poproszę! – wtrącił się Krzysztof Seremacki, który niespodziewanie pojawił się w pobliżu.

- Ty to zawsze okazję wyczujesz! – śmiał się Więcławski.

 

Tymczasem Hiszpanie znajdowali się w coraz bardziej opłakanym położeniu…

 

- Obawiam się, że nie przetrwamy tej nawałnicy indiańskiej – ocenił Jose Fortezes.

- Może trzeba było zgodzić się na ich warunki ? – skomentował Pablo Magieros .

- Nie sądzę! – darł się w swoim stylu Jose Manuel Bakuleros – Bez broni i koni już dawno byłoby po nas!

-To i tak już nieaktualne – skwitował Fortezes – Po tym jak poderżnąłeś gardło ich posłowi nie będą już pertraktować!

- Co tam się dzieje? – zawołał nagle Bakuleros.

 

Nikt nie musiał mu odpowiadać, bowiem chwilę później rozległo się przeraźliwe wycie Indian, a Hiszpanie zostali zasypani gradem strzał…

 

- Atakują chyba ze wszystkich stron!

 

Indianie atakowali wściekle, postanowili najwidoczniej raz na zawsze skończyć z białymi, w kilku miejscach przedarli się i doszło do walki wręcz. Trup po obu stronach kładł się gęsto. Kilku Hiszpanów rzuciło się do ucieczki widząc beznadziejne położenie w jakim się znaleźli. Dwa kwadranse później Europejczycy ulegli przeważającej sile tubylców. Większość zginęła, przy życiu zostało zaledwie kilku Hiszpanów, m.in. Bakuleros i Magieros. Stało się tak tylko dzięki wyraźnemu życzeniu wodza Komanczów Tłustego Brzucha, który oszczędził ich na poczet przyszłych męczarń.

Pogrom Hiszpanów, poza kilku jeńcami, przetrwał tylko jeszcze jeden Hiszpan, a właściwie Włoch w służbie hiszpańskiej – Bartolomeo Carchellone. Miał więcej szczęścia od pozostałych uciekinierów z pola bitwy których dosięgły indiańskie strzały. Instynkt podpowiadał mu, żeby kierować się na południe, miał przewagę nad Indianami, bowiem był konno. Pędził więc jak oszalały przed siebie, w pierwszej chwili nawet nie zastanawiając się co będzie dalej. Najważniejsze było dla niego jak najszybsze oddalenie się od Indian.

 

Wódz Tłusty Brzuch, wraz z pozostałymi wodzami, zbliżył się do jeńców. Był niezwykle zadowolony, nie tylko ze zwycięstwa i jeńców, ale przede wszystkim ze zdobycia koni, których tak pragnął…

 

- Natychmiast każ nas uwolnić! – rozdarł się Bakuleros – Wkrótce przybędą tu nasi żołnierze i wszystkich was zabiją! Słyszysz przeklęty dzikusie?!!!

 

Tłusty Brzuch kompletnie nie rozumiał o co chodzi Hiszpanowi, zaśmiał się tylko, a następnie splunął mu w twarz…

 

- Zginiesz za to! – zawołał wściekle Bakuleros – Każę cię poćwiartować, a wcześniej wypatroszyć!

 

Indianin śmiał się dalej, a wraz z nim pozostali wodzowie…

 

- Śmieszna ta blada twarz – skomentował jeden z wodzów i siarczyście kopnął Bakulerosa.

 

Hiszpan zwinął się z bólu, ale nie byłby sobą, żeby nie zareagować...

 

- Parszywy psie! Zapłacisz mi za to! Wszyscy mi zapłacicie! Końmi was każę rozrywać!!!

 

Wódz zaśmiał się i ponownie sprezentował jeńcowi kopniaka, jeszcze bardziej soczystego niż poprzedni... Bakuleros aż zakaszlał z bólu, ale tym razem już nie odważył się odgrażać...

 

Indianie rozpalili ogniska, wyraźnie przygotowując się do założenia krótkotrwałego obozowiska…

 

- Przestań się ośmieszać! – krzyknął Magieros – Kpią z ciebie, oni są teraz panami sytuacji!

- Po moim trupie! – darł się dalej Bakuleros.

- To już chyba niedługo… - skwitował krótko Magieros.

 

Wodzowie usiedli przy jednym z ognisk i rozpoczęli naradę…

 

- O wschodzie słońca ruszymy ścigać Polaków! – zaczął Tłusty Brzuch.

- Daleko nie mogli uciec – wtrącił się wódz Apaczów Lipan Bizoni Róg - Zwiadowcy donoszą, że kierują się nad Wielką Wodę.

- Jak wszystko pójdzie po naszej myśli – cieszył się wódz Paunisów Czerwony Ogień  - to jutro o zachodzie słońca ich skalpy zawisną przy naszych pasach!

- Proponuję wziąć jak najwięcej jeńców – dodał wódz Arapaho Przyczajony Lis  - żebyśmy mieli kogo męczyć w naszych wioskach.

- Tak się stanie! Howgh! – zakończył Tłusty Brzuch.

 

Całej sytuacji przyglądali się z oddali Włosi – medyk Gianluca Faracini i Camille Steckozini. Obaj jeszcze niedawno należeli do oddziału Bakulerosa. Faracini został porwany przez inne plemię indiańskie i po udanym uratowaniu ich wodza został wypuszczony na wolność. Z kolei Steckozini oddalił się od pozostałych, żeby odnaleźć medyka.

 

- Widzisz Steckozini – powiedział cicho Faracini – Mieliśmy cholerne szczęście, że tak się stało. W przeciwnym razie podzielilibyśmy ich los!

- Nic dodać, nic ująć, ale co dalej?

- No jak to co? Wiejemy stąd czym prędzej!

- Ale dokąd?

- Jak najdalej!

 

Martin Swayze Von Bigay i Piotr Laszlo Tekieli przyglądali się wydarzeniom z innego miejsca…

 

- Laszlo! Jedź szybko do naszych i powiedz im, że już po Hiszpanach! Tylko bądź ostrożny, bo sam widziałeś, że oni też mają zwiadowców, którzy krążą po okolicy!

 

Tekieli czym prędzej ruszył w drogę, kwadrans później niespodziewanie natknął się na dwóch Apaczów… Indianie z tomahawkami ruszyli na niego. Tekieli wyciągnął szablę i ukłuł jednego z napastników, drugi zawahał się, co czym prędzej zostało wykorzystane przez Polaka, który popędził dalej… Miał wiele szczęścia, bowiem minutę później w okolicy zaroiło się od Indian.

 

Polacy zbliżali się w kierunku południowego wybrzeża, dzieliła ich odległość około 2-3 godzin marszu.

 

- Zwiadowca! – zakomunikował Mateusz Budzanowski.

- Jak wygląda sytuacja? – zaczepił Tekielego Pratelicki.

- Indianie pokonali Hiszpanów – rozpoczął strudzony Laszlo – Zabili niemal wszystkich, kilku wzięli do niewoli, możliwe że kilku uciekło. Po walce Indianie rozpalili ogniska i raczej wątpliwe, żeby ruszyli nocą w dalszą drogę. W razie czego Anglik Swayze cały czas ich obserwuje. Musi jednak uważać, bo cała okolica roi się od czerwonoskórych… Gdy oddaliłem się od niego ruszając w drogę przypadkowo natknąłem się na dwóch zwiadowców, jednego pokonałem i szybko odjechałem, co mnie uratowało, bo dosłownie za moment zaroiło się tam od dzikich.

- Swayze sobie poradzi – skwitował Doniecki – Jest doświadczonym tropicielem, wie jak się zachowywać w takiej sytuacji. Dzicy mają przewagę nad niemal każdym z nas w tej kwestii, ale nie nad Anglikiem. Widziałem jak potrafi się bezszelestnie skradać i zacierać za sobą ślady.

- Skoro Indianie wypoczywają to i my zróbmy przerwę na nocleg – zaproponował Potylicz – Nie ma sensu katować ludzi morderczym nocnym marszem. Muszą być wypoczęci, bo w końcu dojdzie do konfrontacji.

- Też tak myślę – zgodził się Doniecki – Rozstawić straże. Ty Laszlo idź odpocznij, zasłużyłeś.

- Nie! Jadę w kierunku Anglika! Jakby Indianie jednak wyruszyli napotka mnie w drodze i ja na świeżym koniu wrócę by was czym prędzej zawiadomić.

- Nie zgadzam się! – odparł Doniecki – Są inni.

 

Dowódca postawił na swoim, Tekieli poszedł spać, a w stronę tropiciela wyruszyli Kozacy Czarnienko i Robaczenko oraz Czarny Malik.

 

Obóz zapadł w sen, rozstawieni wartownicy dbali o bezpieczeństwo…

 

W środku nocy hiszpański jeniec Anny Hynowskiej Alvaro podniósł się cicho i zachowując wielką ostrożność zaczął czołgać się w kierunku zarośli. Po drodze natknął się na śpiącą Czeszkę Lelkovą, długo ją obserwował, następnie zasłonił jej usta dłonią porwał na ręce i powoli zaczął oddalać się… Czeszka wciąż spała, co Hiszpana napawało zadowoleniem, bowiem nie utrudniało mu to marszu.

 

- Jeszcze trochę – myślał w duchu – W tych ciemnościach mnie nie znajdą…

 

Gdy już tam dotarł Czeszka nagle przebudziła się, nie wiedziała w ciemności co się dzieje, ale czuła, że coś jest nie tak. Zaczęła się szamotać, kopać nogami… Hiszpan trzymał ją mocno i wciąż oddalał się od obozowiska. Gdy już był w znacznej odległości poczuł się pewny położył Lelkovą na ziemi i rzucił się na nią próbując zdzierać z niej odzież… Czeszka broniła się wściekle, ale nie miała szans na obronę przed silnym mężczyzną…

 

- Alvaro! – krzyknął damski głos – Strasznie mnie zawiodłeś! Zostaw ją!

 

Hiszpan obrócił głowę i dostrzegł wpatrującą się w niego Hynowską. Obok stała Czeszka Cekierova… Hiszpan uśmiechnął się szelmowsko i nic sobie nie robiąc z ich obecności dalej napastował Lelkovą…

 

- Pomocy! – wołała Czeszka.

- Zostaw ją ty draniu! – krzyczała zdenerwowana Cekierova.

 

Hynowska w kilku susach doskoczyła do Hiszpana i nie zastanawiając się wiele zdzieliła go w głowę kamieniem. Napastnik był lekko ogłuszony, ale nie stracił przytomności, po chwili spojrzał wściekle na Polkę, ale nie zdążył nic zrobić, bo otrzymał drugi cios w głowę, a za chwilę trzeci i kolejne. Krew obficie polała się, a znajdująca się w szale Hynowska wciąż uderzała w głowę Hiszpana, który w pewnym momencie osunął się głucho na ziemię…

 

- Zostaw Aniu! – powiedziała Cekierova i chwyciła Polkę za rękę – On już chyba ma dość…

 

Hynowska dłuższą chwilę nie mogła dojść do siebie z nadmiaru emocji, Lelkova też, ale pozbierała się szybciej i zaczęła dziękować za ratunek…

 

- Podziękuj Cekierovej. To ona zorientowała się, że cię nie ma. Szczęście, że w ostatniej chwili widziała wasz cień jak znikaliście w zaroślach i dzięki temu szybko was odnalazłyśmy.

 

Głośne krzyki kobiet postawiły na obóz niemal cały obóz, przy kobietach szybko znaleźli się pozostali…

 

- Nie żyje… - skwitował krótko Budzanowski, który pochylił się nad leżącym Hiszpanem.

- Zabić Madeirosa! – zawołał nagle Jan Daniel Rożnawski – On też jest Hiszpanem i takim samym zwyrodnialcem! Zabić go!

 

Uwaga wszystkich skierowała się na dawnego strażnika lochów na Kubie, nie wiadomo co by się stało, bowiem wielu zapaliła się głowa…

 

- Stać! – krzyknął Michał Potylicz – Nie można tak ludzi oskarżać! Znamy Pabla już jakiś czas i nie dał żadnego powodu, żeby mu nie ufać! Rożnawski zakazuję ci podburzać innych! Idziesz na wartę do samego świtu, niech ci głowa ostygnie!

 

Wartę z Rożnawskim do świtu pełnił Włoch Roberto Gibbencione…

 

- Ale błysnąłeś Jasiu…  - zaczął – Madeiros jest w porządku, a ty chciałeś na niego ludzi podburzyć!

- Zawiniły emocje… - tłumaczył się Rożnawski – Wcale tak nie myślałem, samo poszło…

- Pilnuj się następnym razem…

- Daj mi już spokój Roberto! Pilnujmy obozu, bo cały czas gadasz, nic nie słychać, a dzici potrafią się cicho skradać…

 

Rożnawski był rozżalony ciągłymi pretensjami towarzyszy… Oddalił się od Włocha i powoli obchodził obóz dookoła…

 

- Tęskni mi się za krajem! - mówił sam do siebie - A najbardziej brakuje mi polskiego jedzenia i gorzałki! Smutki trzeba zalać czymś mocniejszym, a nie wodą ze strumienia!!!

 

Do świtu brakowało jeszcze dwóch godzin, ale nie wszyscy spali...

 

- Czemu nie śpisz Rafale? – zapytał Robert Pachocki.

- Coś nie mogę – odparł Kobyłecki - Niedługo znowu będziemy bić się z Indianami. Poza tym żal mi tej dziewczyny…

- Której?

- No tej – pokazał głową na kobietę spacerującą kilkanaście metrów dalej.

- Coś jej się stało… Kiedyś była taka żywa, rozmowna, ale odkąd wróciła z tej misji przy hiszpańskiej kopalni złota zmieniła się radykalnie…

 

Obserwowaną kobietą była Agnieszka Jagna Dębska… Mężczyźni nie wiedzieli, że wciąż cierpi po stracie Diego Floresa… Nigdy nie byli tak naprawdę razem, a czuła, że znali się całe życie… Wiedziała, że nigdy nie zaakceptuje, że Hiszpan nie żyje.

 

- Boże! – myślała głośno – Pozwól mi cofnąć czas. Zabierz mnie zamiast niego! Proszę!

 

 

Epopeja polsko-indiańska (86, fragment VI - chronologicznie 91)

Małe miasteczko pod Berlinem...

Niemcy gorączkowo poszukiwali polskich hydraulików podejrzanych o  umieszczenie napisu "Przegrywacie tę wojnę" na drzwiach toalety... Sprawą zainteresował się sam reichfuhrer SS Heinrich Himmler.

- Jak to nie możecie ich znaleźć?! - darł się przez telefon Himmler - Przecież nie mogli zapaść się pod ziemię!
- Szukamy ich wszędzie... - tłumaczył się pułkownik Schminkel
- To coś słabo się staracie! Zrobimy tak! Złapać dwóch przypadkowych Polaków - tłumaczył szef SS i Gestapo - Zmusić do przyznania się do winy, a potem zabić! Trzeba tak zrobić, bo Hitler co chwilę pyta mnie czy już ich złapaliśmy! Poza tym nie zaprzestawać poszukiwań, na miejsce wysyłam najlepszych śledczych z gestapo! Nie będą nam jacyś Polacy grać na nosach!
- Tak jest!

Pułkownik Schminkel odłożył słuchawkę i odetchnął...

- To nie na moje nerwy... - powiedział sam do siebie.

Nagle ktoś zapukał do drzwi...

- Wejść!
- Doktor Josef Mengele zapowiedział się za godzinę... - zakomunikował adiutant.

Punktualnie za godzinę "Anioł Śmierci z Auschwitz" z asystentem weszli do willi...

- Witam doktorze! - powiedział Schminkel - Chce Pan zapewne odebrać tych ludzi z przeszłości?
- Nie. Na razie przyjechałem ich tylko obejrzeć.
- Aha... Już prowadzę...

Po chwili Mengele uważnie oglądał ludzi z przeszłości. Najbardziej zainteresował się Bachulą... Na kobiety: Angelina Dudeiros, Sievioretta, Kate Italian i Malwa Topollani ledwie spojrzał, w przeciwieństwie do swojego asystenta, który lustrował je pożądliwym wzrokiem...

- Ten mnie intryguje! Ma coś dziwnego w oczach! Taką... Jak można z nimi rozmawiać?
- Są z XVI wieku, z Kuby, więc chyba po hiszpańsku, czy raczej po starohiszpańsku...
- Aha, załatwimy odpowiedniego tłumacza z Berlina. To nie problem...
- Mamy ich wysłać do Auschwitz?

Mengele nie odpowiedział od razu, zastanowił się chwilę...

- Nie, jednak nie. Pojadą do Bawarii, mam tam takie małe laboratorium... Sami ich odbierzemy!

Chwilę później Mengele był już w drodze do Berlina...

