25) Polska, Gdańsk.
W dalszym ciągu Doniecki i jego ludzie oczekiwali na przybycie z Nowego Świata
statku pod dowództwem kapitana Wilhelma Rokosza. Statek mógł przypłynąć do
gdańskiego portu już niedługo, oczywiście przy sprzyjających wiatrach. Doniecki
oczywiście nie mógł wiedzieć, że "Władysław Jagiełło" został przejęty
przez Hiszpanów i cumował na Kubie.
- Sprowadzić rycerza Krzysztofa! - rozkazał dowódca II wyprawy.
Po niedługim czasie wezwany zjawił się...
- Rycerzu! Weźmiesz czterech ludzi i pojedziesz do Przejazdowa wypełnić bardzo
ważną misję.
- Jaką misję?
- Wszystkiego dowiesz się na miejscu od pana Podhorodeckiego. Żeby zmylić pruskich
szpiegów oddalicie się z karczmy pieszo, pojedynczo. Przy klasztorze
Franciszkanów będzie czekał woźnica Henryk, który dowiezie was na miejsce.
- Kogo mam wziąć?
- Obojętnie. Na kogo natrafisz tego weźmiesz. Ruszajcie natychmiast!
Niespełna dwa kwadranse później rycerz Krzysztof opuścił karczmę, następnie - w
odstępach pięciominutowych - w jego ślady poszli: Piotr Laszlo Tekieli, Anglik
Martin Swayze oraz Kozacy Pastuszenko i Czarnienko. Sytuację obserwował inny
Kozak Jakubiczenko, który nie namyślając się wiele ruszył za nimi.
- Nie idź za mną! - warknął Czarnienko.
- Czemu?
- Nie mogę ci powiedzieć...
- To zróbmy tak, ty idź, a ja pójdę za tobą niby przypadkiem...
- Nie żartuj! Zawróć!
- Nie.
- No dobra, to chodź.
Po jakimś czasie wszyscy znaleźli się w okolicach klasztoru.
- No i gdzie ten woźnica do diabła? - denerwował się Pastuszenko.
- Doniecki wyraźnie powiedział, że tu ma czekać - wyjaśniał rycerz Krzysztof -
Może coś go zatrzymało? A ty Jakubiczenko co tutaj robisz?
- Jak to co? Jadę z wami!
- Nie możesz. Doniecki wybrał naszą piątkę!
- Nic się nie stanie jak pojedziemy w szóstkę...
- Rozkaz był, że w piątkę! To niesubordynacja!
- Nie dramatyzuj. Jeden w tę czy w tamtą nie robi różnicy. Im nas więcej tym
lepiej, raźniej będzie.
- Za dużo miejsca zajmiesz w powozie - wtrącił się ze śmiechem Czarnienko chcąc
uspokoić atmosferę.
- Wracaj do karczmy! - wrzasnął rycerz.
- Nie!
- No dobrze - powiedział już spokojniej rycerz - Nie zamierzam się z tobą
kłócić, ale po powrocie zgłoszę ten fakt Donieckiemu.
- Nie musisz zgłaszać, sam mu to powiem - odparł Jakubiczenko.
Rozmowę przerwał odgłos zbliżającego się powozu...
- Witam Waszmościów. Jestem woźnica Henryk.
- Spóźniłeś się prawie godzinę! - zagadnął Tekieli.
- Wybaczcie wielmożni panowie, ale taka była sytuacja na drodze...
- Że co? Kręcisz coś, ale nieważne, wsiadajmy i w drogę! - zawołał Tekieli.
Woźnica Henryk ruszył wolno, zbyt wolno, więc trudno się dziwić, że po upływie
pół godziny pasażerowie zaczęli się niecierpliwić...
- Wolniej się nie da? - zawołał z przekąsem Pastuszenko.
- Konie zdrożone panie...
- Nie wyglądają na zdrożone! Łżesz! - krzyknął Jakubiczenko - Popędź je lepiej,
bo za tydzień na miejsce nie dojedziemy!
Woźnica Henryk mruknął coś pod nosem, ale nieco przyśpieszył, jednak po
kwadransie prędkość jazdy wróciła do stanu pierwotnego...
- Przyśpiesz woźnico! - zawołał Jakubiczenko.
- Konie zdrożone panie...
- Ja szybciej szedłbym niż te twoje konie! Przyśpiesz, bo cię oćwiczę!
Woźnica ze strachu przyśpieszył, ale po pewnym czasie sytuacja powtórzyła
się...
- Co znowu? - zawołał wyraźnie już zdenerwowany Jakubiczenko - Przyśpiesz! Jak
znowu zwolnisz to inaczej pogadamy!
Woźnica przyśpieszył, ale dla dodania sobie animuszu zaczął śpiewać...
- To jest jeszcze gorsze niż ta wolna jazda - stwierdził Swayze.
- Zamilcz chłopie! - krzyknął Tekieli - Bo uszy pękają!
Woźnica zamilkł, a po pewnym czasie prędkość jazdy zmalała jeszcze bardziej niż
początkowo...
- Dosyć! - ryknął Jakubiczenko i zeskoczył z wozu, po czym zatrzymał konie -
Złaź z kozła!
- Nie!
- Złaź, bo cię zrzucę!
- Nie!
Jakubiczenko nie wytrzymał, chwycił woźnicę oburącz i wytargał z kozła.
- Co robicie panie?
- Nie nadajesz się na woźnicę, sam będę powoził!
- To mój powóz!
- Oddamy ci go po powrocie.
- Jak tylko dotrę do Gdańska natychmiast zgłoszę kradzież i pobicie...
- Kradzież? Pobicie? Dobrze, skoro sobie tego życzysz!
Jakubiczenko chwycił bat i zaczął nim okładać woźnicę, który zrozumiał, że to
nie przelewki i zaczął uciekać w las. Kozak gonił go przez chwilę cały czas
okładając batem, aż wreszcie dał sobie spokój i wrócił do powozu.
- Ci chłopi! Coraz bardziej zuchwali się robią!
- Takiego cię jeszcze nie znałem, ha ha ha - śmiał się Czarnienko.
Jakubiczenko zastąpił woźnicę na koźle i już bez żadnych przeszkód popędzili do
Przejazdowa.
- Przybyli ludzie od Donieckiego!
- Wprowadzić! - rozkazał Podhorodecki.
Chwilę później cała szóstka weszła do dworku...
- Witam, witam. Pewnie zdrożeni jesteście, wieczerza gotowa, potem
porozmawiamy.
Po spożyciu sutej wieczerzy Podhorodecki zaprosił gości do osobnej izby...
- Mam ważne listy od magnatów dla pana Donieckiego. Na drogach niebezpiecznie
ostatnio, pełno zbójów jakowyś, poza tym wszędzie czają się pruscy szpiedzy.
Dlatego właśnie Doniecki wysłał was po te listy by bezpiecznie do niego
dotarły. Przenocujecie w dworku, a rano wrócicie do Gdańska. Konno. A tak przy
okazji gdzie się podział woźnica Henryk?
- Yyyy...
- Rozumiem, że nie wytrzymaliście jego "szaleńczej" jazdy, ha ha ha.
Skąd ja to znam...
- Kto go zrobił woźnicą? - wypalił Czarnienko.
- To długa historia - odparł na to Podhorodecki - Mam słabość do tego chłopa, a
właściwie do jego zmarłego stryja, który mi kiedyś życie uratował. A Henryk? Do
roboty w polu nie nadaje się, rzemieślnik też z niego żaden - dwie lewe ręce,
uparł się, że chce być woźnicą. Ze względu na pamięć jego stryja zgodziłem
się... Aha, teraz z innej beczki. Czy mogę was prosić, żebyście przy okazji
odwieźli do Gdańska pewną szlachciankę? Nazywa się Andżelika Koszyńska, to
krewna Donieckiego i koniecznie chciała się z nim pożegnać przed
wypłynięciem...
- Oczywiście, to będzie dla nas zaszczyt - odpowiedział rycerz Krzysztof.
Następnego dnia rano cała szóstka w towarzystwie szlachcianki wyruszyła w drogę
i już bez większych przygód dotarła do Gdańska.
26 ) Wysłane z Kuby statki z ekspedycją wojskową pod wodzą
Jose Manuela Bakulerosa i Pablo Vincento Magierosa dotarły właśnie do małej,
bezludnej wyspy...
- Dawać kucharza! - zawołał Jose Fortezes.
Po kilku chwilach łódź z Januszem Rysiem i kilkoma hiszpańskimi żołnierzami
dobiła do brzegu. Hiszpanie wysadzili skazańca i wrócili na statek.
- Ja wam jeszcze pokaże! - krzyczał Ryś - wy hiszpańskie lebry!
Fortezes złośliwie pomachał kucharzowi na pożegnanie...
- Tutaj ten łotr może wydzierać się ile tylko zapragnie, ha ha ha.
- Może by tak jednak strzelić do niego? - zaproponował jeden z żołnierzy.
- Nie! - stanowczo nie zgodził się Fortezes - Szkoda na niego kuli, to co go
teraz spotkało będzie najlepszą karą...
Następnie dał znać by wyruszać w dalszą drogę, a sam zszedł pod pokład.
- Chodź Jose! - powiedział Bakuleros - spróbujemy jeszcze raz przesłuchać tego
ptaszka. Będziesz tłumaczył...
Kapitan Wilhelm Rokosz, bo jego miał na myśli konkwistador, stał przywiązany do
drewnianego słupa, gdy nagle usłyszał dźwięk zbliżających się kroków...
- Powiedz temu draniowi - zaczął Bakuleros - że jak nie powie nam zaraz, gdzie
wysadził tych ludzi ze statku to marnie skończy!
- Poczekaj Bakuleros - wtrącił się Magieros - zagrajmy z nim w złego i
dobrego...
- Kto będzie tym złym?
- No, tak jak zawsze ty...
- Wiedziałem, ale dobrze. Zacznij pierwszy, ja wyjdę.
Magieros, za pośrednictwem Fortezesa, oznajmił Rokoszowi, że to jest jego
ostatnia szansa i jak tylko wskaże miejsce lądowania to zostanie mu zwrócona
wolność. Jeżeli jednak nie dogadają się to wkroczy brutalny Bakuleros i już nie
będzie żadnych układów. Następnie zaczął straszyć Rokosza wyrafinowanymi
torturami w wykonaniu Bakulerosa, nawet tajemniczymi miksturami włoskiego
medyka Faraciniego, które doprowadzają człowieka do obłędu. Nie przyniosło to
jednak żadnych rezultatów, więc Magieros odszedł.
- Sam tego chciałeś! - zawołał na wstępie Bakuleros - wyłupię ci oczy, wyrwę
język, a potem tępym nożem będę kroił po kawałeczku twoje ciało, ale tak żeby
bolało jak najbardziej! Będziesz wył z bólu!
Rokosz milczał w dalszym ciągu, co wywołało jeszcze większą wściekłość
konkwistadora, który wyciągnął nóż i zbliżył się do kapitana.
- Które oko mam ci najpierw wydłubać słoneczko? Prawe czy lewe?
Kapitan milczał nadal, Bakuleros przystąpił więc do dzieła, błysnęło stalowe
ostrze, gdy nagle jakaś ręka chwyciła za ramię konkwistadora...
- Stój! Nie pozwalam!
- Odejdź Madeiros! Lepiej ze mną nie zadzieraj!
- Z rozkazu admirała Javiera Hernandeza Belicareza nie pozwalam! - zawołał
strażnik - Admirał powierzył więźnia mojej osobie. Możesz go torturować w inny
sposób, a nie tak bestialsko. Bicie, batożenie jak najbardziej, ale na
wydłubywanie oczu, wyrywanie języka i krojenie nożem nie pozwolę!
- Ja tutaj jestem panem i władcą, a nie Belicarez! - ryknął Bakuleros - zabiję
każdego kto mi stanie na drodze!
- Nawet Hiszpana? - zdziwił się Fortezes.
- Nawet!
- Pamiętaj, że Belicarez - mówił Fortezes - wyraźnie rozkazał, że jesteście co
prawda z Magierosem dowódcami wyprawy, ale mnie upoważnił do pilnowania jego
interesów i mam prawo do zgłoszenia sprzeciwu w każdej sprawie, a wy musicie to
uszanować! To tak, jakby sam admirał do ciebie mówił!
Bakuleros spojrzał na Fortezesa takim wzrokiem, jakby za chwilę miał mu przebić
pierś nożem, ale w ostatniej chwili powstrzymał się jednak. Wiedział bowiem, że
przed wyjazdem z Kuby admirał w obecności żołnierzy mianował Fortezesa swoim
namiestnikiem. Drażniła go strasznie ta trójwładza, do Magierosa przyzwyczaił
się już przez lata wspólnego przebywania, ale Fortezesa zaczynał po prostu
nienawidzieć. Ostatecznie schował nóż i rzekł:
- Batem, biciem i podobnymi metodami próbowaliście już zmusić go do mówienia i
nie przyniosło to żadnych rezultatów. Szkoda czasu! A ty Pablo skoro taki mądry
jesteś to teraz powiedz, gdzie mamy szukać miejsca lądowania tych Holendrów,
czy też Polaków!
- Ja to jestem od pilnowania - odparł spokojnie Madeiros - a nie od szukania.
- Proponuję przybić do południowych wybrzeży - zaproponował Fortezes - i tam
zrobić rozeznanie. W ogóle to na razie dałbym sobie spokój z tymi Polakami, bo
to jak szukanie igły w stogu siana... Jak byliśmy jeszcze na Kubie, to
przypadkowo nasz patrol znalazł ślady jakiegoś obozu na plaży, ale jak
szczegółowo zacząłem to analizować z dowódcami statków to były to ślady
pozostawione przez jedną z naszych wypraw rozpoznawczych w głąb lądu jakieś pół
roku temu... Nie mogły należeć do Polaków... Wiemy przecież, że na północ od
Kuby jest bardzo rozległy ląd, może nawet bardziej niż myślimy. Płyniemy w
nieznane, dopiero sami odkryjemy i zbadamy te terytoria. Trzeba się
skoncentrować przede wszystkim na poszukiwaniu kruszców, poznać i
prawdopodobnie pokonać tubylców, a przy odrobinie szczęścia natkniemy się na
ślad tych Polaków...
- Może i dobrze prawisz Jose - powiedział już pojednawczo Bakuleros - Tak
zrobimy, nie będziemy tracić czasu na szukanie, zwłaszcza że zupełnie nie znamy
tych terenów. Ale wierz mi, w końcu ich dopadniemy, a wtedy marny ich los...
Nawet Madeiros im nie pomoże!
- Skoro to będą twoi więźniowie - odezwał się zaczepiony strażnik - to możesz
ich nawet zjeść...
Fortezes proponował, opierając się na hiszpańskich - jeszcze bardzo
niedokładnych - mapach wybrzeża by skierować się na północny zachód. Obaj
konkwistadorzy zaakceptowali ten pomysł.
- Myślę - stwierdził Magieros - że miejsca lądowania nie ma aż tak wielkiego
znaczenia, bo i tak te terytoria są dla nas zagadką. Wylądujmy i na miejscu
wszystko się wyjaśni. Poznamy miejscową ludność i to już nam da wiele cennych
wskazówek. Pamiętajmy, że przede wszystkim szukamy złota! Co ci się dzieje
Bakuleros? Nagle bardzo zbladłeś...
- Nie wiem, źle się poczułem...
- Za bardzo to wszystko przeżywasz...
- To nie to... Myślę, że to przez miksturę tego włoskiego medyka! Wypiłem to
przed przesłuchaniem więźnia, Faracini mówił, że zacznie działać po upływie
godziny...
- No to mniej więcej tyle czasu minęło...
Bakuleros nie słuchał już dalszych słów przyjaciela, ale biegiem oddalił się w
ustronne miejsce... Do wieczora nikt go już nie widział...
Następnego dnia rozpętał się straszliwy sztorm, obsługa statków walczyła z
żywiołem, w końcu jednak postanowiono, że dla bezpieczeństwa skierują się ku
lądowi. Po jakimś czasie znaleźli się w pewnej zatoce, w której wiatr był
znacznie słabszy. Zarzucono więc kotwice i łodziami zaczęto transportować
ludzi, konie oraz potrzebny ekwipunek na stały ląd. W między czasie morze uspokoiło
się niemal całkowicie, ale nie zmieniono już decyzji.
- Zostajemy - zawyrokował Fortezes.
- Też tak myślę - dodał Magieros - rozbijemy tymczasowy obóz na plaży, wyślemy
zwiad na rekonesans po okolicy, a potem zastanowimy się nad dalszym marszem.
Po pewnym czasie do dowódców ekspedycji zgłosił się żołnierz i pokazał
znalezioną na plaży monetę...
- Dziwna jakaś, na pewno nie nasza...
- To jest... - Fortezes długo przypatrywał się monecie, ale nie miał żadnych
wątpliwości - polski talar!
Po dokładnym przeczesaniu plaży znaleziono jeszcze inne przedmioty i w ogóle
ślady obozowiska. Na pewno te ślady nie należały do Indian, musieli je zostawić
ludzie z Europy.
- Myślisz to samo co ja Bakuleros? - zapytał Fortezes.
- Tak. Prawdopodobnie przypadkowo natrafiliśmy na miejsce lądowania tych
Polaków!
- Raczej na pewno - dodał Magieros - odkąd wpłynęliśmy do tej zatoki cały czas
obserwowałem więźnia, stawał się coraz bardziej zaniepokojony!
Bakuleros podszedł do Rokosza, kopnął go w bok i triumfalnie zawołał:
- Widzisz polski psie! Sami natrafiliśmy na ślad twoich rodaków, ha ha ha.
Twoje milczenie na nic się zdało! Ha ha ha!
Rokosz milczał, bardzo niepokoił się o przyszły los członków wyprawy Michała
Potylicza. Zdawał sobie bowiem sprawę, że Hiszpanie posiadają przewagę
liczebną, a przede wszystkim będą mogli z zaskoczenia uderzyć na
niespodziewających się takiego obrotu sprawy Polaków. Liczył jednak, że polska
wyprawa oddaliła się znacznie od wybrzeża w głąb lądu i Hiszpanom nie uda się
ich tak łatwo odnaleźć. Szkoda, że nie mógł ich ostrzec, ale postanowił jednak
spróbować ucieczki. Było to jednak zadanie niezwykle trudne, był bowiem zawsze
mocno związany, stale pilnowany przez Hiszpanów, a dodatkowo Madeiros nie
odstępował go nawet na krok.
Bakuleros po sponiewieraniu więźnia napotkał medyka...
- Faracini! Co mi wczoraj dałeś za miksturę?
- A co? Nie pomogło?
- Pomogło, pomogło... Ale co przeżyłem to przeżyłem!
- Nie mówiłem, że będzie łatwo...
27) Ciężka Ręka wraz z innymi wojownikami krążył wokół
wioski Apaczów, bacznie obserwując i czyhając na dogodną okazję by uwolnić
Białego Skunksa, czyli stajennego Bąbla. Sprzyjająca sposobność jednak nie
nadchodziła, Bąbel był bowiem bardzo pilnie strzeżony.
Wojownika Germanopaczów niepokoiło jednak co innego, a mianowicie wielki ruch w
wiosce. Po części spowodowane to było zbliżającymi się uroczystościami
żałobnymi na cześć Czerwonego Mokasyna - słynnego niegdyś wodza Apaczów, drugi
powód mógł być taki, że wodzowie Bizoni Róg i Cichy Bawół pałali żądzą zemsty
za niedawną klęskę, więc namawiali inne szczepy Apaczów, m.in. Mescalero,
Jicarilla i Chiricahua do wspólnego wykopania topora wojennego skierowanego
przeciw Germanopaczom, Polomanczom, Kozakezom i Bladym Twarzom. Zwiadowcy
zauważyli, że do wioski Bizoniego Roga dotarli również wodzowie Arapaho i
Paunisów. Formująca się w ten sposób koalicja byłaby siłą, z którą trzeba
byłoby bardzo poważnie się liczyć. Ciężka Ręka zdawał sobie także sprawę z
faktu, iż po nauczce otrzymanej w wiosce Polomanczów Apacze i ich nowi
sprzymierzeńcy całkowicie zmienią taktykę, nie będą już lekceważyć swoich
wrogów, co spowoduje, że będą niezwykle groźni.
Bąblowi natomiast u Apaczów niczego nie brakowało, poza wolnością co oczywiste.
Indianie przeznaczając kogoś na śmierć męczeńską wcześniej dbali o taką osobę,
żywiąc ją bardzo dobrze, żeby podczas męczarń lepiej znosiła zadawane
cierpienia. Bardziej uciążliwy dla Apaczów był stajenny, a nie oni dla niego...
Najbardziej niezadowolone były squaw wytypowane do zajmowania się jeńcem.
- Nigdy wcześniej nasi wojownicy - narzekała Polny Kwiat - nie porwali kogoś
takiego... On śmierdzi niczym skunks! Dużo je i jeszcze więcej brudzi! Sprzątać
po nim nadążyć się nie da!
- Ręce mi opadają matko! - odpowiedziała Zwinna Antylopa - Dobrze, że Czarny
Wilk wpadł na pomysł, żeby go z innymi wojownikami nosić i wrzucać do jeziora,
ale i tak wokół pala trzeba sprzątać i sprzątać.
- Zauważyłam córko, że gdy wspominasz o Czarnym Wilku twoje serce raduje się
bardzo...
Zwinna Antylopa zarumieniła się i od razu zmieniła temat...
- Tylko teraz jezioro nie nadaje się do kąpieli... Cała wioska musi chodzić
teraz daleko, do rzeki...
W wigwamie wodza Bizoniego Roga trwała narada wodzów.
- Uroczystości żałobne już niedługo - zaczął gospodarz - Potem wspólnie ruszymy
na wrogów.
- Łupów będzie dużo - powiedział zachęcająco Cichy Bawół - Konie, broń,
squaw...
- Dużo skalpów! - zawołał z radością wódz Paunisów Czerwony Ogień.
- Nam zależy na koniach - wtrącił się wódz Arapaho Przyczajony Lis - Już
wcześniej podkradaliśmy je Germanopaczom, ale te psy zawsze ruszały za nami w
pościg i nam je odbierali.
- Najpierw trzeba zwyciężyć - przerwał mu Bizoni Róg - Potem przyjdzie czas
podziału łupów. Niech mój brat będzie spokojny, odbędzie się to sprawiedliwie.
- Podział powinien - proponował wódz Apaczów Jicarilla Wielki Łoś - zależeć od
liczby wystawionych wojowników.
- Mój brat dobrze mówi - poparł wódz Apaczów Mescalero Ciężki Kamień - Zgadzam
się z nim całkowicie.
- Bladych Twarzy - przerwał im Bizoni Róg - nie wolno lekceważyć. Wielu Apaczów
odeszło przez nich do Krainy Wiecznych Łowów. Mają konie, długie dymiące kije i
... kije, którymi potrafią rozpłatać najsilniejszych wojowników jednym
uderzeniem (Indianin miał na myśli szable).
- Uff, uff!!! - zawołali wodzowie.
Cichy Bawół zauważył przestrach, zwłaszcza w oczach wodza Arapaho... Postanowił
więc od razu przemówić by inni wodzowie nie pomyśleli, że Blade Twarze są
jakimiś bogami nie do pokonania...
- Ich też można zwyciężyć, ale nie możemy ich lekcewazyć, jak wcześniej, musimy
być dzielni i mądrzy zarazem!
Wtem do głowy przyszła mu znakomita myśl...
- Niech moi bracia idą za mną!
Wodzowie powstali i wyszli z wigwamu. Cichy Bawół poprowadził ich do pala, przy
którym stał przywiązany Bąbel.
- Nie wszyscy z was mieli okazję zobaczyć Bladą Twarz - oznajmił - To jest
jedna z nich!
Indianie z zaciekawieniem oglądali Bąbla...
- Nie wygląda strasznie... - stwierdził po pewnym czasie Ciężki Kamień.
Nagle Przyczajony Lis rzucił się na jeńca i zaczął go oburącz dusić.
Błyskawicznie w obronie Bąbla ruszył Bizoni Róg, odciągnął wodza Arapaho ganiąc
go przy tym...
- Co wódz Arapaho czyni?! Przyczajony Lis musiał zapomnieć, że Blada Twarz jest
związana i nie może się bronić!
Bąbel tymczasem powoli łapał oddech, bardzo był zdziwiony niespodziewanym
atakiem ze strony Indianina, zwłaszcza że do tej pory obchodzono się z nim jak
z jajkiem. Krzywił się przy tym i stękał straszliwie, co wywołało pogardę
Indian, którzy nie byli przyzwyczajeni do takich zachowań.
- Ta Blada Twarz ma przestrach w oczach! - zauważył Wielki Łoś.
- Nic mu przecież nie zrobiłem - śmiał się Przyczajony Lis - Zachowuje się jak
baba!
- Zaraz się rozpłacze - wtórował mu Czerwony Ogień - Jeżeli wszystkie Blade
Twarze są tak strachliwe to pokonamy ich z łatwością.
Bizoni Róg i Cichy Bawół spojrzeli po sobie i nie odparli nic. Wiedzieli
bowiem, że inne Blade Twarze nie mogą być tak strachliwe, bo w końcu zadali
Apaczom straszną klęskę w wiosce Polomanczów. Z drugiej strony byli zadowoleni,
że inni wodzowie przestali bać się Bladych Twarzy i traktować ich jak
niepokonanych.
Wodzom spodobała się zabawa z Bladą Twarzą, w czym najbardziej celował wódz Arapaho,
który raz po raz zamierzał się tomahawkiem w kierunku Bąbla, a ten wył ze
strachu. W końcu igraszki te przerwał Ciężki Kamień...
- Nie mogę już słuchać wrzasku tej płaczliwej baby! Czerwony Mokasyn był
wielkim wodzem i nie godzi się, żeby na jego grobie zamęczać takiego tchórza!
Poza tym nieładnie tu pachnie! Chodźmy stąd!
Bizoni Róg kazał szybko przywołać squaw odpowiedzialne za "obsługę"
jeńca...
- Polny Kwiecie trzeba znów posprzątać koło pala!
Polny Kwiat z córką udały się we wskazanym kierunku, ale już z daleka czuły
niemiłą woń...
- Dopiero co tam sprzątałyśmy! - denerwowała się starsza Indianka.
- Nie, nie! - wrzeszczała Zwinna Antylopa - Czarny Wilk musi nam znowu pomóc.
Bladą Twarz trzeba koniecznie wykąpać w jeziorze!
- Zapytam Bizoniego Roga - wtrąciła zdenerwowana Polny Kwiat - czy Blada Twarz
nie może cały czas przebywać w jeziorze!
- Wojownicy mogliby wbić pal w dno - podchwyciła córka - Nam już ręce opadają!
- Jeżeli wszystkie Blade Twarze zachowują się w ten sposób to trzeba wytępić
całą ich rasę! - podsumowała wściekła Polny Kwiat.
28) Gdańsk.
Po powrocie z wycieczki cała szóstka zameldowała się u Donieckiego, rycerz
Krzysztof wręczył mu listy od magnatów i oznajmił:
- Muszę panu donieść, że pomimo zakazu poszedł z nami także Jakubiczenko!
Doniecki zadowolony z otrzymania listów i przybycia krewnej odparł
łagodnie...
- Faktycznie Jakubiczenko złamał rozkaz, ale dzisiaj jestem w dobrym humorze,
dlatego jako karę wyznaczam mu godzinną wartę przed karczmą...
- Taka kara to żadna kara! - uniósł się rycerz - wykazał się wysoką
niesubordynacją!
- To co, w dyby mam go kazać zakuć? - roześmiał się Doniecki.
Rycerz Krzysztof nie odparł nic, ale nie był absolutnie zadowolony z takiego
obrotu sprawy. Gdy natomiast wyszli z pokoju dowódcy Jakubiczenko spojrzał mu w
oczy i powiedział z uśmiechem na ustach...
- Idę odbębnić tę karę rycerzu... ha ha ha.
- Jakubiczenko! Do mnie! Obaj! - zawołał Doniecki, który usłyszał tę rozmowę.
Gdy obaj znaleźli się ponownie przed obliczem dowódcy...
- Do momentu wypłynięcia - oznajmił dowódca stanowczym tonem - nie wprowadzałem
żelaznej, wojskowej dyscypliny. Wierzcie mi jednak, że od chwili postawienia
nogi na pokładzie statku to się zmieni. Rycerz Krzysztof ma rację, źle zrobiłeś
idąc bez rozkazu z jego grupą. Tym razem potraktowałem to wykroczenie ulgowo,
ale następnym razem to się tak nie skończy, możesz być tego pewien
Jakubiczenko! To wszystko, możecie odejść!
Rycerz Krzysztof aż pokraśniał z zadowolenia, że przynajmniej trochę oberwało
się swawolnemu Kozakowi. Jakubiczenko zwiesił zaś głowę i wyszedł z pokoju
Donieckiego w całkowicie odmiennym nastroju.
Pojawienie się w karczmie szlachcianki Koszyńskiej nie uszło uwadze członkom II
wyprawy...
- Kim jest ten anioł? - dopytywał się Tomasz Szlachtowski.
- To krewna Donieckiego - odpowiedział Czarnienko.
- Mów mi! Mów mi o niej jak najwięcej!
- Co ci? Zakochałeś się czy co?
Szlachtowski zawstydził się, że dał po sobie poznać, że zależy mu na
szlachciance, ale w końcu wypalił...
- Muszę... Muszę ją poznać. Ty, Czarnienko, towarzyszyłeś jej w drodze.
Opowiadaj!
Czarnienko uśmiechnął się, ale nie dał się dłużej prosić...
- Dobrze... Ale tak na sucho nie dam rady opowiadać... - oświadczył szelmowsko.
Szlachtowski zorientował się szybko i zawołał:
- Karczmarzu! Wina!
Czarnienko niewiele wiedział o szlachciance, ale racząc się winem opowiadał i
opowiadał, zmyślając przy tym dialogi, niby swoje ze szlachcianką.
Szlachtowskiemu nie było w smak, że polska szlachcianka tak się spoufaliła z
jakimś Kozakiem, ale nie przerywał Czarnience i słuchał uważnie, zapamiętując
każde słowo o kobiecie.
Nagle z najdalszego kąta karczemnej izby zabrzmiała muzyka, a później śpiew.