- Doktorze co z  nimi zrobimy? - dopytywał się asystent.
- Sam jeszcze nie wiem, ale będzie ciekawie... Najpierw trzeba będzie przeprowadzić gruntowne badania... Najbardziej mnie intryguje ten starszy mężczyzna...
- A co z kobietami?
- Zastanowię się jeszcze Kurt! Coś taki ciekawski?! Najprawdopodobniej zostaną zapłodnione przez wyselekcjonowanych, czystych rasowo Aryjczyków! Tego jeszcze nie było w historii! Kobiety z przeszłości urodzą dzieci spłodzone przez ludzi z teraźniejszości! Ciekawe, bardzo ciekawe!
- A czy ja jestem czysty rasowo?
- Wiem do czego zmierzasz Kurt, ha ha. Będziesz miał swoją kolej, ha ha ha.

Tymczasem Małgorzata Raczkiewicz z "polskimi hydraulikami" Damianem Baranieckim i Pawłem Horowskim przebranymi za kobiety zmierzała do domu...

- Erika! Estera! Pośpieszcie się! Wciąż na was czekam i czekam! - wołała głośno po niemiecku.

Właśnie mijał ich niemiecki patrol i okrzyki Raczkiewicz miały odciągnąć uwagę Niemców od jej towarzyszy...

- Ale narozrabialiście! - szepnęła cicho - To was szukają!
- To przez niego! - zdenerwowany Baraniecki wskazał ręką na kolegę.
- No cóż... Czasu już nie cofnę! - żachnął się Horowski.

Kilka minut później dotarli do domu. Raczkiewicz otworzyła kopertę z instrukcjami i zaczęła czytać. Po dłuższej chwili zakomunikowała pozostałym...

- Zmiana planów!
- To znaczy? - dopytywał się Baraniecki.
- Dowództwo uznało, że sami nie damy rady odbić tych przybyszy. Dzisiaj w nocy polecimy pod Poznań i tam dowiemy się więcej. No to dalej, do spania, o 2 w nocy mamy być w lesie, 5 km od miasteczka.

Kilka godzin snu i pobudka. Po przebudzeniu okazało się, że brakuje Horowskiego...

- Gdzie on się podział do diaska? - dziwiła się Raczkiewicz - Na zewnątrz bał się wychodzić, bo Niemcy co chwilę każdego kontrolowali...
- Poczekaj, sprawdzę w toalecie - zaproponował Baraniecki. Po chwili wrócił i zauważył kartkę na stole, wziął ją i zaczął czytać na głos - "Wybaczcie kochani, ale takie akcje nie są dla mnie. Lepiej, żebym was teraz opuścił niż w chwili próby. Niedawno dostałem od znajomych propozycję pracy w zurychskim zoo. Postanowiłem skorzystać, tym bardziej, że znajomi znajdują się teraz w Berlinie i zabiorą mnie bezpośrednio do Szwajcarii. Na początku będę zajmował się karmieniem żyraf. Pozdrawiam, co złego to nie ja. Paweł H.".
- No cóż - skwitowała to krótko Raczkiewicz - Idziemy sami.

Punktualnie o 2 w nocy wsiedli do samolotu w niemieckich barwach...

- A Szwaby nas nie zestrzelą? - denerwowała się Raczkiewicz.
- Spokojnie - odpowiedział pilot - Nasz wywiad wszystko załatwił. Ten lot jest w grafiku niemieckiej obrony przeciwlotniczej, będą myśleli, że leci nim żona jednego z niemieckich generałów. Byle tylko lecieć planowano, bo na tym punkcie są przeczuleni, to możemy być spokojni.
- Wsiadaj Gośka! - popędzał koleżankę Baraniecki - Już jest prawie pięć po 2!
- A gdzie trzeci pasażer?
- Nie będzie...

Po blisko trzygodzinnym locie samolot wylądował...

- Już? Tak szybko? - dziwiła się Raczkiewicz.
- Ale to jakaś polana w lesie! - zdziwił się jeszcze bardziej Baraniecki.
- Spokojnie. Kierujcie się na południe, za jakieś 200 metrów czeka na was furman. On was zawiezie dalej. Nie zapomnijcie podać mu hasła, takiego samego jak mi. Trzymajcie się!

Pilot zaczął przygotowywać się do startu, gdy nagle rozległy się strzały i głośne krzyki.

- Padnij! - zawołała Raczkiewicz i oboje padli na ziemię.
- Co robimy?
- Nie wiem, na razie leż, źle ci?
- Wiesz co? Wydaje mi się, że rozpętałaś niepotrzebną panikę...
- To znaczy?
- Bo te odgłosy nie dochodzą z bliska. Wydaje mi się, że to dobrych kilka czy nawet kilkanaście kilometrów stąd...
- Nie przesadzaj! Z kilkunastu kilometrów bym nic nie słyszała...
- Pilot nawet się nie przejął, spokojnie wystartował jak gdyby nigdy nic...
- To co wstajemy?
- Na to wygląda... Ale ja jestem brudny! Nie mogłaś wybrać lepszego miejsca?!
- Przepraszam pana hrabiego, ale w takich chwilach nie myśli się o tym!
- Dobra! Idziemy szukać tego furmana.

Po kilku minutach oboje byli już w furmance,

- Panie furman! A co to za strzały i krzyki po nocy?
- A, to Niemcy pacyfikują wieś Pawłowice...
- A czemu tak?
- Wczoraj zginęło dwóch niemieckich żołnierzy. Niemcy podejrzewali od dawna wieś o pomaganie partyzantom...
- A jak daleko jest ta wieś?
- A będzie z 5-6 kilometrów...

Raczkiewicz spojrzała wymownie na Baranieckiego...

- Kilkanaście ha ha! - wycedziła cicho, żeby furman nie słyszał.
- Kiedy będziemy na miejscu? - zapytał Baraniecki.
- Za jakąś godzinę. Śpijcie.

Minęły dwa kwadranse, zaspanych podróżników obudził trąceniem w bok furman...

- Szybko! Ja zostaję, a wy w las! Szybko!
- Aleee... - dziwiła się Raczkiewicz - dlaczego?
- Szybko! W las! Bo was zauważą!

Baraniecki w lot zorientował się jakie grozi im niebezpieczeństwo, wyraźnie słyszał nadjeżdżający samochód. Chwycił za rękę towarzyszkę i czym prędzej pobiegli schować się za drzewa.
Dosłownie kilka sekund później przy furmance zatrzymał się niemiecki pojazd opancerzony, a chwilę później podjechał także motocykl z doczepką.

- Co tutaj robisz wieśniaku tak wcześnie?! - darł się jeden z Niemców.
- Siano wiozę.
- Zaraz zobaczymy co tam masz naprawdę! Pewnie partyzantów przewozisz!
- Nie! Skąd? Nie!

Jeden z Niemców podszedł do furmanki, chwycił za przyczepione widły i zaczął wbijać je w siano. Po jakimś czasie zrezygnował, będąc pewnym, że na wozie nie ma nic podejrzanego.

- Jedź już! Drogi nie blokuj!

Furman czym prędzej ruszył przed siebie. Niemcy chwilę popatrzyli za nim, po czym odjechali w przeciwnym kierunku. Gdy tylko pojazdy zniknęły z pola widzenia furman zatrzymał się, kilka chwil później Raczkiewicz i Baraniecki byli z powrotem na wozie...

- Uff, mało brakowało. Niby macie dokumenty jak trzeba, ale różnie to bywa.

Po jakimś czasie dotarli na miejsce...

- To tutaj, wysiadajcie.
- Ale tu nic nie ma! - dziwił się Baraniecki.
- Wysiadajcie i idźcie pod te graby. O tam!

Furman szybko odjechał...

- No to chodź pod te graby! - powiedziała Raczkiewicz

Minęła godzina...

- Co dalej?
- Nie wiem. Ostatnią instrukcję słyszałaś...

Minęła kolejna godzina...

- Zaraz mnie szlag trafi! Dwie godziny sterczymy pod jakimiś grabami i nic, dosłownie nic się nie dzieje!
- Czekaj! Jakaś furmanka jedzie!
- To chyba ta sama!
- Jacyś ludzie na wozie. O co tu chodzi?
- Mam nadzieję, że zaraz to się wyjaśni...

Furmanka podjechała w to samo miejsce co ostatnio...

- To tutaj, wysiadajcie. I tam pod te graby idźcie!

Z furmanki zeszły cztery osoby i posłusznie skierowały się w kierunku grabów...

- Rozumiesz coś z tego Baraniecki?
- Kompletnie nic...
- Trzech mężczyzn i jedna kobieta. Jedyne co nas łączy to... ten furman!

Wspomniana czwórka szybko zorientowała się, że przy grabach do których mieli dojść stoją dwie nerwowo reagujące osoby...

- Co robimy? - wypaliła nagle Weronika Świątnicka.
- Nie wiem - odparł cicho Tomasz Tomaszewski.
- Nie dajmy im poznać, że się boimy! - wyszeptał Jędrzej Dąbkowski.
- No właśnie! - dodał Łukasz Pietrzakiewicz - Śmiało! Przyśpieszmy kroku, jest nas więcej do diaska!

Przy grabach...

- Niedobrze! Przyśpieszyli kroku! - denerwowała się Raczkiewicz.
- Żywcem nas nie wezmą! - zadeklarował odważnie Baraniecki.
- Przygotuj granaty!

Niechybnie doszło by do konfrontacji, gdy nagle z przeciwnej strony rozległo się wesołe gwizdanie...

- No szybko! Długo jeszcze na was będę czekał?
- Na nas czekasz czy na tamtych? - nie wytrzymała nerwowo Raczkiewicz.
- Na was i na nich! Chodźcie już, czasu nie ma!
- Chwileczkę! - Raczkiewicz zaczęła robić się coraz bardziej czerwona z nerwów - Jak to na nas czekasz, przecież to my tu dwie godziny sterczymy i czekamy nie wiadomo na co!
- Widziałem was, ale nie byliście w komplecie, więc nie wychodziłem. Chodźcie już, bo Matylda czeka!
- Jezus Maria! - Raczkiewicz z czerwonej zaczęła robić się blada, aż w końcu upadła bez sił na ziemię...

Po dłuższej chwili została ocucona...

- No już dobrze. Przepraszam, że nie wyszedłem z ukrycia i czekaliście dwie godziny...
- Nie o to już chodzi... Jak powiedziałeś? Matylda?
- Tak. Idziemy do Matyldy. To dowódca akcji... A jestem Leszek. Porucznik Leszek Rymarski.

Cała szóstka ruszyła już zgodnie za Rymarskim...

- Dobrze się już czujesz? - dopytywał się Baraniecki - Czekał na nas wszystkich, dlatego nie ujawnił się. Po co tyle nerwów?
- Nie o to chodzi!
- A o co?
- O Matyldę!
- To znaczy?
- Jeżeli to sama kobieta, co na akcji w sierpniu 1942 roku to...
- To...
- Czarno to widzę, ale cisza już na ten temat. Słyszałeś, że jest naszą dowódczynią.
- Przepraszam! Czy na pewno wszystko już w porządku? - wtrąciła się zaniepokojona Świątnicka.
- Tak, tak. To tylko chwilowa niedyspozycja. Już mi przeszło.
- To dobrze.

Szli tak jeszcze około godziny...

- Kurwa mać! Ja pierdolę! W mordę jeża! - zaklął nagle siarczyście przewodnik.
- Co się stało? - podbiegł do niego wystraszony Pietrzakiewicz.
- W sumie nic. Nie pamiętam czy przy tym drzewie na prawo czy na lewo... A, już wiem!
- Nie bądź taki chamski panie Leszku! - skomentował sytuację Dąbkowski.

Szli jeszcze kilka minut...

- Tutaj was opuszczę - zakomunikował Rymarski - Wejdźcie do tej jaskini, ktoś tam na was czeka. Ja spotkam się z wami dopiero podczas akcji. Powodzenia!

Przy wejściu do jaskini faktycznie ktoś na nich czekał...

- Witajcie! Pierożański jestem! Bardzo mi miło! Zapraszam za mną!

Szli kilka minut w głąb jaskini...

- Teraz radzę na czworaka - zasygnalizował przewodnik - Ale tak dosłownie przez chwilę, potem znowu powstaniemy... Nie mówiłem? I już prawie jesteśmy na miejscu!
- Jakaś woda przed nami! - zauważył Dąbkowski
- Słuszne spostrzeżenie kolego. Teraz będziecie musieli płynąć.
- W ubraniach? Poza tym jest luty! - oburzył się Tomaszewski.
- To gorące źródła - wyjaśnił Pierożański - Śmiało, rozbierać się. Nie ma czasu, Matylda na was czeka!
- Mamy rozebrać się tak przy chłopakach? - oburzyła się Świątnicka
- Mamy wojnę, nie takie rzeczy trzeba robić dla ojczyzny!
- ??!!
- W porządku. Rozumiem. Panowie odwróćcie głowy, panie proszę za parawanik! A potem do wody i płynąć do końca, tam jest taki zakręt tam poczekajcie. Aha i włóżcie białą odzież. Są tam przygotowane różne rozmiary. Panowie! Odczekajcie kilka minut i wasza kolej.

Po jakimś czasie wszyscy byli już przebrani w białą odzież. Ponownie pojawił się Pierożański...

- Jeszcze tylko proszę o założenie czepków oraz maseczek i będę mógł was zaprowadzić przed oblicze pani Matyldy...
- Po cholerę to wszystko?! - denerwował się Pietrzakiewicz - To ruch oporu czy jakieś laboratorium?!
- Takie są wymogi. Inaczej nie wejdziecie - tłumaczył Pierożański.
- Dobra! Prowadź już! - uspokoił sytuację Tomaszewski.

Za chwilę wszyscy weszli do przestronnego pomieszczenia, w którym siedziały na rozłożonych matach dwie kobiety...

- Pośpieszcie się! Ile można czekać?! - denerwowała się głośno Matylda, a następnie szepnęła cicho do towarzyszki - Coraz to gorszych nam wysyłają!
- Usiądźcie! - zakomunikowała Ewelina Janicka, towarzyszka Matyldy z maty - Pani Matylda będzie teraz medytować, więc proszę o nie zabieranie głosu nikogo poza mną. Mój głos nie rozproszy tych medytacji, ponieważ jest jej znany na codzień.

Zapadła chwila ciszy, wszyscy obserwowali przygotowania Matyldy do medytacji, bowiem były bardzo, ale to bardzo nie typowe...

- I co? Poznajesz ją? - zapytał cicho Baraniecki.
- Tak, to ona - odparła równie cicho Raczkiewicz i zrobiła się jeszcze bardziej blada.

Ciszę przerwała Janicka...

- To co? Zaczynamy! Nazywam się kapitan Ewelina Janicka, pseudonim Rosomak. Wszyscy weźmiecie udział w misji, która będzie miała miejsce w Bawarii. Celem głównym będzie odbicie przynajmniej jednej osoby z pięciu przetrzymywanych przez Niemców w tajnym laboratorium doktora Mengele. Miejsce to jest bardzo dokładnie strzeżone przez doborową jednostkę SS. Praktycznie nie ma szans na to, żeby tego dokonać. Ale... Nasz wywiad znalazł rozwiązanie! Niemcy uwielbiają słuchać jodłowania! Po właściwym rozpoznaniu udało się zakontraktować występ zespołu złożonego z dwóch jodlerek i pięciu jodlerów! To właśnie wy!
- Co? Jak to? Przecież my nie umiemy jodłować!

Powstała straszna wrzawa, Matylda wściekła, że przerwano jej medytacje ryknęła:

- Bo was wszystkich powymieniam!!!

Po czym już spokojniej...

- Ewelinko, tłumacz im dalej, ja w takich warunkach nie mogę medytować! Idę stąd!
- Ostrzegałam was, że tak to się skończy! Kontynuujmy!
- Ale nas jest czterech!
- Piątym będzie Pierożański! Przejdźmy dalej, bardzo proszę o nie przerywanie, bo nigdy nie skończymy. Musi być taki zespół, bo władze tego niemieckiego miasteczka strasznie grymasiły, mogąc przebierać w licznych ofertach, a jak tylko usłyszeli o takim składzie to od razu zgodziły się  i to na termin, który nam odpowiada! Do tego czasu musicie nauczyć się jodłować!
- Ile mamy czasu? - zapytał rzeczowo Pietrzakiewicz.
- Trzy dni...
- Co? Przecież to niemożliwe!
- Musimy dać radę! Ale nie przerywajcie co chwila, przejdźmy dalej. Dzisiaj mamy środę, wasz występ w Bawarii już w sobotnie popołudnie! Nie może być inaczej, bo w niedzielę przyjeżdża Mengele ze swoim sztabem medycznym. Wasz występ ma być wspaniały, ma przyciągnąć jak największą ilość esesmanów. W między czasie komandosi dowodzeni przez porucznika Rymarskiego postarają się oswobodzić więźniów.

Nastała cisza, przyszli jodlerzy wymieniali między sobą spostrzeżenia, stroili miny...

- I jak Ewelinko? - słychać było głos zbliżającej się Matyldy - Już im wszystko powiedziałaś?
- Właściwie tak...
- No to puść im płyty z jodłowaniem i niech czym prędzej zaczną się uczyć. Przyjdę później ocenię jak im idzie...
- Pierożański! Bądź tak miły i puść płytę z męskim jodłowaniem! - poleciła Janicka.
- Już się robi!

https://www.youtube.com/watch?v=67rc96joOz8&t=17s

Po wysłuchaniu piosenki nastała grobowa cisza...

- Jak wam się podobało? - zapytała wesoło Janicka.
- Przecież tego trzeba się uczyć latami! - zawołał Tomaszewski.
- Nie przesadzajcie, w trzy dni trochę to ogarniecie, to wykonanie mistrza, a od was nikt nie będzie oczekiwał aż takiej klasy! Pierożański! Puść proszę teraz płytę z żeńskim jodłowaniem...
- Już się robi!

https://www.youtube.com/watch?v=BwJNDF2Jfbc

Po wysłuchaniu Janicka zwróciła się do kobiet...

- I jak?
- Super! - odezwała się sarkastycznie Raczkiewicz - za godzinę też tak będę umieć!
- A ty Weroniko?
- Ja? Yyyy... Może za dwie...
- Świetnie! Całkiem inne podejście niż u chłopaków. No to do roboty! Pierożański wam pomoże, ćwiczy od wczoraj! Przyjdę za dwie godziny z Matyldą, ocenimy jak wam idzie.

Minęły dwie godziny, najpierw przyszła sama Janicka. Z miejsca ruszył do niej Baraniecki...

- A nie można inaczej przeprowadzić tej akcji?
- To znaczy?
- Zaczaić się, a gdy będzie przejeżdżało auto z więźniami to jeden z nas, o ten tutaj kolega na przykład (wskazał ręką na Dąbkowskiego) rzuci się pod koła, potem my zastrzelimy wszystkich Niemców i uwolnimy więźniów!
- Że co ja mam zrobić?! - syknął z oburzeniem Dąbkowski - Sam rzucaj się pod koła! Myślisz, że zatrzymaliby się? Szczerze wątpię!
- Spokojnie! - rozdzieliła ich Janicka - Nasz wywiad przeanalizował wszystkie możliwości i wybrał jedyną właściwą. Wróćmy do ćwiczeń, zaraz tu przyjdzie Matylda.

Kilka minut później Janicka z Matyldą usiadły wygodnie na matach i przysłuchiwały się ćwiczeniom wokalnym... Po jakimś czasie Matylda nie wytrzymała...

- Dość! Przecież tego nie da się słuchać!

Zapanowała straszna cisza...

- Dziewczyny! Z was to jeszcze coś będzie! Świątnicka lepiej, masz talent! Baraniecki i Pierożański idziecie w dobrym kierunku! Ale pozostali? Świnie by lepiej jodłowały od was! Zawiodłam się strasznie!

Dąbkowski, Pietrzakiewicz i Tomaszewski zastygli niemal w bezruchu i oczekiwali na dalszy rozwój sytuacji spodziewając się najgorszego...

- To co Matyldo? Uruchamiamy plan B?
- Koniecznie!
- Cała trójka za mną! Pozostali kontynuują naukę tak jak do tej pory...

Szli jakiś czas krętymi korytarzami aż dotarli do kolejnego pomieszczenia, nie było już tak przestronne jak wcześniej...

- Zaczynamy naukę według planu B!

https://www.youtube.com/watch?v=zId2dMwRLH4


Tymczasem na Kremlu...

- Towarzyszu Stalin! Mamy informacje od J24!

Adiutant przedstawił pełny raport. Józef Stalin długo zastanawiał się, po czym zaczął mówić...

- Nie mamy możliwości by przejąć kabinę czasu, więc musimy ją zniszczyć! Bo w końcu Niemcom może udać się dotrzeć do przyszłości i zdobyć nowoczesną broń, a na to nie możemy pozwolić!
- A co z J24?
- Jest nam jeszcze do czegoś potrzebny?
- W sumie nie...
- To po co pytasz? Zlikwidować przy okazji, bo jeszcze zdradzi i dziadostwa narobi!


Ośrodek wypoczynkowy SS...

Sowiecki szpieg J24 Schymann (właściwie Kamil Szymańczuk, z pochodzenia Polak) był bardzo zaniepokony brakiem jakiejkolwiek wiadomości od swoich mocodawców...

- To podejrzane - zastanawiał się w myślach - A co jeśli będą chcieli mnie poświęcić? Tyle dla nich zrobiłem, ryzykowałem niejednokrotnie życie! Ponowny start kabiny już niebawem, a oni nic nie działają? Niemożliwe!

Najgorsze, że nie mógł niepostrzeżenie wydostać się poza ośrodek, który był bardzo dobrze strzeżony.

- Mysz się nie prześlizgnie... Co robić, co robić?

 

 

Epopeja polsko-indiańska (86, fragment VII - chronologicznie 92)

Połączone polskie wyprawy nieuchronnie zbliżały się ku południu. Jak donosili zwiadowcy do wybrzeża dzieliło ich 2-3 godziny marszu. Za nimi postępowały masy Indian: Apacze, Komancze, Paunisi i Arapaho. Niechybnie pachniało przyszłą konfrontacją...

Tymczasem grupa zwiadowców pod dowództwem Przemka Janczurowskiego penetrowała wybrzeże. W pewnym momencie Niemiec Martin Schylder zauważył statek... Był to "Nefrete", czyli jednostka na której przybyła w te rejony III wyprawa, tzw. odwetowa Macudowskiego.

- Ej! Patrzcie! Statek! - darł się Schylder.
- Cicho waszmość! - tonował go Stanisław Jochymowski - Przecież to mogą być Hiszpanie, a to też wrogowie!
- Trzeba to sprawdzić! - zadecydował Janczurowski - to może być dla nas wszystkich jedyna szansa!
- Co robisz?! - dziwił się Jochymowski obserwując Janczurowskiego, który zaczął galopować we wskazanym kierunku.

Janczurowski nie zważał na żadne sugestie, tylko pędził co koń wyskoczy w kierunku plaży. Gdy już był na miejscu, zeskoczył z konia, następnie wskoczył do wody i zaczął płynąć w kierunku "Nefretete". W między czasie zauważono go na statku, gdzie wskutek tego powstało spore zamieszanie...

- Wołać Macudowskiego! - darł się zbir Dziobak - Ktoś do nas płynie!

Chwilę potem Macudowski pojawił się przy burcie...

- Kto to jest? Dziki? - dopytywał się lekko zdenerwowany.
- Nie! - wyjaśniał zbir Chwaścior - Wygląda jak my. Może Hiszpan jakiś?
- Sam płynie? - denerwował się Macudowski.
- Sam!
- Rozglądajcie się uważnie to może być pułapka! Zębiszon do mnie!

Kilka minut później Janczurowski wyszedł na pokład i jakież było jego zdziwienie, gdy usłyszał polską mowę, w pierwszym momencie aż mu głos odjęło...

- Rodacy tutaj? Nie wierzę!
- Coś za jeden? - syknął Macudowski.
- Jestem członkiem II wyprawy do Nowego Świata pod dowództwem pułkownika Jerzego Donieckiego...
- Kogo, kogo?  - nie dosłyszał Macudowski.
- Donieckiego.
- A... - Macudowski od razu skojarzył osobę z niezbyt dla niego miłym zdarzeniem w Gdańsku.

Janczurowski opowiedział jak wygląda sytuacja...

- Indianie was ścigają?! To trzeba natychmiast uciekać, bo i nas zabiją! - zaczął krzyczeć Macudowski.
- Hola, hola - przerwał mu Janczurowski - Chyba nas tak nie zostawisz?!

Macudowski spojrzał na niego, zreflektował się błyskawicznie...

- A, nie... Oczywiście, że na was poczekam!

Rozmowa trwała jeszcze chwilę, następnie zwiadowca wskoczył do wody i popłynął ku brzegowi. Jak tylko tam dotarł Macudowski wezwał niemieckiego kapitana i oznajmił...

- Natychmiast wypływamy!
- Ale co z nimi? - zdziwił się zbir Chwaścior - Chyba ich tak nie zostawimy na pastwę tych dzikusów?!
- Odpływamy! W przeciwnym razie zginą i oni i my!

Kapitan Klaus Rodenthaler wydał rozkazy i załoga zaczęła szykować się do odpłynięcia... Jednak coś było nie tak... Po kwadransie wściekły Macudowski biegł w kierunku Niemca...

- Co się stało?! Dlaczego nie odpływamy? Przecież jasno się wyraziłem! Kto ci płaci?!
- Nie damy rady płynąć - oznajmił spokojnie kapitan - Nie wiem dokładnie co się stało, ale coś nas trzyma. Obawiam się, że kotwica o coś się zaplątała...
- Co? Jak to możliwe?! I co teraz?!
- Będziemy próbować jeszcze...

Macudowski był wściekły, chciał zemścić się na Donieckim za gdańską obrazę, poza tym ani myślał ryzykować życiem dla Polaków z I i II wyprawy...

- Nie denerwuj się Mateuszku... - uspokajała go Włoszka Evelline Rodaccio.
- Jak tu się nie denerwować?! - syknął, ale za chwilę dodał już spokojniej - coraz lepiej mówisz po polsku.

Tymczasem Janczurowski z pozostałymi pędził co koń wyskoczy, żeby oznajmić dowódcom radosną nowinę...

- To niesamowite, żeby na końcu świata napotkać polski statek, który nas uratuje! - cieszył się Schylder.
- Jak się nazywał ten Polak co z nim rozmawiałeś? - dopytywał się Jochymowski.
- Macedoński... Jakoś tak...
- ? A nie Macudowski?
- O o, chyba tak.

Schylder z wrażenia aż zatrzymał konia...

- Co? To ja bym się nie cieszył!
- To znaczy?
- To człowiek, któremu ciężko zaufać!

Wszyscy troje zatrzymali się... Schylder i Jochymowski opowiedzieli Janczurowskiemu skąd znają i kim jest Macudowski...

- Schylder! Wracaj i obserwuj ten statek!
- Wrócę, ale go sam nie zatrzymam!

Zwiadowcy dotarli po jakimś czasie do pozostałych Polaków... W pierwszej chwili wszystkich opanowała niesamowita radość, ale postać Macudowskiego wprowadziła wielki niepokój...

- Pamiętam tego ochlaptusa z Gdańska - przypomniał sobie pułkownik Doniecki - Co on tu właściwie robi? Nie można mu ufać!
- I tak nie mamy wyjścia - skomentował Michał Potylicz - Przyśpieszmy kroku, trzeba wysłać konnych w kierunku statku...
- Jak jeszcze tam będzie... - skwitował smutno Doniecki.

W stronę wybrzeża pojechali Przemko Janczurowski, Przemko Nowacki, Roman Więcławski, Krzysztof Seremacki, Piotr Laszlo Tekieli, Hiszpan Pablo Madeiros i kilku innych...

- Panie pułkowniku! - wołała biegnąc Agnieszka Jagna Dębowska - Mogę jechać z nimi?
- No, nie wiem...
- Potrzebuję poczuć wiatr we włosach - szepnęła do ucha dowódcy - żeby rozgonił moje myśli...
- No dobrze, jedź za nimi!

Doniecki znał historię Jagny, wiedział o jej nieszczęśliwej miłości do hiszpańskiego pirata Diego Floresa i że Polka wciąż nie może dojść do siebie po jego śmierci...

- A ja też mogę? - spytała Andżelika Koszyńska.
- Nie!
- Ale dlaczego?
- Nie i nie i jeszcze raz nie!


Tymczasem osłaniający pochód wartownicy zauważyli coś podejrzanego...

- Cicho! - syknął Jan Daniel Rożnawski - Coś słyszałem! Tam ktoś jest!
- Udawaj, że nic się nie stało i jedź dalej! - powiedział Robert Pachocki - My z Rafałem Kobyłeckim zajdziemy ich od tyłu!
- Nie boicie się?
- Nie, Jasiu... To jest wojna, nie ma na to czasu - odparł Kobyłecki i ruszył w ślad za Pachockim.

W między czasie w okolicy pojawiła się Anna Hynowska...

- Panowie! Czas ruszać! Zwiadowcy donieśli, że do wybrzeża już niedaleko!

W tym samym momencie została zaatakowana przez Indianina, który zrzucił ją z konia, a następnie zaczął ciągnąć za włosy!

Rożnawski nie wiedział co robić, zastygł bez ruchu...

Nagle Indianin został trafiony kamieniem w głowę, puścił Hynowską, ale za chwilę znowu ciągnął ją za sobą... Za chwilę jednak został trafiony jeszcze większym kamieniem i aż przyklęknął... Sytuację momentalnie wykorzystał Rożnawski, który dopadł do niego i szablą pozbawił życia.

- Dziękuję! - zawołała ocalana.
- Podziękuj jej! - Rożnawski wskazał na Czeszkę Lelkovą - To ona rzucała tymi kamieniami!
- Jeden jeden! - śmiała się Czeszka. Było to nawiązanie do wcześniejszego uratowania jej przez Hynowską.

Nagle usłyszeć można było kolejne odgłosy walki... Okazało się, że Kobyłecki i Pachocki natrafili na innych dwóch Indian...

- To musieli być ich zwiadowcy - oznajmił Pachocki.
- Aż mi się śpiewać zachciało! - krzyknął z radością Rożnawski.
- To śpiewaj Jasiu! - śmiał się Kobyłecki.

Najpierw jednak sprawdzono czy w pobliżu nie ma innych Indian...

- Takie chwile jak te - zaczął śpiewająco Rożnawski.
- Nie zdarzają się zbyt często! - równie śpiewająco kontynuował Kobyłecki
- Takie chwile jak te - powtórzył Rożnawski.
- To nasze zwycięstwo! - ryknął Pachocki.

Prawdopodobnie te słowa były natchnieniem dla Kamila Bednarka, który rozwinął to odpowiednio i zrobił z tego hit w XXI wieku... Ale to tylko prawdopodobnie :)

Czeszka Lelkova zaczęła bić brawo, niespodziewanie pojawiła się jej rodaczka Cekierova...

- Malovaný džbánku z ceśkego zámku
Znáš ten čas, dobře znáš ten čas
Kdy tu chodská skála na hranicý stála
Znáš ten čas, dobře znáš ten čas
Lelkovej aż łzy popłynęły...

- Pamiętam Daneczko! Cioteczka Janinka Klimkova często to śpiewała!
- To se ne vrati... - podsumowała smutno Cekierova.
- No szkoda, ciekawe co teraz robi cioteczka...
- Pewnie sprząta i śpiewa, jak zwykle...
- Albo w odwiedzinach u sąsiadki Grzesiakovej...

Słowa tej piosenki być może zostały wykorzystane w XX wieku do słynnego przeboju Heleny Vondraćkovej...

- Ważne są tylko te dni, których jeszcze nie znamy! Ważnych jest kilka tych chwil, tych które przed nami - zanucił pojawiający się znienacka Mateusz Budzanowski - Ruszamy! Pośpiewacie sobie później!

To z kolei mógł w późniejszych wiekach wykorzystać Marek Grechuta...

Polacy ruszyli w kierunku wybrzeża. Wieść, że czeka tam polski statek dodała wszystkim otuchy... Wtem pochód dogonił Kozak Czarnienko...

- Indianie wyruszyli! Idą bardzo szybko! Musicie się pośpieszyć!
- Gdzie angielski tropiciel Martin Swayze Von Bigay? - zapytał Doniecki.
- Cały czas krąży wokół Indian, ale tam robi się coraz bardziej niebezpiecznie! Indianie rozdzielili się, idą w kilku grupach, ale wszystkie kierują się na południe!
- Wracaj i ubezpieczaj Anglika! I uważajcie! My pędzimy w stronę statku, jeżeli jeszcze tam będzie!
- Jaki statek?
- Długo by tłumaczyć... Polski statek, pojawiła się szansa na ratunek!

Czarnienko zawołał swoich towarzyszy Kozaka Robaczenkę i Czarnego Malika, po czym natychmiast odjechali...

- Coraz goręcej się robi panowie - skomentował Robaczenko.
- Jedziemy, bo Swayze tam sam - martwił się Czarnienko.
- Da radę - skwitował krótko Czarny Malik.

W między czasie inni zwiadowcy donieśli, że statek wciąż jest na miejscu...

- Wygląda na to - cieszył się Potylicz - że zdołamy się uratować!
- Podejrzane to wszystko! - dziwił się zdenerwowany Doniecki - Ten Macudowski coś knuje! W przeciwnym razie dawno by już odpłynął!
- Może nie jest taki zły za jakiego go uważasz?
- Nie sądzę, ale oby... !

Nagle do Donieckiego zbliżył się Tomasz Szlachtowski...

- A ty co chciałeś?
- Chciałem pana prosić o rękę Andżeliki...

Donieckiego aż zatkało... Stryj Andżeliki Koszyńskiej w końcu zdołał przemówić...

- Ale sobie moment wybrałeś!
- Nie wiadomo czy przeżyjemy... A jeśli mamy odejść na tamten świat to już po ślubie!
- Jakim ślubie? Rozum ci się pomieszał!
- Jaka jest pana decyzja?
- Żadna! Na razie przynajmniej! Póki co to może zdołamy się ocalić, więc to nieaktualne!
- Ale...
- Może uda się wrócić do kraju to poprosisz o jej rękę rodziców.
- Ale...
- Precz! Ważniejsze sprawy mamy teraz na głowie!

Szlachtowski chcąc nie chcąc musiał odejść z niczym... Po drodze spotkał Kozaka Rycha Bodczenkę...