Zamilkły rozmowy, wszyscy słuchali jak zahipnotyzowani słów pieśni. Była to
piękna pieśń o trudnej miłości wiejskiego chłopca do pięknej mieszczanki.
Słuchacze dowiadywali się o powstającym uczuciu między młodymi i o rodzicach mieszczanki
sprzeciwiającej się temu związkowi.
Wtem do izby zszedł z góry Doniecki, zauroczony pięknym, osobliwym głosem
muzykanta, a gdy ten zakończył śpiewać zawołał zachwycony...
- Pięknie, pięknie! Kim jesteś?
- Wędrownym grajkiem panie...
- Jak cię zwą?
- Nazywam się Musiałek.
- Nie chcesz do nas przystać? Przydałby się nam taki jak ty wirtuoz .
- Chętnie panie, chętnie.
- Doskonale, zagraj nam coś jeszcze Musiałku. Tym razem coś weselszego.
Musiałek pomyślał chwilę i rozpoczął kolejną pieśń. Tym razem była to pieśń
znacznie weselsza, opisująca polowanie z udziałem pewnego księcia...
Po pewnym czasie do grajka dosiadł się rycerz Krzysztof...
- Nie ułożyłbyś grajku - rozpoczął - pieśni o mnie? Dobrze zapłacę...
- Ułożyłbym, czemu nie...
- Musiałaby to być pieśń sławiąca moją osobę, opisująca moje słynne czyny,
przedstawiająca mnie w doskonałym świetle...
- Pomyślę panie, a potem ułożę, ale potrzebuję na to trochę czasu... Będziesz
mi też musiał opowiedzieć o tych twoich wielkich czynach, które mam opisać...
Tymczasem do pokoju Donieckiego weszła Andżelika Koszyńska...
- Cieszę się bardzo Jurku, że cię odwiedziłam...
- Jak również krewniaczko, ja również...
- Ciotka Klara także bardzo pragnęła cię odwiedzić, ale choroba zatrzymała ją w
dworku...
- Biedaczka...
- Ona zawsze cię bardzo lubiła... Kiedy wyruszacie?
- Jak tylko wróci statek z Nowego Świata...
- A jak nie wróci?
- Magnaci poruszyli tę sprawę w listach, oni bowiem też biorą taką możliwość
pod uwagę... Na wszelki wypadek negocjują z holenderskim kapitanem Dirkiem Van
Krupenhoffem, który jest właścicielem odpowiedniego statku...
- Mogłabym popłynąć z wami?
- To niemożliwe!
- Dlaczego? Przecież skoro w Nowym Świecie ma powstać Nowa Polska to kobiety
też tam muszą się znaleźć...
- Do powstania Nowej Polski droga jeszcze daleka, a póki co nie wiemy nawet jak
poszło pierwszej wyprawie... Możliwe, że wszyscy zginęli... Musisz wracać do
domu...
- Już teraz? Nie mogę zostać w Gdańsku choćby kilku dni?
- Możesz, możesz.
Rozmowa zapewne trwałaby dłużej, ale Donieckiego wezwały obowiązki, bowiem
przybyła kolejna grupa rekrutów. Byli to ludzie poleceni przez magnatów -
organizatorów wyprawy, którzy w listach przedstawili nowych członków wyprawy...
Włocha Roberto Gibenccione poleciła sama królowa Bona... Oficjalnie był
kucharzem, ale Doniecki w listach przeczytał, że jest to człowiek do zadań
specjalnych, mistrz walki na noże, który otrzymawszy rozkaz nie cofnie się
przed zabiciem kogokolwiek... Pozostali to: szlachcice Bartosz Noworolski i
Mateusz Budzanowski oraz Kozak Presucha. Magnaci podkreślali w listach osobę
tego ostatniego, który podobno posiadł umiejętność jasnowidzenia... To ostatnie
bardzo zaciekawiło dowódcę, więc rozkazał przyprowadzić Presuchę by z nim
osobiście porozmawiać...
- Podobno widzisz przyszłość? - zapytał wprost Kozaka.
- Czasami...
- To znaczy? Bo nie za bardzo rozumiem... Czasami, czyli kiedy?
- Przyszłość nie zawsze widać dokładnie...
- Bardzo zagadkowo mówisz... To może zapytam o konkrety, czy wróci statek z
Nowego Świata?
- Nie.
- ?? Nie? Skąd wiesz?
- Sprawdzałem to już na polecenie magnatów...
- Aha... Jak to sprawdzasz?
- Mam specjalny kocioł, w którym gotuję specjalny wywar i w nim widzę
przyszłość...
- Czy ktoś inny może też zaglądnąć do tego kotła?
- Nie jest to wskazane, nie wszyscy mają ten dar, można stracić wzrok, a nawet
umrzeć...
- Co widziałeś w tym kotle? Co z pierwszą wyprawą?
- Nie zawsze wszystko widać w kotle, czasami widzę, jak przez mgłę, a czasami
wszystko bardzo przejrzyście...
- No, ale co z nimi?
- Widziałem tylko, że statek nie jest już w polskich rękach...
- A w czyich?
- Tego nie byłem w stanie dojrzeć, mgła to wszystko otaczała...
- Mówiłeś, że raz widzisz lepiej, raz gorzej... Próbowałeś ponownie?
- Nie. Nie było okazji...
- To musisz spróbować!
- Spróbuję, muszę mieć produkty do wywaru, potem kilkanaście godzin na
sporządzenie. Jutro będę patrzył w przyszłość.
- Co ci jest potrzebne?
- To moja tajemnica.
- Rozumiem. Bierz się zatem do dzieła, może tym razem będziesz miał lepsze
widzenie.
- Musisz wiedzieć jeszcze jedno - powiedział Presucha ściszonym głosem.
- Tak?
- Ktoś nas podsłuchuje z sąsiedniego pokoju...
Doniecki szybko wyszedł na korytarz i skinieniem ręki zawołał ku sobie
Światłoniewskich (ojca i syna), którzy akurat wchodzili po schodach na górę...
Razem z dowódcą weszli do sąsiedniego pokoju, gdzie ujrzeli człowieka opartego
o ścianę przylegającą do pokoju Donieckiego...
- Światłoniewscy! Brać go!
Człowiek ten widząc, że przeciwnik posiada przewagę nawet nie próbował się
bronić...
- Coś za jeden? - zawołał Doniecki - Gadaj szybko!
- Jestem Louze...
- Czemu podsłuchiwałeś?
- Nie podsłuchiwałem...
- Nie? Drwisz sobie?
- Nie drwię...
- Światłoniewscy! Zabierzcie go na dół, do piwnicy i wyduście co trzeba!
Chwilę później na górze pojawił się rycerz Krzysztof, który rozpoznał w
pojmanym pruskiego szpiega...
- Dobrze, że mi o tym powiedziałeś rycerzu - pochwalił go Doniecki - Prusacy
dalej żywo się nami interesują... A ty Presucha dobrze się spisałeś! Idź
działaj!
29) W wigwamie Bizoniego Roga trwała narada wodzów...
- Nie możemy dopuścić by tę tchórzliwą Bladą Twarz - pieklił się Ciężki Kamień,
wódz Apaczów Mescalero - zamęczyć na uroczystościach żałobnych poświęconych
Czerwonemu Mokasynowi! Mój ojciec, Śmiały Lis wyśmiałby nas wszystkich, gdyby
to zobaczył!
- Wstyd wielki by padł na nas! - poparł go Wielki Łoś, wódz Apaczów Jicarilla.
- Mam pomysł - zaproponował Cichy Bawół - w nocy poprzedzającej uroczystości
ułatwić Bladej Twarzy ucieczkę, a już za wioską musi paść zabity przez jednego
z naszych wojowników...
- Nie możemy dopuścić by ktokolwiek się o tym dowiedział - wtrącił
przestrzegająco Bizoni Róg.
- Gdy Blada Twarz zostanie uwolniona trzeba ją umiejętnie nakierować na straże,
które wcześniej zostaną uprzedzone o tym by zabić każdego obcego w pobliżu
wioski...
- A jak go pojmą i przyprowadzą z powrotem? - zapytał Czerwony Ogień, wódz
Paunisów.
- To będzie wstyd - syknął Ciężki Kamień - wiem co zrobimy... Wtajemniczę
Krwawego Tomahawka, który będzie czatował z kilku innymi wojownikami za wioską.
Skierujemy Bladą Twarz by uciekała w ich stronę...
Wodzowie nie zdawali sobie sprawy z faktu, że są podsłuchiwani... Nieoceniony
Germanopacz Ciężka Ręka zakradł się bowiem wcześniej do wigwamu i ukrył pod
stosem futer. Gdy wigwam opustoszał Ciężka Ręka niepostrzeżenie wykradł się i
po jakimś czasie bezpiecznie wydostał poza obręb wioski, gdzie już czekali na
niego towarzysze. W międzyczasie pojawił się Bolesław Chrobry...
- Czego się Ciężka Ręka dowiedział? - zapytał syn Pratelickiego Germanopacza.
Ciężka Ręka opowiedział co udało mu się podsłuchać i zaproponował:
- Na otwarty atak nie możemy się zdecydować, ponieślibyśmy zbyt duże straty, W
wiosce są nie tylko Apacze różnych szczepów, ale także i Paunisi z Arapaho.
Trzeba działać podstępem, mamy szczęście, że Apacze chcą sami uwolnić Białego
Skunksa.
- Żeby go zaraz potem zabić... - wtrącił Bolesław Chrobry.
- Musimy go przejąć zanim dotrze w pobliże Krwawego Tomahawka. Znam go dobrze,
jego imię nie jest przypadkowe, gdy rzuci tomahawkiem jego wroga zawsze czeka
śmierć. Jest w tym niedoścignionym mistrzem...
- Co mój brat Ciężka Ręka radzi zatem?
- Wodzowie chcą uniknąć wstydu na uroczystościach, ale chcą też zachować to w
tajemnicy. Krwawy Tomahawk nie będzie zatem z liczną grupą wojowników, będzie
ich góra kilku. Trzeba ich wcześniej unieszkodliwić, a gdy nadbiegnie Biały
Skunks zabierzemy go ze sobą i uciekniemy. Z pewnością będą nas ścigać...
- Plan jest dobry - pochwalił Bolesław Chrobry - ale wydaje mi się, że wodzowie
dość szybko zorientują się, że coś poszło nie po ich myśli. Krwawy Tomahawk,
gdyby zabił Białego Skunksa, z pewnością chciałby się pochwalić tym czynem
przed wodzami, a gdy do nich nie dorze zaczną coś podejrzewać i przybędą szybko
na miejsce. Poza tym oni zabicie Bladej Twarzy nie trzymaliby w tajemnicy, lecz
chcieliby to raczej nagłośnić...
- Mój brat mądrze mówi - rzekł Ciężka Ręka - ale mimo wszystko będziemy mieć wystarczająco
wiele czasu by się oddalić... Apacze i tak będą musieli poczekać do świtu by
odnaleźć nasze ślady...
Bolesław Chrobry po rozmowie z Ciężką Ręką oddalił się, a po godzinie jazdy
dotarł do tymczasowego obozu Polomanczów, Germanopaczów, Kozakezów i członków I
wyprawy. Plan Ciężkiej Ręki przypadł do gustu Pratelickiemu i pozostałym
dowódcom. Na wszelki wypadek zwiadowcom podesłano wsparcie w postaci dziesięciu
wojowników. Wszystko miało się wyjaśnić w nocy poprzedzającej uroczystości...
Uzgodniono, że potem wszyscy czym prędzej wrócą do wioski Polomanczów, która
była najlepiej przygotowana do odparcia zmasowanego ataku koalicji indiańskiej.
30) Gdańsk.
- I jak idzie Światłoniewskim przesłuchiwanie tego pruskiego szpiega Louzego? -
zapytał Doniecki przechodzącego akurat korytarzem Tekielego.
- Nie wiem...
- To idź sprawdź...
Tekieli zszedł do piwnicy, a gdy już znalazł się na dole krew mu w żyłach
zmroziło... Więzień był cały we krwi, nieprzytomny, a głowa mu zwisała na
ramię...
- Co... co... co się tutaj stało? - wydusił z siebie w końcu.
- Nic - odparł z uśmiechem Jacek Światłoniewski - przesłuchania nigdy nie
widziałeś Laszlo?
- Żyje? - Tekieli zwrócił się do Macieja, syna Jacka.
- Chyba jeszcze tak...
- Taki twardy był? Powiedział co?
- Na początku nie chciał mówić, więc ojciec go lał i lał, a jak zaczął mówić to
ojciec lał go dalej, aż tamten zemdlał...
- Po co go wciąż lałeś Jacku? Chciał mówić przecież!
- Bo mnie zdenerwował... - odparł starszy Światłoniewski i wyszedł z piwnicy.
- Ojciec tak się zacietrzewił, że nie mogłem go powstrzymać - opowiadał młodszy
Światłoniewski.
- Jeżeli go zakatował na śmierć - podsumował Tekieli - to Doniecki wpadnie w
szał...
Tymczasem więzień zaczął dawać oznaki życia...
- Chyba nie jest tak źle - zauważył młodzieniec - żyje jeszcze...
- Albo kona ... - skomentował Tekieli.
Do piwnicy wpadł ponownie starszy Światłoniewski i już chciał rzucić się na
Prusaka, ale Tekieli zdążył mu zagrodzić drogę...
- Przestań! Zabijesz go w końcu!
- Będziesz gadał łotrze czy nie?! - warknął napastnik.
- Będę, będę... - wymamrotał z wielkim trudem Louze - tylko mnie już nie bij...
- Idę po Donieckiego - rzekł Tekieli - tylko nie lej go już... swoje oberwał...
Po niedługim czasie do piwnicy wszedł Doniecki, spojrzał ze zdziwieniem na
więźnia całego we krwi i powiedział...
- Nie chcę nawet wiedzieć co się tutaj działo... Tekieli! Szybko sprowadź
medyka, bo on zejdzie z tego świata zanim cokolwiek powie...
Sprowadzony medyk był bardzo zdziwiony widokiem Louzego, ale nie pytał o nic,
lecz natychmiast nim się zajął. Po pewnym czasie więzień wyglądał już znacznie
lepiej...
- Nic mu w sumie nie będzie - powiedział na koniec - chyba, że znowu
przystąpicie do działania...
Louze był wystraszony, cierpiał strasznie z bólu - po całonocnym katowaniu -
postanowił, że powie prawdę, byle tylko nie doszło do powtórki przesłuchania,
bo czuł, że tego by już nie przeżył...
- Mów! - powiedział zachęcająco, ale zarazem rozkazująco, Doniecki.
- Przysłał mnie kapitan Hans Von Kruge, żebym pana podsłuchał. Chciał wiedzieć
kiedy dokładnie ruszacie i w ogóle chciał poznać jak najwięcej szczegółów
waszej misji. Najbardziej go interesował plan ataku na Prusy. Chciałem to
wszystko powiedzieć temu oprawcy, ale on nie chciał słuchać, lecz bił bez
przerwy...
Doniecki domyślał się już wcześniej, że Prusacy bardzo interesują się wyprawą,
więc nie był tym faktem zdziwiony. Wyszedł z piwnicy i kazał zawołać do siebie
starszego Światłoniewskiego...
- Jacku... ty jesteś żołnierzem czy katem? - zapytał.
- No... żołnierzem przecież.