- Kowalskiego dalej nie ma! - martwił się Kozak.
- Nie wiadomo czy w ogóle żyje... - skwitował Szlachtowski.
- Ciężko się przyznać, ale tęsknię za draniem. Żeby tylko wrócił to... skłonny jestem nawet ogolić wąchola!
- Skoro do tej pory nie wrócił - wtrącił się przechodzący akurat obok Rafał Kafałkowski - to już nie wróci. Dzicy go pewnie dopadli i już po nim!
- Waść to zawsze wszystko w czarnych barwach widzisz! - podsumował przysłuchujący się rozmowie Włoch Roberto Gibbencione.
- Bo wtedy łatwiej przyjąć otaczającą nas rzeczywistość! - odgryzł się Kafałkowski.

Po jakimś czasie gruchnęła wieść, że statek jest już pod pełną kontrolą...

- Całe szczęście, że nasi już tam są i ten Macudowski nie odpłynął... - cieszył się Potylicz.
- Dziwne to wszystko, może coś knuje jeszcze... - dziwił się Doniecki - Według informacji, które dostaliśmy to na statku garstka ludzi... Po co on tu w ogóle płynął?
- Może też nasłuchał się o indiańskim złocie?
- Czyli chciwość...

Tymczasem w San Escobar... Piraci coraz bardziej buntowali się, że kapitan Krwawy Gomez (Marcin Pychowiański) zwleka z oddaniem im kobiet... Piraci byli bardzo wyposzczeni, wielu nie miało kobiety od dobrych kilku miesięcy...

- Krwawy Gomez zawsze nam oddawał kobiety - narzekał do pozostałych Gruby Alberto - Jak już zaspokoił swoje potrzeby!
- Przez to wszystko mój Victor - wtrącił stary Pablo - opuścił San Escobar. Gomez go strasznie sponiewierał.
- Chcemy kobiet! - darli się pozostali.

Niezadowolenie piratów szybko dotarło do kapitana...

- Będzie tam spokój?! - krzyknął wychodząc z domu.

Piraci czuli respekt przed swoim szefem, ale byli tak podminowani, że odważyli się go zaatakować słownie...

- Kiedy nam dasz kobiety?!
- W swoim czasie! Co wy mi tu bunt chcecie robić? Który tak podżega? Zaraz każę go powiesić!

Piraci rozeszli się, wszyscy wiedzieli jak straszny potrafi być przywódca, gdy się zdenerwuje... Nie rozwiązało to jednak problemu, piraci wciąż byli wzburzeni, brakowało tylko iskry, która by wznieciła pożar...

- Monisławo! - rozpoczęła rozmowę zdenerwowana Paulina Połniakowska - Coś złego się dzieje!
- To znaczy? - dopytywała się Monisława Maciejewska
- Wydaje mi się, że Krwawy Gomez powoli traci kontrolę nad swoimi ludźmi...!
- Co robimy?
- Oni chcą nas! Trzeba stąd wiać!
- Kiedy?
- Jak najszybciej!

Piraci dalej narzekali... Krwawy Gomez postanowił z nimi porozmawiać... Wszyscy udali się w stronę brzegu, gdzie cumował ich statek...

- O co wam chodzi? - wrzeszczał do nich - Niedługo dostaniecie kobiety - próbował ich udobruchać.

Kobiety zorientowały się, że to najlepszy moment na ucieczkę. Nikt ich w tej chwili nie pilnował.

- Ty Monisławo leć do pozostałych i wyprowadź ich z szopy! Ja przygotuję konie!

Kobiety sprawnie wzięły się do rzeczy i już kilka minut później wszystkie pędziły konno oddalając się od San Escobar...

Krwawy Gomez tymczasem coraz bardziej tracił poparcie, w końcu piraci rzucili się na niego...

- Brać go! - rozkazał Gruby Alberto - Związać! Od tej chwili ja jestem kapitanem!

Piraci zostawili byłego kapitana skrępowanego na plaży i ruszyli z powrotem...

- Kobiety są nasze! - darli się.

Jakież było ich zdziwienie, gdy zobaczyli otwarte drzwi od szopy... Po chwili okazało się, że zniknęły wszystkie konie!

- Co robimy? - zapytał nieco zdezorientowany stary Pablo - Może uwolnimy Gomeza?
- Nie! - krzyknął wściekle Gruby Alberto - Teraz ja jestem wodzem! Do statku, uciekają na zachód, dopadniemy je!

Kilka godzin później wierny sługa Krwawego Gomeza Sasza Rusański odnalazł go na plaży...

- No już! Uwolnij mnie do cholery!

Rusański zastanawiał się...

- Co jest? Szybko! Do stu tysięcy piorunów!
- A co za to będę miał?

Krwawy Gomez w pierwszej chwili chciał wybuchnąć, tak go zdenerwowały słowa interesownego sługi, ale zdołał powstrzymać się...

- Sakiewkę ci dam!
- A ja wiem, gdzie trzymasz złoto. Sam sobie mogę wziąć!
- To czego chcesz?!
- No nie wiem...
- To ja mam wiedzieć? Uwolnij mnie do diaska!
- Za dwie sakiewki złota...
- Dobra! Rozwiązuj!

Rusański oswobodził przełożonego i za chwilę aż skulił się z bólu...

- Ja ci dam złoto patałachu, nicponiu! A wierność? A lojalność? Co za czasy! Do diabła!
- Co teraz?
- Gdzie moi ludzie?
- Ruszyli statkiem za panienkami!
- Gdzie uciekły?
- Na zachód. Zabrały wszystkie konie!
- To ciężko będzie je dogonić...
- Twój wierny sługa pomyślał o wszystkim i dwa konie ukrył...
- Teraz to wierny psia mać!
- ?
- Jedziemy! Popamiętają jeszcze Krwawego Gomeza! Oj! Trup będzie kładł się gęsto!

Tymczasem w stronę San Escobar zbliżał się kniaź Sławomir Wigurko z towarzyszami...

- Coś czuję - zaczął Kaliski - że idziemy w dobrym kierunku...
- Cicho! Ktoś jedzie! - powiedział szlachcic Sebastian Sokoliński.

Faktycznie zbliżało się dwóch jeźdźców...

- Jamróz! Ty bierz tego z lewej, a ja z prawej! - szepnął Wigurko.

Chwilę później obaj jeźdźcy znaleźli się na ziemi obaleni przez wspomnianych... Wigurko złapał obu za włosy i zaciągnął nad potok. Po chwili zaczął ich topić...

- Gadać mi tu zaraz, gdzie są kobiety, wy zwyrodnialcy! - darł się.

Wspomniani ledwo co oprzytomnieli po niespodziewanym ataku, skłonni byli odpowiedzieć, ale za każdym razem, gdy chcieli Wigurko sprawiał, że ich głowy były w wodzie...

- Gadać! Gdzie kobiety! Bo was potopię!
- Wigurko! - wtrącił się Kaliski - Przecież ci nie odpowiedzą, jak ich topisz! Wyciągnij ich z wody i daj chwilę dychnąć!

Kniaź postąpił zgodnie z sugestią... Topieni łapali powietrze, dłuższą chwilę dochodzili do siebie...

- Dlaczego nas topisz?! - odezwał się jeden z nich.
- Polak? - zdziwił się zbir Jamróz.
- Tak, jestem Polakiem! Nazywam się Marcin Pychowiański, a ten tu to mój sługa Rusin Sasza Rusański...
- Co tu robicie? - dopytywał się Sokoliński - Należycie do I czy II wyprawy?
- Nie należymy do żadnej wyprawy...
- To co tu robicie?!

Pychowiański opowiedział swoją historię...

- Ale gdzie te kobiety? - zapytał Kaliski.
- Uciekły przed moimi ludźmi, piratami z San Escobar...
- Z tego co mówisz to je chroniłeś - zaczął Wigurko - ale czy możemy ci wierzyć?!
- Rodaczek bym nie skrzywdził!
- Musimy ruszać im na pomoc! - zadecydował Wigurko - Gdzie Zbereznikov? - przypomniał sobie nagle.
- Ostatnio go widziałem, jak poszedł polować na króliki... - poinformował Jamróz.
- Sebastianie! Idź po niego - rzekł Wigurko do Sokolińskiego, a do pozostałych - Skoro kobiety są konno to nie mamy szans dogonić ich pieszo. Ja z Pychowiańskim pojedziemy za nimi, a wy ruszajcie pieszo w tym samym kierunku. Bywajcie!

Konni zniknęli już dawno, ale wciąż było słychać śpiew Wigurki...

- Żal, żal za jedyną
za zieloną Ukrainą
żal zal serce boli
szkoda, szkoda złotej doli

Ona jedna tam została
przepióreczka moja mała
a ja tutaj w obcej stronie
dniem i nocą płaczę do niej

Żal, żal, żal za niemi
za oczkami czarownemi
żal, żal za jedyną
za hołubką, za dziewczyną

Jak na łąkach kwitną wieńce
tak na licach jej rumieńce
a w oczętach taka siła
że mi w głowie zawróciła

Sokoliński ruszył na poszukiwania Rosjanina... Kierował się na plażę, wiedział bowiem, że Zbereznikov lubi często posiedzieć tam i rozmyślać... Wtem zobaczył coś bardzo niepokojącego...
Na plaży kilku mężczyzn ścigało Zbereznikova, a za chwilę najwyższy z nich ciągnął go na sznurze w kierunku łodzi... Szlachcic bił się z myślami, czy ruszyć na pomoc towarzyszowi czy lepiej ściągnąć pozostałych... W końcu wybrał tą drugą opcję, zwłaszcza że dało się zaobserwować, że napastnicy nie zamierzają odpływać. Jeden z nich zaczął rozpalać ognisko... Widząc to wycofał się i szybko popędził ku pozostałym...

- I co Ivan? - zaczął najwyższy - Ty myślał, że przed nami ucieknie, tak?
- Co z nim zrobim Wasylu?
- Związać mu nogi i powiesić nad ogniskiem!
- Nie! - darł się Zbereznikov, ale na nic zdały się jego protesty. Kilka minut później głową prawie dotykał ognia z ogniska...
- Wasyl, nie!
- A czemu nie? Ty nie przejmował się nami, zbałamucił naszą siostrę Walentynę i naraził nasze dobre imię na szwank! Przez ciebie ona nie została carycą!!!
- Oszczędźcie! To powiem, gdzie jest indiańska kopalnia złota!

Wasyl Kaczkun, najwyższy i najstarszy z braci, w pierwszej chwili zlekceważył informację, ale po jakimś czasie ...

- Zdejmijcie go z ognia...

Wasyl nie odzywał się dłuższą chwilę, a potem nagle wypalił...

- Syna masz!
- Co? Ja?
- A kto niby psubracie jeden?! Ale nie ciesz się,  my wydali Walentynę za bogatego bojara, który uzna dziecko za swoje...
- Ale jak to?
- A tak to! Zresztą ty i tak już długo nie pociągniesz! Twój kres blisko... Ścigaliśmy cię z Rosji, przez Polskę i Niemcy, aż tutaj!
- A nie chcecie tej kopalni?
- Przecież kłamiesz, znam cię, gadasz tak by się ratować...
- Eee... Prawdę mówię, nie ecie pecie jakieś tam...

Wasyl znowu nie odzywał się dłuższą chwilę... W duchu myślał, że co mu szkodzi sprawdzić czy ta kopalnia istnieje czy nie, a potem i tak go zabiją...

- Pilnować go! Dymitr piecz te króliki, bo głodny jestem!
- Ale to ja je złapałem! - powiedział z pretensjami Zbereznikov.
- Milcz! Ciesz się, że cię nie zabiłem na miejscu psi synu!

Pół godziny później Wasyl Kaczkun zajadał się króliczym mięsem. Towarzyszyli mu bracia: Dymitr, Władimir, Andrej i Michaił oraz Sławomir Sojkov, Grigorij Vołkov i Witalij Wadziarowski. Trzej ostatni nie należeli do rodziny, zostali wynajęci.

- Zbereznikov ujęty - rozpoczął rozmowę Vołkov - Możemy wracać do Rosji.
- Wrócimy! - odparł Wasyl - Nic się nie bójcie, zapłacimy wam tyle co obiecaliśmy. Słowo Kaczkunów więcej warte od złota!
- Ja swoją dolę przeznaczę - rozmarzył się Vołkov - na nowy interes.
- Jaki? - zapytał z ciekawości Sojkov.
- Zamierzam otworzyć dom publiczny pod Moskwą... Bo w samej stolicy to mnie nie stać...
- A nie lepiej na wadziarę przeznaczyć? - zdziwił się Wadziarowski.
- E tam... - oburzył się Vołkov - Nie sztuka majątek przechlać! Sztuka to dobrze zainwestować! Mam ambicję zostać królem uciech w naszym kraju! Już widzę, jak do mojego domu uciech śpieszyć będą panowie bojarzy z całej Rosji, a kto wie... może i cara ugoszczę!
- A nie chcesz wspólnika? - wypalił nagle Wasyl - Dzięki nam założysz interes w samej Moskwie... Mamy wystarczająco złota czy pieniędzy... Wtedy panowie nie będą musieli wyjeżdżać z miasta... Oczywiście nasza rodzina wzięłaby wtedy odpowiedni procent od obrotu...
- Dobry pomysł! Niektórzy panowie są leniwi, wolą mieć takie atrakcje na miejscu...

Nastała chwila ciszy...

- Czy dostanę w końcu chociaż kęsa tego królika? - wołał jeniec.
- Cicho tam! Ciesz się, że żyjesz jeszcze! Bo zdanie zmienim!
- Ale z was koziaki...

Nagle przy ognisku coś zaczęło się dziać... Rosjanie ze zdziwieniem patrzyli na to co się działo... Dopiero po chwili zareagowali...

- Człowieku! - zawołał Wasyl Kaczkun - Pierwszy raz widzę, żeby ktoś tak szybko pochłonął całego królika!

Dymitr i Andrej ruszyli na obcego...

- Nie! Zostawcie go! - rozkazał Wasyl - Coś za jeden?
- Nazywam się Mariusz Roch Kowalski... Głodny byłem, tak po prostu...
- Jeśli walczysz tak jak jesz to... Przyjmuję cię na służbę!
- Zgoda!
- Ratuj! - zawołał nagle Zbereznikov.
- Nie słuchaj go! - przerwał Wasyl - Siadaj z nami! Wadziarowski! Przynieś gorzałkę z łodzi!

Wadziarowski nie dał się długo prosić, z miejsca popędził we wskazanym kierunku.

Kowalski, gdy już najadł się do syta, chociaż w przypadku takiego łasucha to nigdy nie wiadomo do końca, urządził sobie małą drzemkę... Wasyl Kaczkun  nawet tego nie zauważył, podawał mu kolejny kubek z gorzałką... Polak ocknął się i zaczął krzyczeć...

- A psy szczekały dopiero następnego popołudnia!
- Że co? - dziwił się Rosjanin.
- A... - ocknął się zupełnie Kowalski - rodzinna wieś mi się przypomniała. Zgłodniałem coś, macie jeszcze tego królika?

Wszyscy byli zdumieni, jak jeden człowiek może pochłonąć niemal jednorazowo taką ilość jedzenia...

- No co? Kilka dni prawie nic nie jadłem!

Sokoliński zdążył już wrócić do pozostałych...

- Zbereznikova schwytali jacyś obcy! Obozują na plaży!
- Ilu ich jest? - zapytał Kaliski.
- Ze siedmiu! Jeden taki strasznie wielki!
- Kim są? Piraci?
- Chyba nie, myślę że to te Kaczkuny z Rosji o których często bredził Zbereznikov.
- We trzech nie damy rady... - zastanawiał się Jamróz - chyba, że ich zaskoczymy!


Tymczasem kobiety uciekające przed piratami niespodziewanie natknęły się na Indian... Zatrzymały się, próbowały zawrócić w drugą stronę, ale okazało się, że odwrót został już odcięty. Indianie byli z każdej strony...

- Wpadłyśmy z deszczu pod rynnę... - szepnęła Połniakowska do Maciejewskiej - Co robimy?
- Uciekamy! - zawołała wskazana.

Kobiety próbowały przebić się przez szeregi indiańskie, ale nie dały rady. Indianie byli wszędzie...

- Same squaw! - zawołał wódz Indian - Mój syn szukał właśnie żony! A tu aż kilka do wyboru!
- Ale to blade twarze! - wypalił jeden z ważniejszych wojowników.
- Co za różnica?! Zabieramy je do naszej wioski! Syn ucieszy się bardzo!
- Marny nasz los, coś tak czuję... - niepokoiła się Dominika Guzikova
- Dzikusy mają nasz w swojej mocy... - martwiła się Renata Jarczykowska.
- Boję się... - dodała Anna Von Stollar.
- Ja też... - wtórowała Sabina Sviderkova.

Indianie prowadzili kobiety do swojej wioski, do której było kilka dni pieszo. Było to plemię Tonkawów na czele którego stał stary wódz Płonące Drzewo.

- Masz jakiś pomysł? - powiedział szeptem Pychowiański.
- Jest nas dwóch, dzikich z trzydziestu - odparł Wigurko - to nie może się udać.
- E, gdybym miał swoich piratów! Pokazalibyśmy tym dzikusom, gdzie raki zimują!
- Ale nie masz, poza tym znowu by cię zdradzili dla zdobycia kobiet dla siebie.
- To co robimy?
- Obserwujemy póki co...

Tymczasem kobiety były już coraz bardziej znużone podróżą...

- Dokąd nas te dzikusy prowadzą? - narzekała głośno Von Stollar.
- Pewnie do swoich domów - odparła Guzikova.
- Mam już dość tego Nowego Świata! - krzyknęła niemal płacząc Jarczykowska - Najpierw jacyś piraci trzymali nas w szopie, teraz jacyś dzicy prowadzą nas Bóg raczy wiedzieć gdzie!
- Nie denerwuj się Renatko - uspokajała ją Sviderkova.

Nagle Maciejewska spięła swojego wierzchowca, co spowodowało, że trzymający lejce Indianin puścił je. Następnie niemal tratując innego czerwonoskórego zaczęła pędzić przed siebie. Manewr ten próbowała natychmiast powtórzyć Połniakowska, ale pilnujący ją Indianin był już czujny i nie dopuścił do tego. Kilku Indian pobiegło za Maciejewską, ale nie było w stanie jej dogonić. Płonące Drzewo rozkazał ściągnąć kobiety z koni, żeby nie doszło już do podobnej sytuacji. Tonkawa nie znali do tej pory koni, nie potrafili na nich jeszcze jeździć.

- Jedna uciekła - skwitował wódz - szkoda, bo ta miała być dla mnie, reszta dla syna...
- Mamy ją ścigać?
- Nie ma sensu. Musimy opanować jazdę na tych zwierzętach. Pilnować ich, nawet bardziej od kobiet!

Maciejewska długo jeszcze pędziła przed siebie jak oszalała... Dopiero po dłuższym czasie zatrzymała się i nadsłuchiwała dźwięków pościgu, ale nic nie dało się słyszeć. Dopiero po chwili usłyszała tętent dwóch koni... W pierwszej chwili miała rzucić się do ucieczki, ale za chwilę ukazało się jej dwóch jeźdźców i nie byli to Indianie...

- Czekaj! Czekaj Monisławo!
- Wigurko? Pychowiański? Co tu robicie?
- Ratować was chcemy...

Wigurko opowiedział o tym, jak wraz z kilkoma towarzyszami wyruszyli na ich poszukiwania.

- Jak je uratujemy? - denerwowała się kobieta.
- Sami nie damy rady - odparł Wigurko - Według moich obliczeń jeżeli Indianie będą szli cały czas na zachód blisko wybrzeża to natrafimy na "Nefretete". Pilnujcie Indian, a ja pojadę po pomoc. Ciężko będzie z tym Macudowskim, bo pewnie nie będzie chciał mi nikogo dać, jak ostatnio, ale coś załatwię. Bywajcie!

Kniaź odjechał, w pewnym momencie Maciejewska zobaczyła stojącego nieopodal niczym pomnik Indianina, Pychowiański ruszył na niego z szablą, ale w momencie, gdy miał go już uderzyć zorientował się, że czerwonoskóry w ogóle na nic nie reaguje...

- Ej!

Zero reakcji...

- Co jest?! Obudź się!

Wciąż zero reakcji...

- Halo!

Indianin dopiero teraz popatrzył na niego mętnym wzrokiem i znowu wrócił do pozycji wyjściowej...

- Dziwny jakiś ten Indianin - skomentował Pychowiański - Dobra, jedziemy dalej panienko!
- Pani!
- O, przepraszam.
- Nie zabijesz go?
- Nie, on jest niegroźny...
- Ale może nas zdradzić...
- Jedziemy, nie chcę znowu do niego podchodzić, on ma jakiś dziwny wzrok...

Kwadrans później w to miejsce przybyli Tonkawowie...

- Ojcze! Kto to? - spytał wodza jego młodszy syn Zielony Królik.
- To mój synu dziwna historia... Kiedyś to był jeden z naszych najdzielniejszych wojowników, ale rozum mu się pomieszał i od tej pory nazywamy go Ten Co Nic Nie Wiedział...
- A co szamani na to?
- Mówią, że to ciężki przypadek...

 

 

Epopeja polsko-indiańska (86, fragment VIII - chronologicznie 93 część)

Nauka jodłowania nie szła zbyt dobrze...

- Trzy dni jodłuję - denerwowała się Małgorzata Raczkiewicz - i dalej nic nie umiem! To niemożliwe, żeby w tak krótkim czasie nauczyć się czegoś, do tego trzeba lat!
- Cicho! - syknął Damian Pierożański - Ktoś się zbliża!

Za chwilę faktycznie nadeszła Matylda z Janicką...

- I jak wam idzie gołąbeczki? Postępy są?

Nastała cisza...

- Nie mamy więcej czasu - zaczęła Ewelina Janicka - Już przed świtem lecicie do Bawarii.
- Ale... - wtrącił się Tomasz Tomaszewski.
- Milczeć! - krzyknęła Matylda - Nie ma żadnego ale! Mieliście czas, a jak go wykorzystaliście to wasza sprawa! Poza tym nie musicie spać, możecie dalej ćwiczyć i w drodze też!

Nikt już nie miał śmiałości by cokolwiek powiedzieć, Matylda zmierzyła wszystkich wzrokiem i odeszła. Janicka jeszcze chwilę postanowiła zostać...

- Nie ma szans nauczyć się jodłowania tak szybko - wypalił do niej Damian Baraniecki.
- Wiem - odparła spokojnie Janicka - Ale nie mamy czasu. Akcja musi być przeprowadzona!
- Ale my się tam zbłaźnimy! - darł się Łukasz Pietrzakiewicz
- Może to jest jakieś wyjście - zastanawiała się Janicka - Zróbcie to kabaretowo! Chociaż Weronice idzie świetnie...
- Mi? - dziwiła się Świątnicka.
- Tak. Jodłujesz niemal idealnie! Zostawiam wam wybór, ale dla mnie to jest jedyne wyjście, przygotujcie występ pod Weronikę, a wy będziecie elementem kabaretowym!
- Może i racja! - poparł ją Jędrzej Dąbkowski - To chyba nasza jedyna szansa, inaczej Niemcy nas tam zabiją! Dobrze, że mamy Weronikę, bo by była klapa totalna!
- No! To postanowione! - ucieszyła się Janicka - Przygotujcie występ we własnym zakresie...

Chwilę później Janicka była już przy Matyldzie...

- No i jak to widzisz Ewelinko?
- Niezbyt, ale wpadł mi do głowy doskonały pomysł!
- To znaczy?

Janicka wyjaśniła w czym rzecz...

- Doskonały pomysł! Chodźmy już spać, bo jutro czeka nas ciężki dzień... Ty będziesz koordynować akcję na miejscu, ja będę w pobliżu.
- Nie lecisz z nami?
- Lecę, będę was obserwować ze wzgórza za miasteczkiem...
- Ale nie będziemy mieć kontaktu!
- Ty będziesz na miejscu, ufam że zajmiesz się wszystkim należycie! Jakby coś było nie tak to pojawię się w odpowiednim czasie! Idę jeszcze pomedytować przed snem. Niech nikt mi nie przeszkadza!

Godzinę przed świtem cała grupa wsiadła do samolotu...

- Witam państwa! Nazywam się Henryk i zabiorę państwa do Bawarii! - powiedział z uśmiechem niski pilot.
- Gdzie Leszek? - denerwowała się Janicka - I jego komandosi?
- Spokojnie - odparła Matylda - wiesz, że Rymarski chodzi swoimi ścieżkami... Z tego co wiem to oni są już na miejscu.

Kilka godzin lotu minęło dosyć szybko, grupa jodlerów ćwiczyła tylko na początku, potem dostała zakaz od Matyldy...

- Przestańcie! Słuchać się tego nie da! Głowa mnie rozbolała przez was! Bazujcie na tym czego się nauczyliście wcześniej!

Po wylądowaniu grupa pod przewodnictwem Janickiej ruszyła w kierunku miasteczka, Matylda odczekała godzinę i samodzielnie zaczęła przemieszczać się w stronę wzgórza, z którego rozpościerał się doskonały widok na miasteczko i okolice.

- Czemu Matylda nie jest z nami? - dopytywała się Raczkiewicz.
- Ma nas obserwować ... - odpowiedziała ze spokojem Janicka - Pamiętajcie, że od tej pory nie mówimy po polsku! Ci co nie umieją po niemiecku niech milczą lub chrząkają lub zabierają głos tylko zdawkowo!
- Ja ja, naturlich! - odparł ze śmiechem Dąbkowski.

Miasteczko było już niedaleko, ale nagle przed grupą pojawiło się rozwidlenie dróg bez żadnych kierunkowskazów...

- No i co teraz? - zapytała Raczkiewicz.
- Po niemiecku miało być! - syknęła Janicka.

Gdy zbliżyli się bliżej dostrzegli człowieka siedzącego na kamieniu o dość głupkowatym wyrazie twarzy...

- Którędy do miasteczka? - zapytała Janicka po niemiecku.

Niemiec popatrzył chwilę na nich, poskrobał się po głowie, po czym pokazał ręką w prawo...

Po kwadransie okazało się, że coś jest nie tak, droga coraz bardziej zmieniała się  w dziką ścieżkę, aż w końcu zaczęły się bagna...

- No nie! - denerwował się Pietrzakiewicz - Coś tu jest nie tak, nogi do kolan mam brudne od błota, wracajmy!

Grupa wróciła do rozwidlenia dróg... Ale Niemca już tam nie było!

Polacy nie byli stąd, więc nie wiedzieli, że owym człowiekiem był tzw niemiecki wiejski głupek, który specjalnie źle ich poinformował...

- Idziemy tą drugą drogą! - zakomunikował Baraniecki.
- Cali jesteśmy brudni! - denerwował się Tomaszewski - a nasz występ za kilka godzin!

Kilka minut później ujrzeli miasteczko...

- Niech ja dorwę tego Szwaba! - wrzeszczał zirytowany Dąbkowski.

Tymczasem Niemiec zblliżał się do wzgórza...

- Kim jesteś? - zawołała po niemiecku przestraszona Matylda.

Niemiec nic nie odpowiedział, po prostu usiadł koło niej i tak jak ona patrzył na miasteczko...
Matylda dziwnie się czuła, nie wiedziała czego się spodziewać...

- O co chodzi?

Niemiec dalej milczał i mętnym wzrokiem patrzył na miasteczko. Matylda zrezygnowana nie odzywała się już i też patrzyła w tym samym kierunku. Siedzieli tak w milczeniu dłuższą chwilę, Matylda przyzwyczaiła się już do obecności Niemca.

- A niech siedzi - mówiła w duchu - Pewnie jakiś wieśniak, z nudów tu przylazł.

Tymczasem grupa weszła do miasteczka... Nagle z wiejskiej chaty wybiegły dwie grube Niemki i zaczęły ich zaganiać do środka.

- To jakaś pomyłka! - zawołała Janicka - My tu przyjechaliśmy na występ jodłowania!

Niemki uśmiechnęły się tylko nie zaprzestając zaganiania wszystkich do chaty.

- Może to jakieś ich ludowe powitanie? - zastanawiał się Pietrzakiewicz.

Chwilę później wszyscy znaleźli się w jakieś przestronnej izbie... Na środku siedziała Niemka jeszcze bardziej gruba...

- No! Bierzcie się do roboty! Nie ma czasu...

Polacy byli bardzo zdziwieni...

- My na jodłowanie! - wypaliła Janicka.
- Teraz ważniejsze jest co innego!
- ?
- Nasze miasteczko dostało zlecenie na  maultaschen (niemieckie pierożki - autor) dla naszych żołnierzy na froncie wschodnim! Pomoc  jest obowiązkiem każdego Niemca, oni tam walczą za nas, za III Rzeszę! A co wy tacy brudni jesteście? Helga! Zbierz od nich te brudne łachy i wypierz, do wieczora wyschną!
- Jakiś mężczyzna skierował nas na bagna zamiast do miasteczka...
- To Johann... On tak zawsze jak widzi kogoś obcego...
- ?
- Kiedyś był dobrze zapowiadającym się naukowcem, ale po stracie żony rozum mu się pomieszał... Od tej pory nie przemówił do nikogo ani słowem! Legenda mówi, że jak znowu się zakocha to przemówi... To już trwa od lat... Ale, nie ma czasu! Do roboty! Bo nie zdążymy do wieczora!

Tymczasem na wzgórzu... Niemiec coraz częściej zaczął zerkać na Matyldę... Ona to zauważyła i czuła się bardzo nieswojo...

- O co ci chodzi, co? - wypaliła nagle.
- O nic. Patrzę sobie...
- To patrz gdzie indziej! W ogóle to po coś tu przylazł? Nie masz co robić?
- Nie mam...
- Jak masz na imię?
- Johann.

Maultaschen to tradycyjne niemieckie pierożki o dość nieregularnym kwadratowym lub prostokątnym kształcie. Potrawa ta wywodzi się ze Szwabii, regionu Badenii-Wirtembergii. Ciasto na pierogi kryje w sobie farsz z mięsa mielonego, szpinaku, suszonego chleba, cebuli oraz aromatycznych przypraw. Maultaschen przypominają swoim kształtem włoskie ravioli, są jednak zdecydowanie od nich większe. Ich przekątna ma około 8–12 centymetrów.

 

 

 

Epopeja polsko-indiańska (86, fragment IX - chronologicznie 94 część)

Ośrodek wypoczynkowy SS - dla przypomnienia, do czasu przygotowania kabiny czasu do nowej misji grupa esesmanów została umieszczona w odizolowanym od świata obiekcie... Wśród nich był Schymann, sowiecki szpieg...

- Muszę coś wymyślić, żeby się stąd wydostać!

Schymann czuł, że im dłużej będzie przebywał w ośrodku tym prędzej zostanie unieszkodliwiony. Doskonale zdawał sobie sprawę jak działa sowiecki wywiad, a wydawało mu się, że został spisany na straty. Sowieci nie mogli pozwolić mu dłużej żyć, wiedział bowiem za dużo...

Tymczasem do ośrodka przyjechał transport mięsa...

- Nic mi o tym nie wiadomo - wyjaśniał kierowcy wartownik - by miał się taki transport pojawić...
- To co? Mam teraz wracać taki kawał drogi? - denerwował się kierowca.
- Poczekaj... Dzwonię do komendanta.

Kilka minut później...

- Komendant nic nie wie o transporcie, ale zgodził się na wjazd. Co to za mięso?
- Tusze wieprzowe i wołowe.
- Wjeżdżaj. Kieruj się w prawo, tam zaraz jest kuchnia!

Niedługo potem auto znalazło się na placu przed kuchnią, po kilku minutach wyszedł z niej szef kuchni...

- Pokaż to mięso, przyda się.

Kierowca wyszedł z szoferki i otworzył drzwi...

- Co to za smród?! To jakieś gówno, a nie mięso!
- Ja jestem tylko kierowcą, nie mi za to odpowiadać!
- Ale smród czujesz?!
- Czuję, czemu miałbym nie czuć?!
- Poczekaj tu, idę do komendanta, ja takiego czegoś nie przyjmę!

Kierowca jak gdyby nigdy nic zapalił papierosa i zaczął nerwowo rozglądać się po dziedzińcu. W tym samym czasie niedaleko placu pojawił się Schymann... Kierowca zaczął do niego machać... Schymann w pierwszej chwili nie wiedział o co chodzi, ale w końcu rozpoznał go i szybko zaczął zbliżać się w kierunku auta...

- Prasakow! Ty tutaj?
- ! Szybko! Nie ma czasu! Nakładaj ten worek i wchodź do auta!
- Ale... - Schymann wahał się, nie wiedział bowiem czy to nie sowiecki wywiad wysłał swoich ludzi by go wywieźć z ośrodka, a potem zlikwidować...
- Nie ufasz mi? Wychowaliśmy się razem, zapomniałeś?! Wsiadaj, jeśli chcesz żyć!

Schymann po krótkiej chwili zdecydował się zaryzykować...

- Masz tu rurkę byś mógł oddychać, po kilku kilometrach przesiądziesz się do kabiny!

Schymann wszedł do środka, Prasakow pomógł mu zawinąć się w worek, po czym przykrył go tuszami i stanął przed autem.

Niebawem wrócił szef kuchni...

- Nie bierzemy tego gównianego mięsa! Wracaj i rób z tym co chcesz! Komendant dzwoni i wyjaśni całą sytuację.
- Co zrobić... - odpowiedział spokojnie kierowca - to wracam, też chciałbym to wyjaśnić.

Za chwilę auto było z powrotem przy wjeździe...

- Już? Tak szybko?
- Nie chcieli tego mięsa jednak... Mogę jechać?
- Czekaj! - wartownik zorientował się, że wcześniej nie sprawdził zawartości auta i postanowił to nadrobić... - Boże! Co za smród! Zamykaj to cholerstwo i won! Coraz gorsze gówno na tej wojnie!
- Ja jestem tylko kierowcą, gdzie każą tam jadę, co załadują to wiozę...
- Jedź już, bo się porzygam!