- Masz szczęście, że więzień żyje... Na jego ciele nie ma nawet kawałka skóry,
która by nie poczuła bata...
- Kazał pan przecież wydusić z niego zeznanie...
- Więzień chciał mówić, a tyś go bił w dalszym ciągu... Godzi się tak?
- No... Biłem go, biłem, a on nic... Potem wyzwał mnie od brudnych Polaków...
Mimo tej obelgi dałem mu jeszcze jedną szansę, żeby zaczął zeznawać... ale on
mnie dalej obrażał... to go już zacząłem lać na dobre... to on wtedy zaczął
obrażać całą moją rodzinę... tego już było za wiele... więc go lałem aż
zemdlał... po ocuceniu chciał już mówić, ale ja mu na to rzekłem, że teraz to
już za późno i lałem dalej, aż zemdlał na dobre... Wyszedłem po sól, żeby mu
nią posypać rany, ale wtedy przyszedł Tekieli, no i dalej pan już wszystko
wie...
- Rany solą??!
- No... solą.
- Ale on już chciał dawno mówić przecież! Po co jeszcze solą go sypać?!
- Nie będzie Niemiec pluł nam w twarz!
- Wystarczy! Jesteście dobrym żołnierzem Światłoniewski, ale co by było gdyby
więzień zmarł?
- Jednego Niemca mniej!
- Załóżmy jednak, że ten więzień czy też inny jakowyś - bo w tym przypadku
akurat niemal wszystko wiedzieliśmy - miałby do przekazania bardzo cenne
informacje od których zależałoby życie członków wyprawy... a ty byś takiego
więźnia zakatował... co wtedy?
- No...
- No właśnie. Możesz już odejść - powiedział na koniec dowódca. W duchu zaś
pomyślał, że już nigdy nie powierzy starszemu Światłoniewskiemu przesłuchiwania
więźnia i wydobywania zeń informacji.
Po pewnym czasie Doniecki wyszedł z pokoju, a na korytarzu natknął się na
Mateusza Budzanowskiego...
- O, dobrze, że cię widzę! Zawołaj do mnie rycerza Krzysztofa. Czeka na mnie na
dole, ale teraz nie mogę zejść...
Budzanowski wrócił po dłuższej chwili...
- Nigdzie go nie ma...
- Jak to go nie ma?
- Wszędzie go szukałem, pytałem innych... ostatni raz widziano go wieczorem jak
wychodził z karczmy...
- Dziwne... wczoraj z nim rozmawiałem i umówiliśmy się na dzisiaj o tej właśnie
porze, niepodobne do niego by zapomniał... Poszukaj go jeszcze, weź ze sobą
tego Anglika Swayzego, w końcu jest słynnym tropicielem. Wreszcie na coś się
przyda...
Poszukiwania nie dawały żadnych rezultatów, w końcu późnym wieczorem
Budzanowski ponownie zameldował się u Donieckiego...
- Nie możemy go znaleźć...
- A gdzie Swayze?
- Nie wiem, gdzie poszedł... Powiedział, że on tropi samotnie...
- Rano zarządzę poszukiwania na szeroką skalę. Nikomu nic nie mówił gdzie idzie
i kiedy wróci? Coś się musiało stać! ... Chyba, że... Wołaj natychmiast
Jakubiczenkę!
Budzanowski po kilku minutach wrócił z Kozakiem...
- Jakubiczenko! - rozpoczął Doniecki - Gdzie jest rycerz Krzysztof?
- Nie wiem...
- Słyszałeś już pewnie o tym, że zaginął... Wiesz coś na ten temat?
- Nie... dlaczego pan pyta?
- Dało się odczuć, że się zbytnio nie lubicie, miałeś do niego pretensje, że
doniósł na ciebie do mnie wczoraj...
- Co pan sugeruje? Nie przepadam za nim faktycznie, ale nic bym mu nie zrobił.
W końcu należymy do jednej grupy. Mówię prawdę!
- To mnie uspokoiło. Wierzę ci. Możesz odejść.
31) Gdańsk.
- Panie Doniecki! - zawołał wbiegający do pokoju dowódcy Krzysztof Klemens
Romanowski.
- Co się stało? Dlaczego wcześniej nie zapukałeś? Do stodoły wbiegasz czy co?
- Nie... Przecież wbiegłem nie do stodoły, ale do pańskiego pokoju... -
odpowiedział Romanowski.
- Nieważne... - skwitował Doniecki, który wiedział, że i tak w żaden sposób nie
wytłumaczy mu nietaktu, jaki popełnił - O co chodzi?
- Ten Kozak Presucha będzie zaglądał do kotła i prosił, żeby pan przyszedł...
Pół godziny później Doniecki był już w pomieszczeniu Presuchy...
- Wszystko przygotowane - rzekł Presucha - zaraz zaglądnę do kotła...
- Dobrze...
Presucha zbliżył się do kotła, odchylił pokrywę, para z wywaru rozeszła się po
całym pomieszczeniu... Kozak wpatrywał się w głąb kotła, wreszcie po dłuższym
czasie wyciągnął głowę i rzekł do Donieckiego...
- Teraz lepiej widzę niż ostatnio... Statek "Władysław Jagiełło" nie
jest już w polskich rękach... Posiedli go Hiszpanie lub Portugalczycy...
- A co z członkami wyprawy?
- Ich nie widziałem, ale spojrzę raz jeszcze...
- Spójrz!
Presucha ponownie włożył głowę do kotła i obserwował... Długo patrzył w głąb
kotła, aż wreszcie wysunął głowę i oznajmił...
- Trudna sprawa...
- To znaczy?
- Widziałem atak na polski statek... Zabito niemal wszystkich, poza jednym
człowiekiem, chyba kapitanem statku...
- Mówisz, że wszyscy zginęli... Hmm, to smutne...
- Wszyscy, ale było ich za mało, jak na całą pierwszą wyprawę...
- No tak! Hiszpanie musieli ich zaatakować w drodze powrotnej! Zabili załogę...
- Być może...
- Czyli Potylicz z wyprawą musiał wysiąść na ląd! A ich nie możesz zobaczyć?
- Nie widziałem ich w kotle...
- Spróbuj raz jeszcze...
- Dzisiaj już nie mogę...
- Dlaczego?
- Moc dzisiejszego wywaru została już wykorzystana. A co do Potylicza i jego
ludzi to być może, że tak to określę, są poza zasięgiem... Im dalej tym gorsze
widzenie w kotle...
- Spróbujesz wobec tego na statku...
- Dobrze.
- Nie zapomnij wziąć wszystkich składników do wywaru, bo na statku, a potem w
Nowym Świecie będzie o nie trudno!
- To są drogie rzeczy...
- Wyślę z tobą na zakupy mojego sekretarza, on zapłaci za wszystko...
- Nie może iść ze mną, bo pozna tajemnicę wywaru...
- Przyślę go do ciebie jeszcze dzisiaj i wypłaci ci potrzebną sumę pieniędzy...
Doniecki wpadł jak burza do karczmy...
- Budzanowski! - zawołał - idź i sprowadź mi tu tego Holendra! A ty Tekieli
czego chcesz?
- Co zrobić z tym pruskim szpiegiem?
- Jak to co? Niech siedzi w piwnicy i tyle! Pilnuj go.
Dwie godziny później holenderski kapitan statku Dirk Van Krupenhoff pojawił się
u Donieckiego...
- Postanowione! - zawołał Doniecki - wynajmujemy pański statek.
- To dobrze - ucieszył się Krupenhoff - moja stara "Neptica" za długo
już stoi w porcie. A co z zaliczką?
- Do kilku dni magnaci wypłacą ci ją, resztę dostaniesz po powrocie. Tak było
uzgodnione.
- Zgadza się. Kiedy wypływamy?
- Jak tylko dostaniesz zaliczkę, zależy nam na czasie. Aha, chcę zobaczyć twój
statek. Kiedy mogę?
- Kiedykolwiek, nawet teraz.
- Dobrze, to jedźmy.
Po upływie kwadransa znaleźli się w porcie...
- Tam jest! - pochwalił się Holender.
- Który to? - zapytał Doniecki.
- Ten na końcu...
Chwilę później byli na pokładzie, członkowie załogi serdecznie powitali swojego
kapitana i jego gościa. Doniecki rozglądał się wszędzie i z każdą chwilą mina
mu rzedła, aż w końcu zawołał ze złością:
- Co to za chlew jest?!
- Ale co się panu nie podoba?
- Jak to co? Brudno to jest!
- Przewozimy różne ładunki, czasem coś się zabrudzi, to normalne...
- To nie jest normalne! Ten statek nie był sprzątany od nowości! Pokład aż się
klei z brudu, nogi nie mogę teraz od niego oderwać! W kajutach też syf!
- Nie jest tak znowu źle...
- Nie jest źle? Kpisz sobie? Ludzi będziesz przewoził, a nie stado świń!
Przyjadę tu za dwa dni i jak pokład nie będzie błyszczał, a w kajutach dalej
będą biegały szczury to nici z zaliczki!
Doniecki wyszedł, a zasmucony kapitan Van Krupenhoff powiedział do załogi:
- Co robimy? Chyba nie będzie wyjścia i trzeba będzie tutaj solidnie
posprzątać...
- Samą wodą nie da rady... - odezwał się bosman Kurt Vergalen - poza tym my
umiemy żeglować, a nie sprzątać...
- Jest wyjście - rzekł sternik Pierre Brunwijk - widziałem, że na innych
statkach była ekipa sprzątająca z portu. Mogę pójść porozmawiać z ich szefową
Katarzyną Madejską...
- Wiesz, że za bardzo nie mamy czym zapłacić... - skwitował kapitan.
- Wiem, ale spróbuję coś załatwić. Może uda się zapłacić dopiero z zaliczki,
poczekają kilka dni...
Doniecki wrócił wściekły do karczmy, ale nikomu nie zamierzał zwierzać się z
wizyty na statku Van Krupenhoffa... Miał nadzieję, że Holender wziął sobie do
serca jego słowa i za dwa dni statek zastanie posprzątany...
- I co z tym rycerzem? - zapytał po drodze Budzanowskiego.
- Nie znalazł się...
- A gdzie Swayze?
- Jego też nie ma...
- Dlaczego w karczmie pełno naszych ludzi i nikt ich nie szuka? - wściekł się
dowódca - idę na górę, zejdę za kwadrans i jak któregoś zobaczę na dole to
usiekę! Masz zostać tylko ty jako wartownik i Tekieli do pilnowania więźnia!
Po kwadransie Doniecki z przyjemnością stwierdził, że karczma opustoszała...
Nie było nikogo poza zdziwionym karczmarzem, który od czasu stacjonowania w
karczmie II wyprawy przyzwyczajony był do wypełnionych izb i trudno mu było
odnaleźć się w takiej pustce. W karczmie pozostała też dwójka szlachty wytypowana
przez niego. W kącie pozostała jedynie lutnia grajka Musiałka i sokół Mruk
należący do Kozaka Pastuszenki.
- Budzanowski! - zawołał dowódca - za dwa dni zaczniemy ładować zaopatrzenie na
statek. Rano wyślij Kaczmarenkę z Kotaszenką do Mijagiego pod Gdańsk, żeby mu
oświadczyli, że w każdej chwili ma być gotowy do przybycia ze swoimi Tatarami i
końmi do Gdańska. Szlachtowski z Kowalskim niech jadą jutro na skład Martina
Schyldera i uzgodnią ceny na wszystko co nam będzie potrzebne. Niech się z tym
Niemcem potargują, bo w przeciwnym razie przysoli nam takie ceny, że włosy
staną dęba.
Wieczorem Budzanowski zjawił się u Donieckiego...
- Co się stało?
- Górecki spotkał Swayzego, który mu przekazał, że znalazł trop i jest bliski
rozwiązania zagadki, gdzie jest rycerz Krzysztof.
- Brzmi nieźle... Zobaczymy co z tego wyjdzie...
32) Ostatnia noc przed uroczystościami żałobnymi
Czerwonego Mokasyna...
Do pala, przy którym przywiązany był stajenny Bąbel podeszli Bizoni Róg i Cichy
Bawół. Błysk noża i więzień był wolny. Wodzowie zostali jednak zaskoczeni
faktem, że Bąbel nie rzucił się do ucieczki. Bizoni Róg złapał go więc oburącz
i odepchnął od pala, ale jeniec po chwili wrócił z powrotem...
- Trzeba będzie go wystraszyć - skwitował Cichy Bawół - ale tak, żeby całej
wioski nie obudził ze snu...
Indianie obawiając się krzyków Bladej Twarzy złapali go, jeden zakrył ręką jego
usta, a drugi zaczął go straszyć nożem. Dało to taki skutek, że Bąbel był
śmiertelnie przerażony, oddał zduszony okrzyk... Wodzowie puścili go, licząc na
to, że teraz to już zacznie uciekać... Przeliczyli się jednak, bowiem ten znowu
ruszył do pala i ani myślał o ucieczce... Tego już było czerwonoskórym za
wiele, zdenerwowani ruszyli na stajennego i zaczęli go okładać pięściami...
Bąbel zrozumiał w końcu, że to nie przelewki, wyrwał się i zaczął uciekać,
krzycząc przy tym przeraźliwie ze strachu... Indianie gonili go wymachując pięściami,
umiejętnie przy tym nakierowując na miejsce w którym był zaczajony Krwawy
Tomahawk z kilkoma wojownikami... Bąbel przerażony, biegł już bez ociągania,
Apacze zwolnili, a następnie pewni już, że więzień nie wróci, poszli do wigwamu
Bizoniego Roga, by z innymi wodzami czekać na pojawienie się Krwawego Tomahawka
z wieścią o zabiciu Bladej Twarzy...
Stajenny przebiegł kilkaset metrów, gdy nagle został powalony na ziemię...
Chciał krzyknąć ze strachu, ale tajemniczy napastnik zasłonił mu usta ręką i
wyszeptał ostrzegawczo łamaną polszczyzną:
- Cicho! To ja Bolesław Chrobry. Przybyliśmy by cię uratować!
Słowa Polomancza uspokoiły Bąbla, który dał znać, że nie zamierza już
krzyczeć... Następnie obaj oddalili się na południe, gdzie czekał na nich
Ciężka Ręka z pozostałymi.
- Biały Skunks przejęty... - oznajmił Chrobry.
- Nam szczęście także dopisało - odparł Ciężka Ręka - Krwawy Tomahawk i Apacze
zostali pokonani, a teraz leżą tam przy koniach. Najwyższa pora ruszyć w drogę!
Minęły dwie godziny, w wigwamie wodzowie byli już bardzo zaniepokojeni...
- Coś musiało się stać! - rozpoczął zdenerwowany Bizoni Róg.
- Krwawy Tomahawk dawno już powinien tutaj być! - wtórował mu Cichy Bawół.
- Może ta Blada Twarz zdołała im uciec,a oni puścili się w pogoń? - wysunął przypuszczenie
Wielki Łoś.
- Krwawemu Tomahawkowi jeszcze nikt nie uciekł! - powiedział pewnie Ciężki
Kamień.
- No, ale jeśli Blada Twarz pobiegła jednak w innym kierunku? - nie dawał za
wygraną wódz Apaczów Jicarilla.
- Musimy iść sprawdzić! - zarządził ostatecznie Bizoni Róg.
Po pewnym czasie wodzowie dotarli na miejsce, w którym czatował Krwawy
Tomahawk...