Kilka kilometrów za ośrodkiem Prasakow zatrzymał auto, Schymann wygramolił się spod śmierdzących tusz i przesiadł do szoferki.

- Teraz mów Michaił! Masz mnie zabić?
- Zwariowałeś?
- ?
- Dowiedziałem się, że jest rozkaz by Cię zlikwidować, więc popędziłem tu co tchu! Jesteś moim przyjacielem z dzieciństwa!
- Co dalej?
- Jedziemy do Bawarii...
- Co?
- Zacząłem współpracować z Anglikami, za dobre pieniądze. W Rosji nie ma przyszłości, nie wiadomo kiedy człowiek stanie się niewygodny... Sam widzisz po sobie, byłeś lojalny, dobrze wykonywałeś powierzone zadania, a mimo to chcieli Cię zgładzić! Za dwie godziny mieli tu przeniknąć i załatwić sprawę!
- Mam u Ciebie dług wdzięczności!
- Przestań! Nie mógłbym zostawić przyjaciela z dzieciństwa na pastwę losu!
- Ale... Po co do Bawarii?
- Mamy spróbować odbić tych przybyszy z przeszłości czy też przyszłości...
- No wiem, przecież byłem w XVI wieku, oni są z przeszłości! Po co oni Anglikom?
- Ty to wiesz, ale Angole nie... A że do dobrze płacą to co nam szkodzi?
- Co mamy zrobić?
- Mamy niemieckie mundury, znamy świetnie niemiecki...
- No i?
- Mamy za zadanie zorientować się w sytuacji, podać im szczegółowe informacje, gdzie są przetrzymywani więźniowie, ilu jest strażników itd. Banalnie proste!
- I co dalej?
- Nic, angielscy komandosi będą ich odbijać. Tyle!

Tymczasem w małym niemieckim miasteczku...

Członkowie polskiego ruchu oporu wciąż przebywali w niemieckiej chacie, grube Niemki pilnowały by organizacja pracy była wzorowa... Baraniecki z Pierożańskim zostali skierowani do obierania cebuli, Raczkiewicz z Tomaszewskim zajęli się szpinakiem, Dąbkowski z Pietrzakiewiczem mielili mięso, a Świątnicka z Janicką zostały przeszkolone do produkcji ciasta...

- Mam pomysł! - szepnął Baraniecki do Pierożańskiego.
- Jaki?
- Pamiętasz co dostaliśmy jeszcze w Polsce na wypadek wpadki?
- No i...
- Musimy to dodać do farszu!
- Ale taka mała ilość w tak dużej ilości farszu nikomu nie zabije!
- Wiem, ale przynajmniej ostra biegunka z tego będzie!
- Super!

Po kilku godzinach...

- No! - cieszyły się grube Niemki - Teraz to tylko lepić pierożki!
- Zdążymy na występ jodłowania? - denerwowała się Janicka.
- Spokojnie! - odpowiedziała jedna z Niemek - Do wieczora jeszcze sporo czasu, wasze ubrania akurat przyschną... No, a wy w tym czasie przysłużycie się słusznej sprawie! Nasi żołnierze na wschodnim froncie czekają już na nasze pyszne maultaschen!

Około godziny 18:30 grube Niemki zwolniły Polaków...

- Idźcie już, my dokończymy resztę! Kierujcie się w stronę ratusza, powiadomiliśmy ich już tam, że jesteście! A jodłujcie fajniutko! Przyjdziemy posluchać!
- Ja przyjdę specjalnie dla niego! - uśmiechnęła się szelmowsko Helga i puściła oko w kierunku Barańskiego.

Polska grupa skierowała się w stronę ratusza...

- Damian! - roześmiała się Świątnicka - Nie zawiedź swojej fanki, ha ha ha!
- Cicho! - sarknęła Janicka - Przypominam, że rozmawiamy tylko po niemiecku!

Tymczasem na wzgórzu... Matylda coraz bardziej nerwowo patrzyła przez lornetkę... Nieuchronnie zbliżał się bowiem występ jodłowania...

- Gdzie oni do cholery są?! - pomyślała w duchu.
- Co tak się denerwujesz rusałko? - wypalił nagle Johann.
- A, bo ja taka nerwowa jestem, od urodzenia...
- Pomóc ci w czymś?
- A w czym ty mi możesz pomóc? Ha ha ha.
- We wszystkim!
- ?
- Nie jesteś stąd... Akcent masz dziwny...
- No i?
- Nie interesuje mnie to! Pomogę ci, nie zważając na nic!
- ?
- Dla Ciebie to nawet Hitlera zabiję!
- ?
- Rozkazuj, zrobię wszystko!
-?
- Chcę być twoim niewolnikiem!
- ?
- Nie jesteś Niemką! Ale nie interesuje mnie to, mów co chcesz, a będziesz to mieć!

Matylda nie odpowiedziała nic, ale w myślach zaczął jej kiełkować pewien plan...

Występ jodłowania zbliżał się nieuchronnie... Polacy dotarli już do organizatora, zostali zakwaterowani w niedużym domku i za ponad godzinę mieli wystąpić...

- Boję się trochę... - denerwowała się Świątnicka.
- Weronika! Ale czego? - uspokajała ją Janicka - Przecież wszyscy wiemy, że dasz radę! Naprawdę masz talent! Jodłujesz tak, jakbyś to robiła od dziecka!
- No właśnie! - wtrącił się Pietrzakiewicz - My to mamy co się denerwować! Będziemy tym elementem kabaretowym, bo inaczej nie ma szans...
- U mnie to całe życie kabaret - śmiała się Raczkiewicz - więc też spokojnie i bez nerwów.
- No, nie wiem - narzekała Świątnicka - Pocieszacie mnie, ale myślę, że do oryginału mi daleko...
- Dasz radę! - pocieszał ją Dąbkowski - Naprawdę dobrze ci idzie!
- Weronika! - dodał Baraniecki - Pomyśl o tych emocjach, ci wpatrzeni i zasłuchani w tobie Niemcy! A wtedy Rymarski i jego komandosi wkroczą do akcji! Nie myśl o sobie, zrób to dla ojczyzny! To ci powinno dodać sił!

Baraniecki robił dobrą minę do złej gry... Sam miał wiele obaw, ale siłą woli postanowił być twardy by za wszelką cenę nie pokazać, że się boi. Wiedział, że tylko taką postawą może pozytywnie wpłynąć na towarzyszy... Nie chciał dopuścić do sytuacji, żeby emocje wzięły górę nad trzeźwą oceną sytuacji i prawidłowym działaniem.

Tajne laboratorium doktora Mengele było naprawdę dobrze strzeżone... Rymarski obserwował wszystko z oddali przez lornetkę...

- Kur..., ja pierd...! Mam nadzieję, że tym jodłowaniem odciągną tych Niemców, bo inaczej czarno to widzę!
- Coś nie tak? - wypalił znajdujący się w pobliżu komandos.
- Nie! Wszystko w porządku! Tak sobie tylko klnę jak to mam w zwyczaju! Idź do pozostałych, niech się powoli szykują, pełna gotowość!

Nie tylko polskie siły specjalne obserwowały laboratorium i miasteczko... Okazało się, że przybyszami z innego czasu zainteresowały się też wywiady: amerykański, angielski, sowiecki i pewna grupa z Rumunii... Właśnie przedstawiciele tej ostatniej już prawie przeniknęli do wewnątrz, wszystko za sprawą złota, którym zaczęli przekupywać strażników...

- Nie ma szans na to byście go wydostali na zewnątrz - mówił do nich niemiecki strażnik - ale jednego z was wpuszczę do środka, żeby z nim porozmawiał.

Chwilę później jeden z Rumunów został wpuszczony do środka... Zupełnie nie interesowały go uwięzione kobiety, od razu zwrócił się do mężczyzny...

- Witaj Bachulo!

Wskazany lekko drgnął, nie spodziewał się bowiem, żeby ktokolwiek tutaj mógł znać jego imię...

- Jestem twoim potomkiem z XX wieku... Czekaliśmy na ten dzień, nic się martw, oswobodziby cię i zabierzemy do Rumunii...
- Do jakiej Rumunii?!
- No, do Transylwanii!
- I co ja tam będę robił?
- Będziemy starali się przenieść cię z powrotem do XVI wieku, ale póki co...
- Macie tu jakieś dziewice?
- Coś się znajdzie...
- Dosyć! - przerwał rozmowę niemiecki strażnik - już wystarczy! Wychodź!
- Damy ci więcej złota!
- Nie mogę! Uciekaj już stąd!
- Damy ci dziesięć razy więcej!
- Uciekaj, bo zacznę strzelać!

Występ jodłowania zbliżał się coraz bardziej nieuchronnie, na głównym placu miasteczka zbierał się coraz większy tłum... Strażnicy obserwowali sytuację, ale póki co nie przejawiali tendencji do opuszczenia swoich posterunków.

 

 

 

 

Epopeja polsko-indiańska (86, fragment X - chronologicznie 95 część)

Bunt piratów z San Escobar, a następnie obalenie kapitana Krwawego Gomeza vel Marcina Pychowiańskiego nie mógł ujść uwadze konkurencji... Piraci pod wodzą Dana Augustinusa szykowali się do ostatecznego rozstrzygnięcia kwestii dominacji na południowych wodach w pobliżu obecnych Stanów Zjednoczonych i Meksyku.

- To nasza szansa! - zawołał kapitan Augustinus - Płyniemy na San Escobar! Kamień na kamieniu tam nie zostanie! Zmiażdżymy ich! Najważniejsze to przejąć ich statek, wtedy będą niemal bezbronni! Pokażmy im, gdzie raki zimują!
- Ale...
- Czego Antonio?!
- Zabudowania w San Escobar są drewniane...
- Milcz koński łbie! Nieważne z czego! Trzeba to zrównać z ziemią!

Słowa dowódcy wywołały wielki entuzjazm wśród jego ludzi, niespełna godzinę później płynęli już w stronę San Escobar. Augustinus upojony winem darł się w niebogłosy...

- O wy szelmy, hultaje, nicponie, moczymordy z San Escobar! Pokażemy wam, co znaczy z nami zadzierać! Nie będzie żadnej litości!

Obie grupy pirackie rywalizowały ze sobą od lat, ale żadna nie była w stanie w pełni dominować i zniszczyć rywali. Szala zwycięstwa przechylała się to w jedną, a za jakiś czas w drugą stronę. Piraci nienawidzili się wzajemnie. Pod Pychowiańskim służyli głównie Hiszpanie, a pod Augustinusem Portugalczycy.

Tymczasem połączone siły I i II polskiej wyprawy do Nowego Świata zbliżały się do morza, gdzie dla przypomnienia czekał na nich statek III wyprawy tzw. odwetowej Macudowskiego. Określenie "czekał" jest znacznym nadużyciem, bowiem Macudowski haniebnie zamierzał odpłynąć i zostawić ich na pastwę idących ich śladem Indian, ale na szczęście kotwica zaplątała się o coś i mimo prób rejterada została uniemożliwiona. Indianie różnych plemion, głównie Apacze i Komancze, podążali śladem Bladych Twarzy żądni ich skalpów. Dla przypomnienia czerwonoskórzy wcześniej rozbili silny hiszpański oddział dowodzony przez okrutnego Jose Manuela Bakulerosa i Pablo Magierosa, a obaj dowódcy pozostali przy życiu by w niedalekiej przyszłości zginąć w okrutnych cierpieniach przy męczeńskich palach. Polscy zwiadowcy, a zwłaszcza słynny angielski tropiciel Martin Swayze Von Bigay non stop obserwowali Indian, by ci nie zaskoczyli głównej grupy. Przez dłuższy czas ta sztuka udawała się znakomicie, ale nie wiedzieli, że grupa trzystu indiańskich wojowników podąża niestrudzenie dniem i nocą całkiem inną drogą, a mianowicie drogą rzeczną płynąc canoe (indiańska łódź). Dzięki temu manewrowi Indianie zyskali na czasie i wyprzedzili Polaków, którzy nic nie podejrzewając kierowali się prosto w pułapkę... Wódz Apaczów Mescalero Ciężki Kamień, choć nie dawał po sobie tego poznać, już cieszył się w myślach na uznanie, jakie zyska u pozostałych wodzów na wieść o przyszłym zwycięstwie nad Bladymi Twarzami. Indianin już widział te zdobyte na wrogach skalpy, już nawet słyszał swoje imię wypowiadane z podziwem w każdym wigwamie i przy każdym ognisku... Sława i jeszcze raz sława!

- Zbliżamy się do wybrzeża! - zakomunikował dowódcom obu wypraw Mateusz Budzanowski.
- Nareszcie! - ucieszył się Michał Potylicz.
- Statek jest na miejscu? - zapytał Jerzy Doniecki.
- Tak! - odparł Budzanowski.
- Czekajcie! - przerwał im Jan Pratelicki - Podejrzana ta cisza... Bądźmy ostrożni!
- Nie ma czego się obawiać... - uspokajał go Potylicz.
- Mówię wam ta cisza jest niepokojąca...
- Cisza jak cisza... - skomentował Doniecki.
- Nie słychać ptactwa, ani żadnych innych odgłosów, poza szumem wody... Jestem niemal pewny, że to zasadzka!

Obaj dowódcy spojrzeli po sobie, ale zrozumieli w lot, że człowiek od lat żyjący wśród Indian może mieć rację...

- To co proponujesz Janie? - zapytał po dłuższej chwili Doniecki.

Pratelicki nie odparł nic, ale skinieniem ręki przywołał Germanopacza Ciężką Rękę. Chwilę później wojownik pośpiesznie oddalił się... Wrócił po dwóch kwadransach...

- Apacze Mescalero zorganizowali pułapkę na nas, przyczaili się w dwóch grupach. Nie wiem dokładnie ilu ich jest, ale na pewno więcej niż dwustu.
- Miałeś rację Janie! - skwitował sytuację Potylicz - Ale co robimy dalej? Gdy tylko znajdziemy się na plaży chcąc dostać na statek czerwonoskórzy zgotują nam masakrę... Będziemy na otwartej przestrzeni, nie damy rady obronić się przed przeważającymi siłami!
- Ciekawy jestem czy nasi na statku ich widzieli? - zastanawiał się Doniecki.
- Do czego zmierzasz? - zainteresował się Potylicz.
- Statek powinien być wyposażony przynajmniej w kilka armat, Indianie są w zasięgu - odparł Doniecki - Nagła salwa powinna wywołać u nich spory popłoch.
- Ale czy to wystarczy? - zastanawiał się Pratelicki - Poza tym nie wiemy czy ze statku widzieli Apaczów...
- Trzeba ich zawiadomić! - przerwał mu Potylicz.
- Ja pójdę! - od razu zaoferował się Ciężka Ręka.
- Wiem, że dałbyś radę - odparł Pratelicki - ale Ty też jesteś Indianinem, a załoga statku cię nie zna. Jest tam paru naszych, ale nie wiadomo na kogo trafisz. Obawiam się, że ktoś mógłby nerwowo zareagować.
- Wiem! Niech płynie ich dwóch! - zaproponował Potylicz.

Niedługo potem, Ciężka Ręka i  Rafał Kobyłecki oddalili się od pozostałych, by szerokim łukiem ominąć przyczajonych Apaczów i niezauważenie dopłynąć do statku. Tymczasem Apacze nie zorientowali się jeszcze, że Blade Twarze są już w pobliżu... Czuli się tak pewnie, że nawet nie wysłali zwiadowców, po prostu zbytnio wierzyli w swoją przewagę liczebną.

- Bądźmy czujni! - powiedział wódz Ciężki Kamień do kilku swoich najlepszych wojowników - Czuję, że zbliżają się!
- Zaatakujemy ich od razu jak się pojawią? - dopytywał się Niski Niedźwiedź.
- Nie. Pozwolimy im dotrzeć niemal do samej wody i wtedy zasypiemy ich gradem strzał, a następnie rzucimy się na nich!
- Mówiłeś wcześniej wodzu, że chcesz wziąć jak najwięcej jeńców... - wtrącił się Żółty Liść.
- A... - zreflektował się wódz - Celujcie tak, żeby nie zabijać!

Po dłuższym czasie dwójka pływaków dotarła na statek "Nefretete". Mieli szczęście, bowiem pierwszy wypatrzył ich Piotr Laszlo Tekieli - członek II wyprawy...

- Nie strzelajcie! To nasi!
- Ale jeden jest dziki! - darł się zbir Zębiszon.
- To Ciężka Ręka! Spokojnie, on jest z nami!

Wieść o wizycie Indianina na statku szybko dotarła do Macudowskiego...

- Brrr! Wiedziałem, że tak będzie! Wszystkich nas zabiją!

Po czym zamknął się w swojej kajucie.

- Apacze zaczaili się na nas - zaczął Kobyłecki - Dowódcy chcą by na sygnał wystrzelić w ich kierunku kilka salw armatnich. Aha, żeby wiedzieli, że dotarliśmy do was trzeba opuścić banderę do połowy...
- To się da zrobić - odpowiedział Klaus Rodenthaler niemiecki kapitan statku - Gdzie oni są?

Kobyłecki pokazał ręką cele...

- Są w zasięgu wszystkich naszych czterech armat. Idę wszystko przygotować i czekamy na sygnał.

Pół godziny później dostrzeżono sygnał z lądu i niemal natychmiast armaty zaczęły "pracować"... Po chwili wściekłe wycie Apaczów zmieszało się z hukiem armat. Indianie byli kompletnie zaskoczeni, zaczęli biegać w różne strony nie bardzo wiedząc co się dzieje...

Niesamowity hałas wyciągnął Macudowskiego z kajuty, był bardzo wystraszony, a widok Indian na plaży dopełnił reszty... Nie wiadomo kiedy pojawiła się przy nim Włoszka Evelline Rodaccio, chciała go przytulić i uspokoić, ale on odepchnął ją wściekle...

- Pora już!

Zaczął kierować się w przeciwną stronę burty, po drodze skręcił jeszcze do kajuty by wziąć sakiewki ze złotem, Rodaccio podążała cały czas za nim.

- Płyniesz ze mną czy zostajesz? - zapytał nagle.
- Płynę! - odparła bez zastanowienia zakochana w nim kobieta.
- Kazałem przygotować łódź na wszelki wypadek...
- Ale to na statku jesteśmy bezpieczni...
- Mylisz się! Statek jest dalej unieruchomiony, kotwica wciąż nas trzyma! A tu zaraz pojawi się cała sfora dzikich, zabiją wszystkich, trzeba uciekać!

Niedługo potem oboje znaleźli się w łodzi i odpływali w nieznane...

Salwy armatnie spowodowały wielkie straty wśród Indian, dodatkowo zginął wódz Ciężki Kamień, a nie znalazł się nikt godny by go zastąpić. Apacze byli strasznie zdezorientowani, nie wiedzieli kto ich atakuje, w końcu jeden z wojowników Żółty Liść zaczął nawoływać pozostałych do odwrotu w bezpieczne miejsce... Nie wszyscy go jednak słyszeli i wciąż trwał straszny chaos... W końcu jedna z grupek Apaczów zaczęła przesuwać się w kierunku, gdzie znajdowali się Polacy. Ci zaś byli na to przygotowani i spadli na Indian jak jastrzębie na stado kur. Armaty wciąż ostro raziły Indian... Apacze zaczęli w panice uciekać... Po pewnym czasie dowódcy zadecydowali o tym by ewakuować się na statek, oczywiście zachowano odpowiednią ostrożność by nie narazić się na atak powracających czerwonoskórych. W między czasie dotarli zwiadowcy Martin Swayze Von Bigay, Kozacy Czarnienko i Robaczenko oraz Czarny Malik, którzy donieśli, że główna grupa Indian znajduje się w odległości dwóch godzin od plaży. Dlatego tym bardziej wskazane było jak najszybsze dotarcie na statek.

- Niestety konie musimy zostawić... - oznajmił ze smutkiem Potylicz.

Cała akcja dotarcia na statek trwała dość długo, ale na szczęście zdążono przed dotarciem głównych sił Indian. Czerwonoskórzy wiedzieli już o fiasku pułapki na plaży i śmierci wodza Ciężkiego Kamienia. Straty Apaczów na plaży wyniosły co prawda niespełna 20 procent, ale psychologicznie było to znacznie więcej.

- Czemu Blade twarze nie odpływają? - dziwił się Bizoni Róg wódz Apaczów Lipan.
- Nie możemy otwarcie ich zaatakować! - grzmiał Tłusty Brzuch wódz Komanczów - Jeżeli ich wielka łódź nie odpłynie wsiądziemy nocą na kanoe, podpłyniemy i będziemy zabijać bez litości.

Radość na statku nie miała granic, ale gdy tylko rozniosła się wieść, że nie można odpłynąć to radość zaczęła ustępować, może nie rozpaczy, ale poczuciu bezradności...

- Czeka nas ciężka noc - zapowiedział Pratelicki - Gdy się rozwidni musimy coś zrobić z tą kotwicą!

Zbliżała się noc, rozpisano straże, obawiano się bowiem zaskoczenia od strony Indian. Jako pierwsi na wartę zgłosili się Swayze, Czarnienko, Robaczenko i Tekieli.

- Mam nadzieję, że wszystko się ułoży - mówił Czarnienko - i uda nam się wrócić do Rzeczpospolitej...
- Miejmy nadzieję - odparł Swayze.
- Jak wrócę to jadę się oświadczyć, a potem ślub od razu!
- Masz jakąś upatrzoną pannę?
- No pewnie! Jestem już po słowie z Natalią Bielewiczówną...
- Ale dość długo cię jednak w ojczyźnie nie było...
- No i co z tego? Obiecała czekać! Mój przyszły teść Krzysztof też obiecał!
- No, jak tak to tylko pogratulować!

Przy drugiej burcie trwała także rozmowa...

- Wiesz co mi się śniło Laszlo? - zapytał Kozak Robaczenko Tekieliego.
- No, nie wiem...
- Że przeniosłem się w przyszłość i najpierw wpuszczałem ludzi do pracy, ale dokładnie nie wiem co i jak, a potem siedziałem w jakiejś takiej nowoczesnej furmance i woziłem tych samych ludzi do pracy!
- Jak to woziłeś?
- No tak!
- Karoca czy co?
- Nawet pięćdziesiąt ludzi naraz wchodziło!
- Niemożliwe! To ile koni to musiało ciągnąć?
- Ani jeden!
- Jak to?
- No tak, miałem jakiś taki magiczny przedmiocik, który gdzieś tam wkładałem i już!
- Niemożliwe! Ale jak wyglądała ta furmanka?
- Taka wielka, ale naprawdę wielka karoca!
- I bez koni?
- No, nie widziałem przynajmniej!
- Może gdzieś pochowane były!
- Może...

Nagle w pobliżu pojawiły się dwie postacie...

- Hej! - zawołał Krzysztof Seremacki - Coś spać nie mogę...
- Pilnujecie, żeby nas te czerwone skurczybyki nie zaskoczyły? - wypalił Roman Więcławski.
- Pilnujemy, a jakże! - odparł Robaczenko.
- Co tu robić? - narzekał Więcławski - Spać też nie mogę, nalewka wg przepisu św. pamięci wuja Klemensa już dawno się skończyła... Chyba, że tu na statku mają jakieś zapasy? Idziemy sprawdzić heh!
- Więcławski! - powiedział pojawiący się nagle Przemko Nowacki - ty to tylko o jednym!
- A waść się nie napijesz, jak znajdziemy?
- Co bym się nie napił? Ale najpierw znajdźcie! ha ha!

Kto szuka nie błądzi, niedługo potem Więcławski obwieścił, że znalazł pod pokładem beczkę wina... Po jakimś czasie wyraźnie rozluźnieni towarzysze rozpoczęli dyskusję...

- A wam podoba się ustrój naszej ojczyzny? - zaczął Seremacki.
- Nie do końca! - skwitował Nowacki.
- Ale co konkretnie?
- Śniło mi się kiedyś, że trafiłem do przyszłości, też do Polski rzecz jasna...
- No i? - zaciekawił się Więcławski.
- Nie było króla, ale wódz! Oj nie miał on z górki, wszędzie sami wrogowie, którzy tylko czekali aż mu się powinie noga!
- No i co? - z jeszcze większym zaciekawieniem interesował się Więcławski.
- A on nic, był twardy i szedł w kierunku zmian! Mawiał, że kto nie z nim to przeciwko niemu! Pół Polski było za nim, pół przeciw! A on niezłomny trwał w swoim postanowieniu!
- I co dalej? - zaciekawił się Seremacki.
- Brata mu zatłukli Moskale! Ale on dalej był niezłomny w tym co uznał za stosowne! Trwał w tym i trwał,  był bezwględny, by mieć poparcie obiecywał wszystkim  to co chcieli! Za każdego bachora talary dawał!
- Ale jak to za bachora? - aż się spocił z wrażenia Więcławski - toż ja mam przynajmniej jednego bachora w każdej wsi w okolicy gdzie mieszkam!
- No to talary byś waść inkasował!
- Fajnie!
- Musiał tak robić, bo rywale nie spali! Chcieli wszystko w naszym kraju oddać Niemcom!
- Jak to Niemcom?
- A tak to! Dzięki tym działaniom pół Polski było za nim!
- Oj to niedobrze, że tylko pół!
- Też tak myślę! Talary na każdego bachora to nie jedyna metoda jego działania! Wiele innych rzeczy jeszcze wymyślił
- Co na przykład?
- A choćby to, żeby raz w roku taki bachor na wypoczynek pojechał! I też talary za to dawał!
- Nie może być!
- A jakże! Bachora gdzieś tam wysłać, a rodzice talary inkasowali!
- Podoba mi się ta wizja nowej Polski! - darł się Więcławki - Polej Seremacki, kurde polej!

Wtem nadeszli inni...

- Mi także podoba się to co mówicie! - oznajmił Niemiec Martin Schylder - Ja bachory mogę trzaskać ot tak!
- Ale to się tylko śniło Nowackiemu... - wyjaśnił Więcławski.
- A... Szkoda, kurczę pieczone, szkoda!
- Jesteś niemożliwy! - śmiał się Stanisław Jochymowski - Ha ha ha!
- Marzyciele! - grzmiał Rafał Kafałkowski - Dobra, wróćmy na ziemię! Macudowski odpłynął, nie wiadomo czy przeżyje... Trzeba wracać do Polski i skład odzyskać!
- Wreszcie powiedziałeś waść coś sensownego! - skwitował Jochymowski - Hej! Macie jeszcze jakieś wino waszmościowie?
- Coś tam jeszcze zostało!
- To polejcie, bo gardło zaschło...

Tymczasem w innej części statku...

- Mała! - rzekła cicho Cekierova do Lelkovej.
- Co jest?
- Trochę się boję...
- E tam, fajnie jest, mi się podoba, będę miała co wnukom opowiadać ha ha ha.
- Poważnie mówisz?
- No pewnie! Jesteśmy już na statku, więc nie jest źle!
- Myślisz, że wrócimy bezpiecznie do Polski?
- A co miałybyśmy nie wrócić? Trzymaj się mnie, będzie dobrze!

Nagle na pokładzie pojawiła się Anna Hynowska...

- Nie mogę coś spać - mówiła sama do siebie. Następnie podeszła do burty i długo w milczeniu patrzyła w ciemność... - Boże! Dlaczego ja mam takie życie do stu tysięcy diabłów! To niesprawiedliwe! - po policzkach zaczęły płynąć jej łzy. Czeszki nie wytrzymały, podbiegły do niej i zaczęły ją przytulać.

- Moje kochane! - powiedziała z wyraźnym wzruszeniem Hynowska - Na was to zawsze mogę liczyć!
- Co będziesz robić Aniu jak uda się wrócić do kraju? - zapytała Cekierova.
- Jak to co? Wrócimy do mycia statków, Czarnego Malika wezmę do pomocy i damy radę!
- A ja mogę do was dołączyć? - szepnęła rozpłakana Lelkova.
- Będzie to dla nas zaszczyt! - odparła poważnie Hynowska - Zostaniesz specjalistką od czyszczenia trudno dostępnych zakamarków!

Nagle pojawił się Czarny Malik...

- A tu co się dzieje?
- A co ma się dziać? Tak sobie rozmawiamy... - odparła Hynowska - A ty gdzie łazisz?
- Tradycyjny spacerek przed snem...
- Plątasz się jak zwykle tam i z powrotem, ha ha ha.
- No! Wiesz, że tak lubię!

Tymczasem Indianie Tonkawa wracali z porwanymi kobietami do rodzinnej wioski...

(za chwilę dojdzie do spotkania z innymi Indianami, ale o tym czytaj w części specjalnej - link: CZĘŚĆ SPECJALNA)

Po krótkim spotkaniu z Pisuangami Tonkawa ruszyli w dalszą drogę by po wielu godzinach dotrzeć do swojej wioski. Na ich powitanie wyszło wielu mieszkańców, w tym starszy syn wodza Zwinny Lis.

- Co to za squaw prowadzicie ojcze? - rzekł na powitanie.
- Ta! - wódz Płonące Drewno wskazał na Annę Von Stollar - jest moja, reszta może należeć do ciebie.
- A ja? - zdenerwował się młodszy syn Zielony Królik.
- Ty jeszcze masz czas - skwitował wódz - Aha, jedną oddaj naszemu najsłynniejszemu wojownikowi Wysokiemu Orłowi.
- Zgoda ojcze! Niech sam wybierze którą zechce!
- Słońce już niemal zachodzi, każ umieścić squaw w oddzielnym wigwamie, ale strzec pilnie, bo jedna już uciekła!
- A to co za wysokie psy? - Zwinny Lis wskazał na konie, które od początku przykuły jego uwagę, może nawet bardziej niż squaw...
- To konie, te squaw na nich jechały! Musimy szybko opanować jazdę na nich, a siła naszego plemienia wzrośnie jeszcze bardziej.

Indianie zaprowadzili kobiety do pustego wigwamu i pilnie strzegli.

- Boję się! - powiedziała cicho Renata Jarczykowska - Co oni z nami zrobią?
- Spokojnie Renatko... - uspokajała ją Czeszka Sabina Sviderkova - Będzie dobrze!
- No właśnie! Bądźmy dobrej myśli! - podchwyciła Paulina Połniakowska - Wierzmy, że Monisławie uda się sprowadzić pomoc na czas!
- Niech się śpieszy! - denerwowała się Anna Von Stollar - widziałyście jak ten stary na mnie patrzył?! Widziałam wyraźnie jak wskazał na mnie palcem!
- Widocznie wpadłaś mu w oko - śmiała się Czeszka Dominika Guzikova.
- To nie jest śmieszne! Rusłana! Widzisz to jakoś w przyszłości?
- Nie za bardzo... - odpowiedziała Ukrainka Rusłana Kramerko - Bez swoich ziół i innych potrzebnych rzeczy jestem niemal bezradna...
- Co oni od nas chcą? - denerwowała się Jarczykowska - Boże! Jak nie piraci zwyrodnialcy to teraz te dzikusy! Pewnie też im o jedno chodzi!
- Monisława to ma dobrze! Uciekła, a my? - dodała Guzikova.
- Ona jeszcze nigdy mnie nie zawiodła! - odparła dobitnie Połniakowska - Jestem pewna, że sprowadzi pomoc!
- Ale kogo? Macudowski boi się własnego cienia przecież! - skwitowała Von Stollar - Musimy same działać!
- Małe szanse... - podsumowała Sviderkova - Kilku Indian nas pilnuje.

Tymczasem kniaź Wigurko dotarł w pobliże "Nefretete", a działo się to akurat podczas bitwy z Indianami...

- Coś się dzieje!

Po porażce Indian dotarł na statek...

- To co? Już to nie rządzi Macudowski?

Zbir Chwaścior wyjaśnił mu jak się rzeczy mają.

- Macudowski razem z Włoszką odpłynął w nieznanym kierunku...
- Zawsze mówiłem, że to tchórzliwy kundel. To kto tu teraz rządzi?
- Dowódcy I i II wyprawy...
- Prowadź!

Wigurko chwilę później stanął przed Potyliczem i Donieckim. Szybko zrelacjonował sytuację i prosił by ratować pojmane kobiety.

- Oczywiście, nie zostawimy ich na pastwę losu - odparł Doniecki.
- Najszybciej byłoby popłynąć statkiem, ale jest wciąż unieruchomiony - skomentował Potylicz.
- Wieczór już niemal... - kontynuował Doniecki - Nie możemy czekać, o świcie wyślemy silny oddział.

Wokół wioski Tonkawów krążyli: Monisława Maciejewska i Marcin Pychowiański vel Krwawy Gomez.

- Myślisz, że Wigurko już dotarł na statek?
- Nie wiem dokładnie, gdzie to jest, ale z tego co mówił to myślę, że tak.
- Dobry miałeś pomysł, żeby przyczaić się na tym wzgórzu, doskonale widać stąd morze... Będziemy widzieć płynący na pomoc statek.
- Ja mam zawsze dobre pomysły!

Po jakimś czasie...

- Patrz! - zawołała Maciejewska - Statek!

Pychowiański dłuższą chwilę przyglądał się, by po chwili oznajmić...

- To chyba moi...
- Jesteś pewien?
- Tak. Swojego statku bym nie rozpoznał? Wygląda na to, że zejdą na ląd...
- I co teraz? Z jednej strony Indianie, z drugiej piraci... Co robimy?
- Obserwujemy... Ale czekaj! Widzisz tam w oddali?
- Gdzie?
- No tam! - wskazał ręką kierunek - Drugi statek!
- Może to Wigurko z pomocą?

Pychowiański długo przyglądał się statkowi...

- Chyba nie... Wydaje mi się, że to też piraci...
- Też twoi? To znaczy byli twoi...
- Chyba nie... Poczekaj, niech bliżej podpłyną... Myślę, że to piraci Dana Augustinusa! Nasza konkurencja!

Oboje obserwowali statki, z pierwszego już jakiś czas temu na ląd wypłynęły łodzie, a drugi był wyraźnie przyczajony...