- Nikogo tutaj nie ma - zauważył Wielki Łoś - miałem rację, ścigają Bladą
Twarz...
- Dziwne... - powiedział po chwili Ciężki Kamień - tu są ślady walki,
niemożliwe by ta tchórzliwa Blada Twarz była zdolna do walki...
- Ktoś jej pomógł? - zastanawiał się Cichy Bawół - brakuje trupów, coś się
tutaj nie zgadza...
- O świcie dokładnie zbadamy ślady - rzekł Ciężki Kamień - w ciemności nic nie
stwierdzimy, cofnijmy się by nie zatrzeć śladów.
Wodzowie wrócili do wigwamu, po czym każdy z nich poszedł na swoje miejsce
spoczynku, bowiem do świtu było jeszcze sporo czasu...
Godzinę przed świtem w wiosce zapanowało wielkie poruszenie... Do wigwamu
Bizoniego Roga biegło kilku Apaczów, którzy już z daleka wołali, że Blada Twarz
uciekła... Kwadrans później Apacze byli już w miejscu, gdzie czatował Krwawy
Tomahawk...
- Blada Twarz nie umykała tędy - powiedział po oględzinach Ciężki Kamień, który
miał opinię doskonałego tropiciela - wcześniej bowiem natchnęła się na obcych,
którzy na nią, jak świadczą ślady na ziemi, napadli. Krwawy Tomahawk i kilku
naszych także zostało napadniętych i pokonanych. Nie ma trupów, co znaczy, że
napastnicy zabrali ich ze sobą...
- Kim mogli być ci napastnicy? - zapytał Czerwony Ogień.
- Mieli konie, więc...
- Blade Twarze? - syknął Przyczajony Lis.
- Nie - odrzekł Ciężki Kamień - Podejrzewam, że to ci odszczepieńcy...
- A jeśli to jednak inne plemię? - pytał Wielki Łoś.
- Wszystko wyjaśni się niebawem - odparł Ciężki Kamień - musimy ruszyć ich
tropem.
Ostatecznie w pogoń za stajennym Bąblem i obcymi wysłano pięćdziesięciu
wojowników pod dowództwem wodza Apaczów Mescalero Ciężkiego Kamienia. Reszta
wróciła do wioski by wziąć udział w uroczystościach żałobnych. Wielu żałowało w
duchu, że nie będzie głównej atrakcji, czyli zamęczenia Bladej Twarzy. Liczono
jednak, że wkrótce uda się pochwycić nie tylko Bąbla, ale także obcych Indian,
którzy pomogli więźniowi w ucieczce. Po uroczystościach miała zebrać się Rada
Starszych by ustalić szczegóły ataku na odszczepieńców (Polomanczów,
Germanopaczów i Kozakezów) oraz sprzymierzonych z nimi Bladych Twarzy. Przed
samym rozpoczęciem uroczystości przybył Śmiały Lis, wódz Apaczów Mescalero.
Ojciec Ciężkiego Kamienia i przybyli z nim wojownicy zostali przywitani z
wielką radością w wiosce Bizoniego Roga.
33) Są! - zawołał Mieszko I - Mają Białego Skunksa!
- Dobrze, schodź już na ziemię - krzyknął Bolesław Krzywousty do brata
zajmującego stanowisko obserwacyjne na drzewie - Ja biegnę przekazać wiadomość
ojcu.
Trzy kwadranse później Ciężka Ręka i Bolesław Chrobry siedzieli już przy
ognisku obok Pratelickiego.
- Dobrze się spisaliście. Apacze jednak z pewnością ruszyli w pościg...
- Nie ma co się nimi przejmować ojcze - odparł Chrobry - Ciężka Ręka tak nas
prowadził, że muszą zgubić trop.
- Domyślam się, że Ciężka Ręka nie zaniedbał niczego by wyprowadzić wrogów w
pole, ale nigdy nie ma zupełnej pewności. Zastanawiam się czy Apacze przejrzą
nasz podstęp, że niby uciekaliście z Białym Skunksem na północ, czyli w
przeciwnym kierunku niż wioska Polomanczów.
- Ich podejrzenia spadną na plemiona z północy - powiedział z przekonaniem
Ciężka Ręka - nie będą ryzykować zatargu z Komanczami, Arikara czy
Assiniboinami. Mają teraz jasny cel. Zniszczyć nas!
- Ilu ich dokładnie jest?
- Łącznie z Arapaho i Paunisami naliczyłem prawie 1500 wojowników.
- To wielka siła - zasmucił się Pratelicki - nie mamy z nimi żadnych szans, na
jednego naszego przypada siedmiu, ośmiu wrogów! Jedyna nasza szansa to obrona w
wiosce Polomanczów, która została wspaniale ufortyfikowana, ale i tak będziemy
musieli w końcu ulec przeważającym siłom... Wiadomo, że mamy lepsze uzbrojenie,
więcej koni, ale przewaga wroga jest zbyt wielka by mieć jakiekolwiek
złudzenia...
- Mamy się poddać ojcze? - zawołał Chrobry.
- Tego nie powiedziałem. Zresztą wtedy i tak nie uniknęlibyśmy śmierci. Lepiej
zginąć jak mężczyzna, w walce, z bronią w ręku!
- Dobrze powiedziane! - rzekł zbliżający się akurat Potylicz - Będziemy
walczyć, trzeba będzie jeszcze bardziej wzmocnić fortyfikacje w wiosce, poza
tym przygotujemy różne "niespodzianki" dla wrogów.
- Jakie? - zainteresował się Pratelicki.
- Wszystko w swoim czasie Janie... - odparł tajemniczo Potylicz - Ale na pewno
możemy ich zaskoczyć, nie znają bowiem europejskich sposobów prowadzenia
wojen...
- Ojcze! - zawołał Mieszko I - Długa Strzała wrócił!
- Niech przyjdzie - ucieszył się Pratelicki.
Polomancz Długa Strzała opuścił wioskę już jakiś czas temu. Pojechał, jak co
roku, spotkać się ze swoim bratem Komanczem Samotnym Wilkiem. Obaj byli synami
wodza Komanczów Tłustego Brzucha. Długa Strzała wiele lat temu popadł w
niełaskę ojca i został przepędzony z rodzinnej wioski. Młodszy brat był z kolei
ulubieńcem ojca i od pewnego czasu pełnił także funkcję wodza.
- Jak spotkanie z bratem? - zapytał na wstępie Pratelicki.
- Dobrze. Posah Tseena (w języku Komanczów - Samotny Wilk) przybył na południe
nie tylko na doroczne spotkanie ze mną, ale także z zamiarem zdobycia koni. Na
północ coraz częściej docierały wieści o tych zwierzętach. Nasz ojciec nie
zabronił mu spotkania ze mną, ale zażądał by bez koni nie wracał.
- Tłusty Brzuch pożąda nasze konie? - zdziwił się Helmuth, który w międzyczasie
zbliżył się do ogniska.
- Nie. Samotny Wilk zataił to przed nim. Nawet do Komanczów dotarła już wieść o
Hiszpanach i to ich konie chcą posiąść. Powiedziałem też bratu o naszych
problemach z Apaczami...
- Mów dalej Długa Strzało - powiedział zachęcająco Pratelicki.
- Chce nam pomóc, a w zamian chce koni Apaczów i udział w łupach.
- Apacze mają raptem kilka koni - wtrącił się Potylicz - czy to zadowoli
Samotnego Wilka?
- On wie o tym. Pomoże nam pokonać lub przynajmniej odeprzeć Apaczów, a potem
ruszy dalej na południe.
- Ilu wojowników jest z Samotnym Wilkiem? - zapytał Helmuth.
- Czterystu.
- Proponuję przyjąć pomoc Komanczów - odezwał się po chwili namysłu Pratelicki
- wciąż będzie nas co prawda zbyt mało wobec liczby nieprzyjaciół, ale obrona
wioski wydaje się już znacznie bardziej realna. Zwłaszcza, że mamy przewagę w
koniach i broń palną.
Kwadrans później Pratelicki spotkał się na osobności z Potyliczem...
- Doskonale się złożyło panie Michale!
- Też tak myślę. Można ufać tym Komanczom?
- Sądzę, że tak. W końcu ich wodzem jest brat Długiej Strzały. Oczywiście
musimy z nimi wypalić fajkę pokoju. Nie chciałem mówić przy Helmucie, bo mógłby
to źle odebrać i nawet się obrazić, ale nie tylko moim zdaniem Komancze są
znacznie lepsi w walce od Apaczów. Oceniłbym to tak, że 400 Komanczów jest wart
tyle co 550-600 Apaczów. Oni po prostu wojnę wyssali z mlekiem matki.
- Nie boisz się Janie, że w przyszłości Komancze, podobnie jak teraz Apacze,
zwrócą się przeciw wam?
- Nie można wszystkiego przewidzieć, ale póki co możemy im ufać...
- Słyszałeś, że Tłusty Brzuch wysłał ich po konie... My ich mamy znacznie
więcej od Apaczów...
- Samotny Wilk nie wystąpi przeciw bratu...
- On nie, ale jak wrócą do rodzinnej wioski, Tłusty Brzuch może dowiedzieć się
od innych o naszych koniach...
- Zobaczymy panie Michale co pokaże przyszłość... Teraz jednak Komancze spadli
nam z nieba i byłoby samobójstwem odrzucić ich pomoc...Muszę cię zapytać o coś
innego, ale obiecaj, że odpowiesz szczerze...
- Śmiało!
- Co wy właściwie tutaj robicie?
Potylicz popadł w zadumę, ale czuł, że tym razem nie będzie mógł wykręcić się
byle czym. Poza tym zdążył już polubić Pratelickiego, więc po namyśle
powiedział...
- Wszystko zaczęło się od tego, że do Europy poczęły docierać wieści o
hiszpańskich sukcesach w Nowym Świecie, o niezliczonych bogactwach, które
zaczęły spływać szerokim strumieniem do Hiszpanii. Złoto, srebro, rozumiesz?
- Doskonale. Polska chce też coś utknąć z tego tortu?
- Właśnie!
- Powiem ci tak panie Michale... My tego nie mamy... To znaczy niektórzy
Indianie znają miejsca, gdzie leży złoto... My go nie potrzebujemy... Nie
interesowałem się nim w ogóle dotąd... Tutaj o wiele ważniejszy jest koń, broń,
kobieta, skóry, futra i to, żeby mieć pełny brzuch.
- Wiem, wiem...
- Kiedyś w potoku przypadkowo znalazłem kilka bryłek złota. Mam je w domu.
Nawet nie sprawdzałem czy jest tam tego więcej. Czy o takie skarby wam chodzi?
- Hiszpanie na południu trafili na Azteków i Inków, plemiona te miały wiele
złota w swoich miastach. Hiszpanie szybko ich podbili.
- Kto was wysłał? Król?
- W sumie to magnaci, ale za wiedzą i zgodą króla.
- Będą kolejni Polacy?
- Wszystko zależy od tego, jak nam pójdzie. Statek jest w drodze do kraju,
chociaż może i już dopłynął na miejsce. Wtedy mają wyruszyć następni. Gdy tutaj
dotrą przekażę kapitanowi Rokoszowi listy do króla i magnatów.
- Czyli Polska chce założyć tutaj kolonię?
- Tak...
- Zdajesz sobie sprawę, że wcześniej czy później doprowadzi to do wojny z
Hiszpanią?
- Tak. Oni traktują Nowy Świat jako swoją własność...
- A co z Indianami? To przecież ich kraj. Tutaj żyją nie tylko Apacze,
Komancze, ale także inne plemiona... Nie będą spokojnie patrzeć, jak zabieracie
ich ziemię...
- Wiem Janie, ale taka jest wielka polityka, takie jest życie.
- Indianie kochają wolność, nikomu nie uda się zamienić ich w chłopów... Ani
Hiszpanom, ani Polakom...
- Widzę, że okrutnie się zdenerwowałeś Janie...
- Nie... Może trochę. Wolę jednak by w tych stronach osiedlili się moi rodacy
niż Hiszpanie... Nawet gdybyście się nie pojawili to prędzej czy później oni by
tutaj dotarli...
Wieczorem Długa Strzała sprowadził Komanczów, z którymi wypalono fajkę pokoju.
Następnie zaproszono ich wodza Samotnego Wilka na naradę wojenną...
- Proponuję wrócić do wioski - rozpoczął Helmuth - tam będziemy mieli najlepsze
warunki by odeprzeć atak.
- Komancze nie będą uciekać przed tym psami Apaczami! - zawołał buńczucznie
Samotny Wilk.
- Co więc proponujesz? - zapytał Jurko - Mają przecież przewagę liczebną, nie
możemy ich przecież otwarcie zaatakować.
- Jeden Komancz jest więcej wart niż pięciu Apaczów! - powiedział już
spokojniej wódz Komanczów - będziemy ich kąsać z ukrycia, a gdy będą już
dostatecznie osłabieni, zaatakujemy i zniszczymy, a ich skalpy ozdobią nasze
pasy!
- Wiele będzie zależało od taktyki Apaczów - wtrącił się Pratelicki - Jeżeli
będą trzymać się razem to taka walka podjazdowa nie przyniesie zbyt wielkich
rezultatów. Najlepsze co możemy zrobić to doprowadzić do tego by się
rozdzielili i atakować mniejsze grupy. Podstępem można więcej zdziałać niż
szaloną odwagą.
- Mój brat dobrze mówi - powiedział Samotny Wilk - Potwierdzają się słowa
Długiej Strzały, że jesteś mądrym wodzem i cenisz życie swoich wojowników, by
ich niepotrzebnie nie tracić.
Ostatecznie postanowiono obserwować wymarsz Apaczów, czekać na okazję do
zaatakowania mniejszych grup, jeżeli by takie oddzieliły się od głównych sił.
Gdyby jednak wrogowie jechali wciąż w jednej, wielkiej grupie, przygotowano
różne propozycje by to zmienić. Planowano maksymalnie osłabić wroga zanim
Apacze dotrą do wioski Polomanczów, gdzie wstępnie miała się odbyć główna
bitwa.
34) Bezludna wyspa...
Statki dawno już zniknęły z pola widzenia, ale Janusz Ryś długo jeszcze
przeklinał Hiszpanów...
- Co za lebry! Jeszcze was kiedyś dopadnę hiszpańskie zbóje to sobie
zapamiętacie, że ze mną lepiej nie zaczynać!
Po pewnym czasie kucharz przestał w końcu wyzywać i zaczął rozglądać się po
plaży...
- Muszę najpierw sprawdzić czy tu aby na pewno kogoś nie ma...
Kilka godzin penetracji nie dało żadnych rezultatów...
- Ale mnie załatwili! - denerwował się Ryś - żywego ducha tutaj nie ma! Ba!
Nawet żadnego zwierza! Dobrze Pieszczoch, że chociaż ty tu jesteś, bo bym chyba
do reszty zwariował!
Pieszczoch to był szczur, którego kucharz oswoił w hiszpańskim lochu, a
następnie po kryjomu zabrał ze sobą.
- Nic to! Wieczór zbliża się nieuchronnie, trzeba zabrać się do budowy szałasu.
Bo nie wiem jak ty Pieszczochu, ale ja nie zamierzam spać pod gołym niebem. A
jutro zwiedzimy dalszą część wyspy. Nawet nie wiem jak jest duża...