- Coś mi się wydaje, że Augustinus dostrzegł moich i chce ich zaskoczyć! Oj, żebym tam był, rozprawiłbym się z draniem! Ale beze mnie moi ludzie są ślepi i bezradni!
- Co chcesz zrobić? Przecież cię zdradzili, a teraz chcesz im pomóc?!
- Sam nie wiem... Nosi mnie, żeby tam ruszyć do nich...
- Nie rób tego! Mamy ratować kobiety, a nie mieszać się w rozgrywki między piratami!
- Wiem, wiem...
- Jeszcze tylko "Nefretete" do kolekcji brakuje...

Piraci Augustinusa zeszli na ląd w innym miejscu...

- Szybko, szybko! - mobilizował Augustinus - Podejdziemy do nich i wybijemy do nogi! A wtedy na zawsze zostaniemy panami tych mórz! Spadniemy na nich jak orły na kury, psiakrew szybciej mówiłem! Ruszać się do stu tysięcy diabłów!

Pół godziny później piraci Augustinusa zaatakowali dawnych piratów Pychowiańskiego, wykorzystując zaskoczenie szala zwycięstwa błyskawicznie przechyliła się na stronę tych pierwszych. Nie było litości, trup kładł się gęsto, w końcu zostało przy życiu tylko dwóch rywali... Chcieli się poddać, rzucili broń na ziemię, padli na kolana...

- Augustinusie! Litości! Będziemy ci wiernie służyć!

Wskazany spojrzał na nich wściekle...

- Teraz się zabawimy! - zawołał - Żeby nikt nie powiedział, że Augustinus nie jest łaskawy! Będziecie walczyć o życie!

Zgiełk walki spowodował, że z wioski Tonkawów zaczęli zbliżać się ciekawscy, których było coraz więcej...

- Blade twarze walczą ze sobą! - rzucił ktoś i to wystarczyło, żeby niemal wszyscy Tonkawowie ruszyli ochoczo oglądać niecodzienne widowisko. Tym bardziej, że Indianie byli zaprzyjaźnieni z piratami Augustinusa. W wiosce zostało tylko dwóch wartowników pilnujących kobiety...

- Witam cię Augustinusie! - zawołał zbliżający się wódz Płonące Drewno.
- Witam wodza Tonkawów, moje serce cieszy się na widok mojego czerwonego brata!
- Czy Tonkawowie mogą obserwować walkę?
- Oczywiście! Zostało dwóch wrogów, właśnie daję im szansę by walczyli o życie!
- Proponuję, żeby nasz najlepszy wojownik Wysoki Orzeł w tym uczestniczył!
- Życzenie mojego czerwonego brata jest dla mnie rozkazem!

Płonące Drewno z synami i najlepszymi wojownikami zbliżył się do Augustinusa.

- Zapalmy fajkę pokoju i obmyślmy jak to wszystko zorganizować - zaproponował wódz.
- Zgoda!

Tymczasem Maciejewska z Pychowiańskim...

- Śpieszmy się! To nasza jedyna szansa, zostało dwóch wartowników!
- Idziemy!

Po drodze Maciejewska podniosła łuk i kołczan ze strzałami pozostawiony przy jednym z wigwamów...

- Co chcesz zrobić?
- Trzeba coś z tymi wartownikami zrobić!

Zbliżyli się na odległość strzału, Indianie byli wyraźnie niezadowoleni, że jako jedyni zostali na miejscu... Maciejowska przymierzyła i jeden z nich głucho osunął się na ziemię, drugi chciał wszcząć alarm, ale nie zdążył, bo chwilę później z przeszytym gardłem podzielił los towarzysza.

- Ale ty strzelasz! - nie mógł wyjść z podziwu Pychowiański.
- Szybko! - szepnęła Maciejowska, a chwilę później była już przy wigwamie...

Kobiety nie posiadały się ze szczęścia na widok Monisławy, ta od razu dała znak, żeby były cicho...

- Szybko, uciekajmy!
- Wiedziałam, że po nas przyjdziesz! - szepnęła cicho Połniakowska.
- Szybko, później pogadamy! - ponaglała Maciejewska.

Nagle zza pleców Maciejowskiej wyłoniła się stara squaw, która z nożem w ręku zaatakowała Monisławę! Połniakowska nie zastanawiając się wiele porwała leżący nieopodal kamień i rzuciła nim w kierunku starej Indianki trafiając ją wprost w skroń i powodując natychmiastową śmierć. Monisława spojrzała z wdzięcznością na przyjaciółkę, której tej wzrok wystarczył...

Cała grupa, po wcześniejszym odzyskaniu koni, ruszyła po cichu w stronę "Nefretete".

Tymczasem rosyjskie Kaczkuny zbierały się do wymarszu...

- Ivan! - krzyknął Wasyl Kaczkun do Zbereznikova - Prowadź do tej indiańskiej kopalni złota!
- Eeee?
- Nie e, tylko prowadź! Jeżeli faktycznie znajdziemy tam złoto, jak mówisz, to puścim cię wolno! Zdjąć mu więzy, niech prowadzi!
- A ile mi tego złota dacie?
- Tobie? Nic! Ty życie ocalisz wtedy, mało?!

Zbereznikov, wiadomo oszukiwał co do tej kopalni, ale to była jego jedyna szansa, więc zaczął grać swoją rolę...

- No to chodźmy! Ale głodny jestem!
- Ruszaj! - warknął Wasyl - Później dostaniesz!
- Ale aby na pewno?
- Milcz! Ruszaj pókim dobry!

Chwilę później do Wasyla zbliżył się Witalij Wadziarowski...

- Misja zakończona. Złapaliśmy tego Zbereznikova...
- Przecież dostałeś złoto!
- No tak, ale teraz kolejna misja... Za darmo?
- Kaczkuny zawsze płacą to co obiecają! Mówiłem, że dostaniecie swoją część z tej kopalni złota!
- A jak tam nie będzie złota?
- Nic się nie bój! Nawet jak nie znajdziemy złota to wam zapłacę!
- Zgoda!

Nieopodal szli Sławomir Sojkov, Grigorij Vołkov i Mariusz Roch Kowalski...

- Co myślicie o tym indiańskim złocie? - rozpoczął rozmowę Sojkov.
- Głodny jestem - odparł Kowalski - Na pusty żołądek to ja nie myślę o takich sprawach...

Rosjanie parsknęli śmiechem...

- Przecież dopiero co kilka królików opędzlowałeś! Ha ha ha! - śmiał się Vołkov.
- Kiedy to było... - żachnął się Polak - Poza tym kilka dni prawie nic nie jadłem, więc tak jakbym był dalej na minusie.
- Mam tu suszone mięso... Mogę poczęstować... - zaproponował Sojkov, a dosłownie chwilę później Kowalski już je żuł.
- Yyyy... Dobre! Dzięki!

Szli w milczeniu, obserwowani przez towarzyszy Zbereznikova: Sebastiana Sokolińskiego, Wojciecha Kaliskiego, zbira Jamroza i Saszę Rusańskiego...

- Mają przewagę liczebną... - zaczął Kaliski - Nie możemy ich otwarcie zaatakować...
- Trzeba czekać na Wigurkę! - spuentował Jamróz - Może uda mu się sprowadzić pomoc?
- Nie jest źle! - skwitował Sokoliński - Zbereznikov żyje, obserwujmy jak to się potoczy...
- Może mu nic nie zrobią? - wypalił nagle Rusański.
- Chcesz żebyśmy zostawili naszego towarzysza na pastwę tych Kaczkunów?! - warknął Kaliski.
- No nie... - odparł zmieszany Rusański.
- Trzeba zaskoczyć ich w nocy, podczas snu! - proponował Jamróz.

 

 

 

 

Epopeja polsko-indiańska (86, fragment XI - chronologicznie 96 część)

Do małego bawarskiego miasteczka niespodziewanie przybyła pewna grupa... Była to banda szabrowników rabująca Niemców podczas nalotów alianckich... Nie do końca było wiadomo, czy mieli jakiś cynk o zbliżającym się nalocie czy też zostali wezwani przez dowództwo AK w celu wsparcia grupy jodlerów. Banda już wcześniej luźno współpracowała z polskim podziemiem, często wspomagając go finansowo w walce z okupantem. Na czele grupy stała okrutna Karolina Płatkiewicz, członkami byli Jarosław Malicki, Jolanta Lelkowska, Janina Klimkowska i Anna Hynkiewicz.

- Pora już, żebyśmy wymyślili nazwę dla bandy! - zaproponowała Lelkowska.
- Masz jakieś propozycje? - skontrowała szefowa.
- Osiołki?
- E! Jakie tam osiołki? Jak już mamy mieć jakąś nazwę to jakaś fajna ma być! - denerwował się Malicki.
- To nie wiem... - odparła trochę zrezygnowana Lelkowska.
- Musi być coś nawiązującego do naszej działalności - proponowała Płatkiewicz.
- Złodzieje o posępnym obliczu! - zaproponował Malicki.
- Ty, jak już coś wymyślisz! - śmiała się Hynkiewicz.
- Ja, jak chodziłam za młodu do sąsiada na jabłka to to się nazywało chodzić na jumę... - wypaliła Klimkowska - Może coś w tym stylu?
- A ja chodziłam na grandę - uzupełniła Lelkowska.
- Wiem! - zawołała szefowa bandy - Będziemy się nazywać nie po polsku...
- No... Jak jak? - dopytywali się zaciekawieni pozostali.
- Juma la granda! - wypaliła Płatkiewicz.
- Mi się podoba! - zawołała z zachwytem Lelkowska.
- Mi też!
- Mi też!
- No to postanowione! - zawyrokowała Płatkiewicz - A teraz bierzmy się do roboty! Za trzy godziny będzie tu nalot, będziemy znowu szabrować!
- Oj, poszabrowałbym, że ho ho! - cieszył się Malicki.
- Ty nie... Musi ktoś nas osłaniać!
- Znowu to samo... - narzekał mężczyzna - A ja tak bym chciał!
- Jak ostatnio próbowałeś szabrować - śmiała się Lelkowska - to zaklinowałeś się w tej małej komóreczce to we cztery musiałyśmy cię wyciągać, ha ha ha!
- Raz tak się zdarzyło i będą mi teraz całe życie wypominać - skrzywił się Malicki - Ty to za to Mała wszędzie wleziesz...
- I to chodzi! - skwitowała Płatkiewicz - Podział ról jasny, ha ha ha.

Tymczasem w miasteczku przygotowania do występu jodłowania szły pełną parą, na malowniczym ryneczku zbierało się coraz więcej Niemców, którzy z coraz większym zaciekawieniem obserwowali scenę na której już wkrótce miała pojawić się szumnie zapowiadana grupa siedmiu jodlerów! Oczekiwano uczty dla duszy w postaci wspaniałego śpiewu i uczty dla ciała w postaci niezliczonych ilości frykasów i piwa z pobliskiego browaru...

Niedługo potem na scenę wyszedł burmistrz miasteczka i oznajmił, że przed występem grupy jodlerów pojawi się słynny grecki tenor Slav Wigurkas! Zaskoczona niespodzianką publiczność zaczęła głośno wiwatować, oklaskom nie było końca! Wreszcie, lekko spóźniony, na scenie pojawił się Grek! Z miejsca porwał tłumy! Półgodzinny występ rozpalił Niemców, a zwłaszcza Niemki, które w większości wprost zakochały się w Wigurkasie. Ochrona nie potrafiła zapanować nad rozentuzjazmowanym tłumem, który rzucił się w kierunku Greka chcąc go uściskać i wziąć autograf. Aplauz był niesamowity, Niemki rzucały mu się na szyję, całowały po rękach, a niewzruszony Wigurkas rozdawał chętnym podpisy i serdecznie pozdrawiał wszystkich, widać było, że czuł się w tej sytuacji jak ryba w wodzie...

- No nie... - skomentował to załamany Pietrzakiewicz - I my mamy teraz wyjść po nim?!
- Nie bój żaby! - próbowała dodać mu otuchy Raczkiewicz, ale sama była mocna zaniepokojona.
- Przecież oni nas zabiją! - narzekał dalej Pietrzakiewicz.
- Cała nadzieja w Weronice! - wypalił Dąbkowski.
- Właśnie! Ale gdzie ona jest? - denerwował się Baraniecki.
- Jestem, jestem! - zawołała Świątnicka - Kiedy idziemy?
- Jak ten Wigurkas, czy jak mu tam, skończy rozdawać autografy i upajać się miłością tłumu! - powiedział z wyczuwalnym sarkazmem Tomaszewski.
- Nie wiem czy mam zapeszać, ale śnił mi się dzisiaj Robak! - wypalił nagle Pierożański.
- Jaki znowu Robak? - zapytał Baraniecki.
- W moich stronach był taki handlarz obornikiem bydlęcym...
- No i co w związku z tym? - dopytywał się lekko znudzony Dąbkowski.
- Zawsze jak mi się śni to potem jakieś nieszczęście mnie spotyka...
- Zamknij się! - ryknęła Raczkiewicz.
- Damy radę! - próbowała pocieszyć grupę Janicka.

W tym samym czasie wspomniany Robak w małej polskiej wsi pił wódkę z Mirkiem Basterowiczem...

- Kurde! Ktoś mnie wspomina! Chyba nie będę już pił...
- E tam! Pij raz dwa, na zdrowie!
- Mirek, ale ja już nie mogę!
- Pij pij!
- Mirek! Patrz! Niemcy pod twoją chałupą!
- Co?! - zawołał Basterowicz, po czym chwycił za widły i popędził w ich kierunku - Ja im pokażę! Kury mi straszyć przyszli, albo w szkodę wejdą, nie doczekanie!

Po jakimś czasie Basterowicz wrócił, ale już spokojny...

- Przegoniłeś ich? - śmiał się Robak - Ale wrócą w większej sile i wtedy co zrobisz?
- Nie wrócą...
- Jak to?
- A tak to! To nie byli Niemcy, ale partyzanci. Tomasz Zajączkowski i jeszcze jeden, dowódca przysłał ich po prowiant!
- To coś taki zły?
- No bo kilka kur mi drapnęli! Co kilka dni przychodzą po żarcie!
- Dałeś ot tak?
- A, bo gadali, że głodni, że walczą z Niemcami i trzeba im pomagać i tak dalej! No i karabin mi dali, niby na Niemcach zdobyty...
- Mirek! Po co ci karabin?
- A, przyda się! Czasy trudne, jak przyjdą Niemcy lub swoi po ostatnią krowę to się wtedy przyda!
- Przecież masz widły!
- No, niby tak, ale karabin zawsze przyda się!
- A naboje masz?
- O, popatrz! Nie dały skurczybyki jedne! No, niech przyjdą jeszcze raz zbóje! Po co mi karabin bez nabojów?! Niech ja dorwę tego Zajączkowskiego!
- Spokojnie... Za kilka dni znowu przyjdą po jedzonko...

Wigurkas tymczasem dał się namówić organizatorom na występ bis... Po kwadransie skończył, Niemcy w ekstazie wiwatowali na jego cześć, Grek wyraźnie pokazał, że jest już zmęczony i chce już pójść do hotelu odpocząć... Nieuchronnie zbliżał się występ jodłowania...

Z pobliskiego wzgórza wszystko obserwowała kierująca całą akcją Matylda. Nieodłącznie w towarzystwie zakochanego w niej Niemca Johanna...

- No, nie wiem... Nie wiem co o tym myśleć... - szeptała lekko zdenerwowana pod nosem - Jeżeli Weronika da radę to może ich nie zlinczują... Z drugiej strony jakby do tego doszło Rymarski z komandosami mieliby ułatwione zadanie, bo to z pewnością odciągnęłoby esesmanów pilnujących laboratorium... W sumie od początku byli do odstrzału...
- Mówiłaś coś kochana? - zapytał Johann.
- Nic nic, tak sobie mamrotam pod nosem.
- Aha, jeśli masz jakieś życzenie mów głośniej, dla ciebie zrobię wszystko!
- Dobrze dobrze, jak coś to powiem.

Sytuację na ryneczku obserwowali też Rosjanie: Schymann i Prasakov...

- Kiedy mają wkroczyć angielscy komandosi? - dopytywał się Schymann.
- Jak rozpocznie się nalot.
- Czyli kiedy?
- Za około dwóch godzin, wtedy wszyscy udadzą się do schronu.
- A my co mamy robić?
- W sumie już nic, daliśmy im wszystkie namiary i możemy to spokojnie obserwować. Może podjedziemy pod tamto wzgórze?
- Nie wolisz być na miejscu?
- Lepiej nie... Na początku będzie tu, że tak to określę, bombowo... Potem ma się uspokoić, wtedy wkroczą Anglicy i lotnicy mają napieprzać po obrzeżach miasteczka, żeby nie zrobić krzywdy swoim.

Tymczasem w więzieniu mieszczącym się w laboratorium doktora Mengele ...

- Moi potomkowie - myślał głośno Bachula - chcą mnie uwolnić. Cieszy mnie to, ale czy dadzą radę? Może im pomóc? W końcu zrzucić te więzy to żaden problem dla mnie! Ale nic to, poczekam do wieczora... Obiecali mi dziewice! Może w tej przyszłości nie będzie aż tak źle?