Następnego dnia Ryś wyruszył odkrywać pozostałą część wyspy. Okazało się, że
aby przejść ją całą - z południa na północ wystarczą dwie godziny. Taka sama,
mniej więcej, odległość dzieliła wschodnią plażę od zachodniej.
Kucharz nie natknął się na żadną zwierzynę, nie znalazł nawet jej śladów.
- To nie tylko bezludna, ale i bezzwięrzęca wyspa - wściekał się - tylko ja i
ty Pieszczochu, nikt więcej.
Penetracja wyspy okazała się bardzo czasochłonna i do wieczora pozostały raptem
dwie godziny. Zaraz potem Ryś natknął się na mały strumień...
- No to Pieszczochu - rzekł z uśmiechem - przynajmniej z pragnienia nie
umrzemy. Gorzej z jedzeniem. Ty to nie będziesz miał problemu, zawsze coś tam
sobie skubniesz, ale ja? Nie będę przecież jadł kory drzew i tym podobnych
rzeczy.
Wtem w głowie Rysia zaświtała myśl. Ryby! Jak nie w strumieniu, to w oceanie!
Ba! Ale jak je złapać? Nie miał nic poza własnymi rękami. Natychmiast ruszył na
poszukiwanie czegoś użytecznego do połowów. W międzyczasie przypadkiem natknął
się na ... palmę kokosową. Zainteresowały go dziwne kształty owoców rosnące na
tych drzewach. Oczywiście nie mógł wiedzieć, że to są kokosy, bo nie widział
ich nigdy wcześniej.
- Może to da się zjeść? - zastanawiał się - Tylko jak tam się wdrapać? To
jakieś dziwne drzewo jest...
Po chwili postanowił nazbierać trochę kamieni i za ich pomocą spróbować strącić
owoce na ziemię. Po wielu próbach udało mu się w końcu zrzucić jeden kokos.
- Co to jest do diabła? Jak to coś ugryźć do licha ciasnego?!
Długo oglądał kokos z każdej strony i po jakimś czasie zaklnął straszliwie...
- Tyle czasu zmarnowałem do pioruna jasnego, żeby jakieś kamienie z drzewa
zrzucić! Co to za kraj, że zamiast owoców kamienie na drzewach rosną?!
Wściekły wziął kokos i rzucił go z całej siły w pobliską skałę... Jakież było
jego zdziwienie, gdy "kamień" pękł, a ze środka wylewać się zaczęła
biała ciecz...
- A to co znowu do diaska? - zdziwił się okrutnie - czary jakieś czy jaki
pierun? E! Co robisz?
Pieszczoch pobiegł w kierunku kokosa i zaczął pić białą ciecz przypominającą
mleko, a następnie wzgryzł się w miąższ...
- Skoro ty to jesz... to musi być dobre, a przede wszystkim nie trujące. Dawaj
kawałek!
Ryś wziął do ręki część kokosa i także zaczął jeść.
- Żeby to jakieś nadzwyczajnie dobre było to bym nie powiedział, ale na pewno
lepsze to niż korzonki. Ale jutro to już muszę jakąś rybę złowić, bo jaroszem
to ja na pewno nie zostanę! Poza tym nie godzi się jeść chrześcijaninowi
spożywać żywności nieznanego pochodzenia...
Następnego dnia, po wielu próbach, udało mu się złapać niedużą rybę w
strumieniu. Ale zanim ją zjadł musiał jeszcze stracić sporo czasu na rozpalenie
ogniska. W końcu, po dłuższym czasie, zdołał wykrzesać iskrę i ognisko było
gotowe. Ile jednak padło przekleństw podczas tej czynności tego nie sposób
nawet opisać.
Ryś zjadł niemal całą rybę, resztkami nakarmił Pieszczocha, ale nadal był
głodny...
- Przeklęci Hiszpanie! - mamrotał pod nosem - Myślą pewnie, że umrę tutaj z
głodu! Nie doczekanie ich! Szkoda, że nie mam tutaj żadnych narzędzi, bo wtedy
zbudowałbym łódź i odpłynął z tej wyspy! Nie wiedzą dranie z kim zadarli!
Kiedyś się stąd wydostanę, a wtedy biada im! Zemsta będzie słodka!
Nagle uwagę kucharza przyciągnął krzak odległy raptem może o kilkanaście
metrów...
- Wyłaź z krzaków! - ryknął Ryś - bo łeb rozwalę!
35) Kuba
- Panie admirale... - nieśmiało zaczął służący wchodzący do gabinetu.
- Co jest?! - zapytał obcesowo Javier Hernandez Belicarez.
- Przybyli cyrkowcy z Europy...
- Doskonale! Przyda nam się trochę rozrywki na tym odludziu.
- Czyli mam im powiedzieć, że mogą wystąpić?
- Chyba jasno się wyraziłem Miguel?! Po obiedzie, na dziedzińcu.
- Dobrze panie admirale.
Zbliżający się występ cyrkowców zelektryzował wszystkich mieszkańców Kuby,
każdy bowiem pragnął zaznać choć odrobinę rozrywki. Cyrkowców było trzech.
Grupie przewodził Anglik Tom Michael, towarzyszyły mu dwie kobiety: pół
Angielka pół Włoszka Kate Italian i Włoszka Malwa Topollani. Występ trwał ponad
dwie godziny, widzowie bawili się znakomicie podziwiając kunszt i zręczność
cyrkowców. Oklaskom nie było końca. Po zakończeniu admirał Belicarez kazał
przywołać szefa grupy...
- Wystąpicie też jutro? Dobrze zapłacę...
- Stanie się według twojego życzenia admirale.
Belicarez poszedł do swojego gabinetu bardzo zadowolony, że jutro także będzie
miał okazję obejrzeć występ cyrkowców. W jego głowie powoli rodził się
szatański plan. Nie ukrywał przed samym sobą, że wpadły mu w oko obie artystki.
Wyraźnie zaczęła nim kierować żądza by je posiąść. Nie mógł jednak otwarcie ich
pojmać, nawet nie ze względu na swoich poddanych, bo z tymi akurat nie liczył
się zbytnio, ale ze względu na obecność córki.
- Do diabła! Mogłem ją odesłać wcześniej do matki w Hiszpanii!
Błyskawicznie postanowił działać. Udał się pośpiesznie do pokoju córki...
- Dolores!
- Tak ojcze?
- Nie tęsknisz za matką?
- Tęsknię, ale chciałabym jeszcze z tobą trochę pobyć... Chcesz mnie odesłać,
tak? Czym cię rozgniewałam?
- Niczym. Serce mi się kraje na tę myśl, ale niedługo będę musiał na pewien
czas opuścić Kubę, a ty nie będziesz mogła udać się ze mną, gdyż to zbyt
niebezpieczne...
- Poczekam więc aż wrócisz....
- To nie nastąpi aż tak prędko córko.
- Co zatem proponujesz ojcze?
- Za dwa dni odpływa statek do Hiszpanii, musisz nim popłynąć... Obiecałem
twojej matce, że będziesz bezpieczna, a nie będę tego mógł zagwarantować nie
przebywając na Kubie, zwłaszcza że odpłynę z dużą częścią wojska.
- Szkoda ojcze, że muszę tak prędko wracać, ale oczywiście podporządkuję się
twojej woli.
- Wrócisz za pół roku, zapraszam cię już teraz...
- Czy matka także będzie mogła wtedy przypłynąć?
- A ona tu czego?! Jeszcze by tego brakowało!
Na tym skończyła się rozmowa, Dolores była smutna, że musi już wracać do
Europy, była też zła, że nie zobaczy tak długo włoskiego medyka Faraciniego,
który udał się na wyprawę pod dowództwem Jose Manuela Bakulerosa i Pablo
Vincento Magierosa. Czuła, że młody Włoch nie jest jej obojętny, ale nie
wiedziała jeszcze czy to jest miłość czy inne, mniejsze uczucie. Pocieszała
się, że gdy wróci na Kubę za pół roku to on pewnie też wróci z wyprawy. Była
też trochę zła na ojca, że po raz kolejny odtrąca jej matkę, która wciąż była
jego prawowitą małżonką.
Belicarez tymczasem ułożył plan do końca. Do momentu wyjazdu córki postanowił
nie podejmować żadnych kroków co do grupy cyrkowców. Póki co musiał tylko nie
dopuścić do tego by opuścili Kubę, ale to akurat wydawało się prostym zadaniem.
Widział bowiem błysk w oku Michaela, gdy mu oświadczył, że dobrze zapłaci.
Jutro więc Anglik otrzyma propozycję kolejnego występu...
Cyrkowcy zostali zakwaterowani w pokojach oficerów, którzy wyruszyli na
wyprawę.
- Nie wiem czy dobrze zrobiłeś - mówiła Kate do Michaela - to trochę nam komplikuje
plany...
- Łatwo powiedzieć - odparł zagadnięty - ciężko byłoby odmówić admirałowi...
zwłaszcza, że obiecał dobrze zapłacić.
- Ja myślę, że dobrze zrobiłeś - poparła go Malwa - gdybyś odmówił to admirał
mógłby się jeszcze obrazić, a tak zdobędziemy jego zaufanie i przychylność. To
ostatnie nawet już zdobyliśmy, bo nas zakwaterowali w pokojach oficerskich, a
nie tak jak zwykle w pomieszczeniach dla służby. No i jeszcze dobrze zapłaci...
- To akurat jest mniej ważne - odparła Kate - lepiej chodźmy już spać, późno
się zrobiło, a jutro musimy być w formie.
- No właśnie Tom - zaśmiała się Malwa - zmykaj do swojego pokoju.
36) Ekspedycja hiszpańska na kontynencie
północnoamerykańskim.
- Co proponujesz Jose? - zagadnął Jose Manuel Bakuleros Fortezesa.
- Musimy odnaleźć tych Polaków i rozprawić się z nimi.
- Nie wiadomo ilu ich jest i jak są uzbrojeni. Bo od tego jeńca w normalny
sposób nie dowiemy się tego, a wykorzystaniu moich metod sprzeciwia się
Madeiros.
- Wyślijmy grupy zwiadowcze we wszystkich kierunkach, bo póki co nie wiemy
nawet gdzie się udali. Ślady dawno już zatarte, chyba że natkniemy się na
pozostałości po ich tymczasowych obozach. Poza tym może też okazać się, że są
całkiem niedaleko...
- Wydam odpowiednie rozkazy. Może uda natknąć się na tubylców? Przybycie
Polaków nie mogło przecież ujść ich uwadze.
- Warto spróbować.
- Zajmiemy się jeszcze tym jeńcem? Może każę Faraciniemu naszprycować go
jakimiś świństwami? Wtedy zacznie wreszcie mówić!
- Lepiej nie, Madeiros nie odstępuje go na krok.
- Do stu diabłów! Przecież to jest jakiś chory układ, że my jako dowódcy musimy
liczyć się z jakimś strażnikiem!
- On jest ulubieńcem Belicareza, a wiesz jak admirał jest poważany wśród
żołnierzy. Nie radzę!
Grupy zwiadowcze zostały wysłane. Powróciły dzień później, ale nie udało im
natrafić ani na żadne ślady Polaków, ani też na ludność tubylczą.
- Niemożliwe, żeby te tereny były kompletnie niezamieszkane! - denerwował się
Bakuleros.
- Spokojnie - wtrącił się Pablo Vincento Magieros - nie rozumiem czemu tak się
uparliście by szukać tych Polaków. Proponuję marsz w głąb lądu, główna grupa
musi być stale osłaniana przez patrole krążące po każdej stronie. Gruntowna
penetracja okolicy musi przynieść w końcu efekty.
- Masz rację Pablo - skwitował Fortezes - nie ma co zawracać sobie głowy tymi
Polakami. Poznajmy dobrze okolicę, a przyjdzie moment, że natrafimy i na
tubylców i na Polaków. Wszystko w swoim czasie. Pamiętajcie, że Belicarez
pragnie przede wszystkim złota i srebra, a nie tego byśmy uganiali się za
Polakami.
- A jeśli - zastanawiał się Magieros - oni znaleźli już złoto?
- To im je odbierzemy! - zawołał Bakuleros - a ich skrócimy o głowę, ha ha ha.
- Czyli ruszamy jutro, tak? - zapytał Fortezes.
- Ruszamy! - wrzasnął dziko Bakuleros.
- W jakim kierunku?
- Hmm... Ruszajmy na północ, coś czuję, że te dranie też się tam wybrały...
Godzinę później cały obóz zapadł w sen, poza strażami co oczywiste. Nie spał
także kapitan Wilhelm Rokosz, który był coraz bardziej przygnębiony, że
Hiszpanie odnaleźli miejsce lądowania jego rodaków, ale najgorsze jest to, że
on może ich w żaden sposób ostrzec przed nadciągającym niebezpieczeństwem.
Zaczął się ruszać w różnych kierunkach, sprawdzając czy na pewno więzy są tak
samo mocne w każdym miejscu. Był zdeterminowany, żeby jak najszybciej odzyskać
wolność i powiadomić Michała Potylicza o Hiszpanach.
- Nie trudź się - wycedził przez zęby Pablo Madeiros - więzy są mocne,
niepotrzebnie tylko się męczysz...
Rokosz przestał się szamotać nie chcąc by strażnik wstał i sprawdził,
ewentualnie poprawił, więzy. Czuł bowiem, że trochę się poluzowały i gdyby
przez kilka godzin nikt mu nie przeszkadzał byłaby szansa na ich zrzucenie i
upragnioną ucieczkę. Postanowił odczekać dłuższy czas, by Hiszpan zasnął i
dopiero wtedy przystąpić do działania. Po upływie trzech kwadransów znowu
zaczął "pracować" nad więzami, czuł że niedługo uda mu je zrzucić.
Nadzieje te okazały się jednak płonne, Madeiros musiał coś usłyszeć, bowiem w
pewnym momencie powstał i podszedł do niego.
- Mówiłem, żebyś się nie trudził przecież - rzekł poprawiając więzy - a tak to
tylko się namęczysz i obaj nie śpimy. Ucieczki ci się zachciało, tak? O!
Niedoczekanie twoje! Madeirosowi jeszcze nikt nie uciekł! Nie graj ze mną, bo
cię tak zwiążę, że ruszyć się nie zdołasz!
Rokosz był zrezygnowany, wiedział że tej nocy nie ma już żadnych szans na
ucieczkę. Madeiros był bowiem bardzo czujny. Długo jednak nie mógł usnąć, wyobrażał
sobie atak Hiszpanów na zaskoczonych, niespodziewających się niczego Polaków. W
pewnym momencie poczuł, że ktoś go dotyka i uwalnia z krępujących więzów.
Tajemnicza postać ostrożnie wyprowadziła go poza obóz. Kapitan dopiero po
dłuższej chwili rozpoznać włoskiego trubadura Camille Steckoziniego.
- Dlaczego mi pomagasz? - zapytał zaskoczony Rokosz, gdy już znaleźli się w
bezpiecznej odległości od obozu.
- Nie lubię Bakulerosa - odparł chłodno Włoch, a po chwili dodał - za tamtym
drzewem znajdziesz konia. Wsiadaj i umykaj, bo do świtu już niedługo, a poza
tym Madeiros może w każdej chwili się przebudzić. Powodzenia!
- Dzięki! Niech cię Bóg błogosławi trubadurze!
Steckozini pośpiesznie wracał do obozu, by nikt nie zauważył, że mógł pomóc
więźniowi w ucieczce.
- Wszystko widziałem! - usłyszał nagle za sobą.
- Faracini! Ale mnie wystraszyłeś! Chyba mnie nie zdradzisz i nie powiesz
Bakulerosowi?
- Nie bój się, też za nim nie przepadam. Gdyby się dowiedział to by cię zabił.
W sumie to nawet dobrze, że uwolniłeś tego Polaka, bo Bakuleros chciał żebym go
szprycował ... różnymi takimi... no, nie będę ci dokładnie tłumaczył, bo i tak
nie wiesz. Chodzi o to, żeby więzień zaczął mówić. Takie tam eksperymenty...
- Kiedyś będą następni więźniowie...
- Wiem i niepokoi mnie to bardzo. Jestem medykiem, a nie katem! Mam leczyć, a
nie robić takie rzeczy...
- Co tutaj w ogóle robiłeś? - zmienił temat Steckozini.
- Nie mogłem spać...
- Wciąż myślisz o Dolores?
- Yhm...
- Wracajmy do obozu, bo wkrótce zauważą, że więzień uciekł.
37) Gdańsk.
Wczesnym rankiem u Donieckiego pojawił się angielski tropiciel Martin
Swayze.
- I co? Znalazłeś rycerza Krzysztofa?
- Tak!
- Doskonale. Gdzie jest?
- Prusacy pojmali go, trzymają go pod Gdańskiem, starej szopie.
- Ilu ich jest?
- Sześciu.
- Weź piętnastu ludzi i jedźcie go uwolnić.
- Co mamy zrobić z Prusakami?
- Hmm... Poturbujcie ich porządnie i tyle. Niepotrzebni nam kolejni jeńcy.
Niedługo ruszamy. Aha, koniecznie weź ze sobą starszego Światłoniewskiego,
niech się wyszumi.
Kwadrans później Swayze z grupą szlachty jechał uwolnić rycerza Krzysztofa.
Rycerz przetrzymywany był starej szopie...
- Słuchaj no gagatku! - denerwował się kapitan Von Kruge - mieszasz się w
zeznaniach! Kręcisz coś! Kiedy ma nastąpić atak na Prusy? Kiedy wybuchnie
powstanie?
- Mówiłem już przecież - odparł znudzony Krzysztof - nie ma jeszcze decyzji, o
wszystkim decyduje król, a nie ja przecież.
- Ktoś wam musi pomóc w Prusach - zastanawiał się Prusak - powiedz kto, zdradź
wszystkie kontakty! Pamiętaj, że tylko współpracą z nami zapewnisz sobie
przeżycie!
- Nie wiem. Tylko Doniecki jest wtajemniczony w takie szczegóły...
- Zaraz sobie przypomnisz jak dostaniesz solidną porcję batów! Moja cierpliwość
się już kończy! Przyjdę tutaj za godzinę i jak dalej nic nie powiesz to żarty
się skończą. Oddam cię w ręce Brennera, a on już z ciebie wyciśnie co trzeba!
Rycerz Krzysztof od samego początku niewoli u Prusaków postanowił trzymać się
wersji, którą wymyślił Doniecki, a którą już raz sprzedał Prusakom. Czyli, że
Doniecki i jego ludzie popłyną statkiem do Prus by wywołać tam powstanie
przeciw Hohenzollernowi.
Tymczasem Swayze z pozostałymi znalazł się w pobliżu szopy.
- Atakujemy? - zapytał Baliczenko.
- Nie. Byłem tutaj wieczorem, więc najpierw trzeba sprawdzić czy nadal jest ich
tylko sześciu.
- Co za różnica? - dziwił się Kozak - wpadamy znienacka i tniemy co pod szablę
podlezie!
- Spokojnie - tłumaczył Anglik - a jak w międzyczasie przybyło tutaj więcej
Prusaków? Co wtedy? Wielu z nas może zginąć!
- Dla nas śmierć niestraszna! - wtrącił się Kotaszenko - jak się boisz to
zostań tutaj, a my sami ich załatwimy z Baliczenką!
- Obaj dawno nikogo nie zabili - wyjaśniał Anglikowi Kaczmarenko - dlatego tak
ochoczo rwą się do walki.
- Doniecki mówił, żeby ich tylko porządnie poturbować, a nie zabijać...
- E tam, a co to za różnica? - żachnął się Baliczenko.
- No, zasadnicza...
- Cicho! - syknął Krzysztof Połniakowski - pogadać sobie przyszliście czy co?
Co proponujesz Swayze?
- Podkradnę się i dokładnie ich policzę. Jeżeli będzie ich faktycznie tylko
sześciu wtedy podejdziemy po cichu pod szopę i zaatakujemy ich. Mamy przewagę,
więc powinni się poddać.
- No i tak zrobimy - zgodził się Połniakowski - Idź!
Kilka minut później Anglik znalazł się przy szopie, przez szpary dostrzegł
rycerza Krzysztofa, który był przywiązany za ręce do belki umiejscowionej na
poddaszu. W szopie było pięciu Prusaków, szósty pełnił wartę przed szopą.
- I co? - zapytał wracającego tropieciela Połniakowski.
- Sześciu.
- No to podchodzimy.
- Najpierw, po cichu, trzeba zdjąć wartownika.
- Dobrze, biorę go na siebie.
- Pójdę z tobą - zaoferował się Pastuszenko.
- Poradziłbym sobie - rzucił Połniakowski - ale dobrze, będziesz mnie
asekurował.
Nagle z szopy doszedł krzyk...
- To rycerz - stwierdził Piotr Górecki - kiedyś tak samo wołał przez sen.
- Biją go - dodał Swayze - ruszamy!
- Ja bym poczekał z kilka minut - wtrącił Jakubiczenko - zarozumiały strasznie
jest, jak trochę oberwie to mu wyjdzie na zdrowie...
Złośliwa sugestia Jakubiczenki nie znalazła jednak zrozumienia u pozostałych.
Chwilę potem Połniakowski unieszkodliwił strażnika i cała grupa znalazła się
pod szopą.
- Wchodzimy! - rozkazał Swayze.
Prusacy byli tak zaskoczeni, że nie próbowali nawet stawiać oporu. Szybko
zostali rozbrojeni i skrępowani. Uwolniono rycerza, który nie skąpił
podziękowań.
- Swayze! - zawołał Kotaszenko.
- Co jest?
- Wiesz co!
- No przecież nie będziemy ich zabijać, poddali się w końcu!
- Zgoda, jakoś to przeżyję, że nikogo nie zabiję, ale sam mówiłeś, że Doniecki
kazał ich porządnie poturbować.
- Tak mówił.
- Chcę ich poturbować!
- Ja też! - wrzasnął z dziką radością Baliczenko.
- I ja!
- Związani są przecież... Tak się nie godzi... - dziwił się tropiciel.
- To się ich rozwiąże - ryknął śmiechem Kotaszenko.
- A ja - wtrącił się Jacek Światłoniewski - zajmę się tym co bił rycerza, ha ha
ha.
- To już po nim! - skomentował to Czarnienko.
- Róbcie co chcecie, ja w tym nie uczestniczę - powiedział Swayze i wyszedł z
szopy.
Nie wszyscy chcieli uczestniczyć w biciu Prusaków. Ostatecznie w szopie
pozostali Kozacy Kotaszenko i Baliczenko, którzy po kolei bili Prusaków oraz
starszy Światłoniewski, który przywiązał Brennera dokładnie w ten sam sposób, w
jaki on wcześniej rycerza Krzysztofa i zaczął go okładać batem. Po godzinie
trójka wyszła z szopy pozostawiając w środku szóstkę skatowanych Prusaków.
Następnie cała grupa udała się w drogę powrotną do karczmy "Pod Złotym
Bocianem".
38) Gdańsk.
Wielka była radość Donieckiego na widok rycerza Krzysztofa i pozostałych,
którzy zjawili się w karczmie "Pod Złotym Bocianem" cali i zdrowi.
- Cieszę się rycerzu, że się odnalazłeś! Nic ci nie jest?
- Strasznie mnie torturowali, ale byłem dzielny i nic ze mnie nie wydusili...
- Też mi tortury! Raptem dwa razy batem dostałeś... - wtrącił złośliwie
Jakubiczenko.
- Widzę, że - zaśmiał się dowódca - nadal sobie słodzicie panowie...
Najważniejsze, żeś żyw rycerzu, a i pozostali uszczerbku żadnego nie zaznali.
Po tych słowach Doniecki dał znać by Tomasz Szlachtowski i Mariusz Roch
Kowalski poszli za nim.
- Pojedziecie zaraz na skład do Schyldera. Macie tutaj listę co trzeba zamówić.
Ceny dobre uzgodnijcie, a właścicielowi powiedzcie, żeby to wszystko było
gotowe za dwa dni. Ja tymczasem jadę do portu, jeszcze raz obejrzeć statek i
porozmawiać z kapitanem. Gdy transporty od Schyldera zaczną nadchodzić do portu
chcę byście tam byli i wszystkiego dopilnowali. Raz by sprawdzić czy Schylder
wysyła co trzeba, dwa bo nie ufam temu holenderskiemu kapitanowi.
Gdy wyszli z pokoju Donieckiego Szlachtowski poczuł, że ktoś chwyta go za rękę.
Zaskoczony rozpoznał szlachciankę Andżelikę Koszyńską.
- Proszę za mną panie Tomaszu...
Po chwili znaleźli się w jej pokoju...
- Nie godzi się tak wchodzić do komnaty niewiasty - powiedział zawstydzony
Szlachtowski.
Kowalski, bo poszedł z ciekawości za nimi, uśmiechnął się tylko i czekał na
dalszy rozwój wypadków...
- Zaraz panom wszystko wyjaśnię... Panie Tomaszu pamiętasz naszą wczorajszą
rozmowę?
- Coś tam pamiętam - wybełkotał zaskoczony Szlachtowski.
- A to, że spełni pan każde moje życzenie?
- No tak, ale to jeszcze zależy jakie...
- Już wyjaśniam. Mój kuzyn, a wasz dowódca, nie chce zgodzić się na mój udział
w wyprawie. To jest moje życzenie!
- ???
- Wycofujesz się waćpan?
- ??? - Szlachtowski zbladł straszliwie, nie mógł wymówić słowa, ale w końcu
wypalił - To... to... niemożliwe!
Szlachcianka spojrzała na niego takim wzrokiem, że poczuł uginanie nóg...
- Doniecki mnie zabije, jak się o tym dowie... Proś o co chcesz, ale nie o to!
- Dowie się już na miejscu jak nas wszystkie zobaczy...
- Na miejscu? Wszystkie?
- Pokażcie się waćpanny!
- ???
Z sąsiedniego pomieszczenia wyszły trzy kobiety...
- Od prawej Kinga Kabatowska, Anna Żbikowska i Agnieszka Dębowska.
- Oszalałyście waćpanny! - zawołał Szlachtowski.
- Ciszej panie Tomaszu, bo jeszcze kuzyn usłyszy...
- Za mąż wam iść i dzieci rodzić - wtrącił się Kowalski - a nie szukać przygód
Bóg wie gdzie!
- To jak będzie panie Tomaszu - kontynuowała Koszyńska - Jak się nie zgodzisz
to obiecuję, że do końca życia słowem się do waćpana nie odezwę!
Szlachtowski nie był przygotowany na taki szantaż, czuł że zaczyna powoli
ulegać, ale zdecydował się jeszcze odpowiedzieć w miarę stanowczym tonem.
- Nie mogę!
Szlachcianki odwróciły się do ściany i zaczęły płakać. Trwało to wszystko
dłuższą chwilę, w końcu Szlachtowski zwrócił się do Kowalskiego.
- Ratuj przyjacielu! Co mam robić? Co mam robić?
- Rób co chcesz, jak to się wyda, a bądź pewien, że się wyda, to ja o niczym
nie wiedziałem, rozumiesz?
- Jak to sobie wyobrażasz Andżeliko? - zapytał Szlachtowski.
Koszyńska odwróciła się i odparła z uśmiechem...
- Normalnie. Schowamy się w waszej kajucie i wysiądziemy dopiero na miejscu.
Nie bój się, ubłagam potem Jerzego, żeby wam nic nie zrobił...
- Przypominam, że ja o niczym nie wiem - żachnął się Kowalski.
- Jak to w naszej kajucie? - zdziwił się Szlachtowski - skąd wiadomo, że
będziemy mieć kajutę i ilu nas w niej zakwaterują?
- Kuzyn mówił mi, że na statku jest wiele kajut, spokojnie wystarczy by w
każdej umieścić dwóch szlachciców.
- Ale nas będzie szóstka! Jak to sobie wyobrażacie?
- Normalnie. Pomieścimy się...
Obaj szlachcice wychodzili z pokoju z bardzo nietęgimi minami...
- Jak mogłeś się na to zgodzić? Przecież to szaleństwo! Wyda się prędzej czy
później!
- Hmm, nie wiem, jak słyszę kobiecy płacz to nie mogę się sprzeciwić...
- One płakały na zawołanie głupcze! Ja o niczym nie wiem, pamiętaj!
Godzinę później obaj dotarli do składu Niemca Martina Schyldera. Długo nie
mogli nikogo znaleźć.
- Dziwne. Nikogo nie ma... - zastanawiał się Kowalski.
- Halo! - zawołał Szlachtowski - Jest tu kto?
Za rogu ukazał się jakiś człowiek...
- Nie trzeba tak krzyczeć, głuchy nie jestem! Słucham, w czym mogę pomóc? Rafał
Kafałkowski jestem.
- My od Donieckiego, duże zamówienie chcemy złożyć.
- To najlepiej prosto do Schyldera, duże zamówienia on sam realizuje.
- Gdzie jest?
- Wróci za godzinę.
- Szkoda nam czasu. Może ktoś nam poda chociaż wstępne ceny?
- Ja już kończę pracę na dzisiaj, od wstępnych cen jest Stanisław Jochymowski.
- A on gdzie jest?
- Stanisław! Stanisław!
- Co znowu? - wyglądnęła jakaś postać na samym końcu magazynu.
- Klienci od Donieckiego przyszli.
- Niech poczekają, zajęty na razie jestem! - odparł Jochymowski i wrócił w to
samo miejsce z którego się wyłonił.
- Musicie poczekać - powiedział Kafałkowski - innego klienta jeszcze ma.
- Ja już czekam przeszło godzinę... - wtrącił inny mężczyzna.
- A pan to kto? - zapytał Kowalski.
- Wojciech Kaliski. Zboże przywiozłem na skład...
- Spokojnie tam! - zawołał Jochymowski - zaraz przyjdę, nie rozdwoję się
przecież! Trochę cierpliwości! Pilne sprawy mam!
Powiedziawszy to wrócił do stołu przy którym siedział ze szlachcianką Agatą
Piątkowską.
- Kto teraz rzuca pani Agato? Pograć człowiekowi w kości nawet nie pozwolą! Co
za czasy!
- Teraz pan rzuca.
Jochymowski potrząsnął kośćmi i rzucił. Wypadły dwie jedynki...
- Szlag by to trafił! Znowu przegrałem! To wszystko przez nich, bo się człowiek
śpieszy!
- Kiedy rewanż?
- No jak to kiedy? Od razu!
- A klienci?
- Co klienci? Niech czekają!
Minął kwadrans, potem drugi...
- Zaraz tam pójdę po niego! - wściekał się Kowalski - za uszy go tutaj
przyprowadzę!
Kowalski już powoli kierował się w stronę, gdzie urzędował Jochymowski, ale
niespodziewanie pojawił się Schylder.
- Witam waszmościów!
Kupiec najpierw musiał wysłuchać pretensji, następnie przeprosił i powiedział:
- Panie Kaliski! Zboże niech rozładują tam, gdzie zwykle. No przecież nie
pierwszy raz jest pan u nas!
- No dobrze, ale byliśmy też umówieni na zaległą zapłatę!
- Czy ja panu kiedykolwiek nie zapłaciłem? Niech rozładują, załatwię tutaj z
panami i będzie rozliczenie.
Kaliski z oporami, ale wyszedł i kazał swoim ludziom rozładowywać zboże...
- Dajcie listę panowie... No... widzę, że konkretne zamówienie. Na kiedy?
- Doniecki chce, żeby transporty poszły do portu za dwa dni...
- Nie ma żadnego problemu... Zaraz uzgodnimy ceny i wszystkie szczegóły.
Targi trwały długo, ale wreszcie strony osiągnęły konsensus i obaj szlachcice
udali się w powrotną drogę do karczmy. Schylder rozliczył się szybko z
Kaliskim, po czym ruszył na koniec składu... Zjawił się akurat w momencie, gdy
gra już była zakończona, a Piątkowska zbierała się do wyjścia... Gdy wyszła
ruszył na Jochymowskiego.
- Tyle razy ci mówiłem, że klient jest najważniejszy! Kaliskim się nie przejmuję,
że czekał, ale ludzie Donieckiego przynieśli wielkie zamówienie, a ty sobie w
kości z Piątkowską grasz? Łotrze, nikczemniku jeden, z torbami nas puścisz!
- E, tam, nic się znowu takiego nie stało...
- Nic się nie stało?! Dawaj te kości! A jak Piątkowską jeszcze raz tu zobaczę
to popamiętasz!
Tymczasem Doniecki dotarł do portu, wypatrzył go z daleka kapitan Dirk Van
Krupenhoff i zszedł ze statku na powitanie kłaniając się nisko...
- Statek doprowadzony do porządku? - zapytał na wstępie Doniecki.
- Oczywiście, jeszcze kończą sprzątanie, ale zmienił się nie do poznania...
Zapraszam na pokład.
Gdy nań weszli, Doniecki z zadowoleniem zobaczył błyszczący się w słońcu
pokład...
- No i co? Można? Jak się chce... Co to za ludzie są?
- Wynająłem ich, specjalizują się w sprzątaniu okrętów...
- No i widać efekty! A kajuty?
- Jeszcze sprzątają...
- Dobrze, chodźmy popatrzeć...
Już w pierwszych kajutach natknęli się na Katarzynę Madejską i Annę Hynowską...
- To są właśnie te panie, które mi tak pomogły...
- Witam, no widzę, że wykonałyście tutaj kawał dobrej roboty... nie poznaję
tego statku, a byłem tu niedawno...
- Staramy się - odparła z uśmiechem Madejska.
- Dbamy o klienta, bowiem wiele zleceń dostajemy właśnie z poleceń - dodała
Hynowska.
Doniecki sprawdził też inne kajuty i pomieszczenia, zaglądnął wszędzie i był
bardzo zadowolony z efektów.
- Proszę panie Van Krupenhoff - powiedział na zakończenie - oto zasłużona
zaliczka. Za dwa dni przyślę tutaj swoich ludzi, załadunek się zacznie,
niedługo wypływamy!
Gdy tylko Doniecki oddalił się, Holender podszedł do obu kobiet...
- No i co? Mówiłem, że będzie zadowolony. Proszę oto połowa wynagrodzenia...
- Dlaczego tylko połowa? - warknęła Madejska.
- Jeszcze wam trochę przecież zejdzie. Jak skończycie dostaniecie resztę.
- Niech będzie!
- Jakiś problem szefowe? - zapytał zza drzwi wysoki mężczyzna.
- Nie, Czarny Maliku - powiedziała Hynowska - Jak wam idzie?
- Ja już skończyłem, ale Morawiec i Wiecha jeszcze nie, pomogę im.
- Dobrze, tak zrób.
- Aha, Alfreda was prosi pod pokład, bo nie wie co ma dalej robić...
- Już tam zejdziemy.
Kapitan poszedł do swojej kajuty, a obie kobiety zeszły pod pokład.
- Co się stało Alfredo? - zapytała Madejska.
- Kończę już, ale tam na końcu jest jeszcze jedno pomieszczenie, nikt tam nie
sprzątał, śmierdzi stamtąd strasznie, ale wejść się nie da, bo zamknięte na
klucz...
- Idę zapytać Holendra. Zaraz to otworzymy. Ania, zobacz może uda wam się tam
wejść.
Hynowska podeszła bliżej, próbowała otworzyć, ale po chwili zrezygnowała...
- Nie da rady, trzeba kluczem...
- Pani Anno...
- Tak, Alfredo?
- Śmierdzi stamtąd strasznie i jakieś dziwne dźwięki dochodzą... Jakby jakieś
stękanie... Brrr...
- Tam nie sprzątać! - krzyczał z daleka Van Krupenhoff.
- Dlaczego? - zapytała Hynowska - Śmierdzi okropnie przecież!
- Nie sprzątać! Dobrze jest!
- Jak pan chce...
39) Kontynent północnoamerykański.
Apacze wraz ze sprzymierzonymi z nimi Paunisami i Arapaho wyruszyli z wioski
Bizoniego Roga. W przeciwieństwie do pierwszego ataku na wioskę Polomanczów tym
razem nie zaniedbali żadnych szczegółów i wysłali wcześniej zwiadowców. Nic
dziwnego zważywszy na nauczkę jaką otrzymali za pierwszym razem.
- Co robimy ze zwiadowcami? - zapytał Helmuth Michała Potylicza - Zdejmujemy
czy pozwolimy im podejść pod wioskę?
- Skoro zamierzamy ich nękać w drodze to nie ma potrzeby przepuszczać
zwiadowców. Trzeba ich pojmać. Przepuszczenie ich do wioski miałoby sens tylko
wtedy, gdybyśmy od razu założyli, że tam się bronimy.
- Zawiadomię zatem Janka, żeby ich pojmać.
Marsz Apaczów przebiegł bez większych zakłóceń do samego wieczora. Druga strona
wyczekiwała na ewentualne odłączenie się mniejszej grupy od głównych sił by ją
łatwo zniszczyć...
- Cały czas idą zwartą grupą... - narzekał Jurko.
- Będziemy ich niepokoić w nocy? - zapytał Helmuth.
- Oczywiście. Dobrze się stało, że założyli obóz nad rzeką, przejdziemy na
drugą stronę, a gdy zasną zasypiemy ich gradem strzał - wyjaśniał Potylicz.
- Jestem tego samego zdania co mój biały brat - przyklasnął z zadowoleniem
Samotny Wilk wódz Komanczów - Trzeba ich ciągle nękać i męczyć!
- Gdy zaatakujemy to oni nie przeprawią się przez rzekę? - zastanawiał się Jurko.
- W ciemnościach? Nie odważą się, nurt rzeki jest zbyt silny - wyjaśnił
Helmuth.
- Przejdą rano - powiedział Potylicz - Być może uda się ich wciągnąć w
pułapkę...
Punktualnie o północy na obóz Apaczów zaczęły spadać strzały. Chwilę później
rozległo się wściekłe wycie Indian, co zwiastować mogło tylko, że część strzał
dotarła do celu. Po kwadransie wszystko ucichło, ale w obozie było gwarno jak w
dzień, nikt nie spał.
- Kto nas atakuje? - pytał zdziwiony Śmiały Lis wódz Apaczów Mescalero.
- Strzelali zza rzeki - wyjaśnił Cichy Bawół wódz Apaczów Lipan - nie wiadomo
kto...
- Może to ci odszczepieńcy? - wysunął teorię Bizoni Róg wódz Apaczów Lipan.
- Nie wierzę... - powiedział z przekąsem Wielki Łoś wódz Apaczów Jicarilla -
przecież oni nawet nie wiedzą, że na nich zmierzamy. Siedzą pewnie spokojnie w
wiosce i śpią jak susły.
- Rano sprawdzimy - powiedział Ciężki Kamień wódz Apaczów Mescalero.
Do świtu jeszcze kilkakrotnie podnoszono alarm w obozie. Każdy atak trwał nie
więcej niż kwadrans, a później zapadała cisza jak makiem zasiał. O świcie
natychmiast wysłano dwustu wojowników za rzekę i policzono, jakie straty
spowodowały nocne ataki. Okazało się, że zginęło siedmiu wojowników, a
kilkunastu było rannych. Wysłany za rzekę oddział nie odnalazł już żadnych
wrogów, ale z pozostawionych śladów wywnioskowano, że napastników było około
stu.
Wodzowie nie mieli pojęcia z kim mają do czynienia.
- Jeśli to ci odszczepieńcy - zastanawiał się Bizoni Róg - to musieliby przyjść
tu niemal wszyscy. Polomancze, Germanopacze i Kozakezi. Bladych Twarzy tutaj
nie było, zostawiają inne ślady.
- Ja myślę, że to nie oni - wyrokował Ciężki Kamień - bali by się nas
zaatakować. Może to byli Kiowowie?
- Prawdopodobnie tak - potwierdził Czerwony Ogień wódz Paunisów - Dziwi mnie tylko,
że zaatakowali tak małą liczbą...
- Ostrzelali nas - wtrącił się Cichy Bawół - a nie zaatakowali. Może chcieli
nas wystraszyć?
- Wioski Kiowów są dość daleko stąd - rzekł Śmiały Lis - Możliwe, że ta setka
jest na wyprawie łowieckiej. Trzeba ich dopaść i dać nauczkę!
- A jeśli to pułapka? - zapytał nagle Bizoni Róg.
- Dokładnie sprawdziliśmy ślady - rzekł Wielki Łoś - Była ich niespełna setka.
Uciekli w przeciwnym kierunku niż wioska Polomanczów. Może dopiero w trakcie
ataków zorientowali się, że posiadamy wielką przewagę?
- To Kiowowie - zawyrokował Czerwony Ogień - Zaatakowali przypadkowo, a gdy
zobaczyli, że jest nas znacznie więcej, skulili ogony i uciekli w popłochu.
Trzeba ich dopaść! Nie będą tchórzliwe psy strzelać do moich wojowników!
- Ja pójdę za nimi! - zawołał nagle Przyczajony Lis wódz Arapaho - Skoro jest
ich tylko setka to z łatwością ich pobiję! Moi wojownicy są żądni skalpów!
Wodzowie długo jeszcze rozmawiali, ale ostatecznie stanęło na tym, że w pogoń
za rzekomymi Kiowami ruszyć miał Przyczajony Lis ze swoimi Arapaho. Po
pokonaniu wrogów Arapaho mieli czym prędzej wrócić do głównych sił.
- Wygląda na to, że połknęli haczyk - powiedział Potylicz, gdy tylko zwiadowcy
donieśli, że od głównych sił odłączyli się wojownicy Arapaho.
- Zwabmy ich do Żabiego wąwozu - zaproponował Helmuth - jest wręcz idealny na
pułapkę.
- Wytłuczemy ich co do nogi! - cieszył się Samotny Wilk.
Główna kolumna Apaczów nie śpiesząc się ruszyła w dalszą drogę, ale wczesnym
popołudniem wodzowie uznali, że jednak poczekają na Arapaho i rozbili obóz.
- Nie śpieszą się - skomentował Helmuth.
- Czekają na Arapaho - stwierdził Potylicz.
- Posłaniec od Janka przybył - zakomunikował Jurko - Zwiadowcy pojmani.
200 wojowników Arapaho szło w ślad za rzekomymi Kiowami...
- Dzisiaj ich już chyba nie dopadniemy - mówił Przyczajony Lis - Ale jutro ich
skalpy będą naszą własnością. Howgh!
- Kiowowie szybko umykają - dziwił się Czarny Borsuk, najlepszy wojownik
Arapaho - pewnie spodziewają się, że ich ścigamy...
- Drżą ze strachu tchórzliwe psy - śmiał się wódz.
- Zabijemy ich wszystkich? - dopytywał się wojownik.
- Nie, ale większość. Resztę weźmiemy jako jeńców za których Kiowowie potem nam
słono zapłacą! Przenocujemy w wąwozie, kiedyś tam byłem, nadaje się bardzo
dobrze na obóz.
- Nie lepiej rozbić się na prerii?
- Nie, w wąwozie. Nie lubię jak wieje.
40) Gdańsk.
Firma sprzątająca skończyła pucować "Nepticę". Holenderski kapitan
Dirk Van Krupenhoff rozliczył się już ostatecznie z Katarzyną Madejską i Anną
Hynowską.
- Drogo to kosztowało - mruczał sam do siebie - ale teraz jest ładnie i czysto.
Najważniejsze, że Doniecki jest zadowolony...
Do portu zaczęły napływać transporty ze składu Niemca Martina Schyldera.
Ładowanie na statek przebiegało pod nadzorem Tomasza Szlachtowskiego i Mariusza
Rocha Kowalskiego oddelegowanych do tego przez dowódcę II wyprawy Jerzego
Donieckiego. Wszystko przebiegało bardzo sprawnie. Kapitan ze swojej strony
wyznaczył Petera Van Guydena - swojego pierwszego oficera, aby ekwipunek był
rozlokowywany w odpowiednie miejsca na statku. "Neptica" miała
wypłynąć na morze już za dwa dni. Do portu często zaglądał też Doniecki by
osobiście ocenić postępy prac przy załadunku. Był zadowolony z zastanych
efektów.
- Wszystko przebiega należycie - rzekł z uśmiechem do Szlachtowskiego -
Nadzorujcie tak dalej, a dam wam w nagrodę największą kajutę. Po mojej i
kapitańskiej rzecz jasna.
Szlachtowski uśmiechnął się tylko, z jednej strony przyjął tę wiadomość z
radością, bo wiedział, że tę kajutę będzie dzielił nie tylko z Kowalskim, ale
także z czterema szlachciankami. Z drugiej strony zaczynał mieć coraz większe
wyrzuty sumienia, że zataja ten fakt przed dowódcą.
Przygotowania do wypłynięcia były też wnikliwie obserwowane przez szpiegów
pruskich. Nie zamierzali oni jednak przeszkadzać w tym procesie, zwłaszcza po
nauczce jaką otrzymali niedawno od ludzi Donieckiego pod Gdańskiem. We
wszystkich portach pruskich panowała zaś pełna mobilizacja, zgromadzono pokaźne
siły na przyjęcie ewentualnych agresorów. Przypomnieć należy, że Prusacy
uwierzyli w to co im wcześniej przekazał rycerz Krzysztof na polecenie
Donieckiego, a mianowicie że Polacy mają popłynąć do Prus by wywołać tam
powstanie przeciw Hohenzollernowi.
W ostatni dzień przed wyruszeniem do portu przybyli Tatarzy z Mijagibejem na
czele, prowadząc konie uczestników wyprawy. Podobnie, jak przy pierwszej
wyprawie, nie można było zabrać ich tyle, żeby starczyło dla każdego
uczestnika.
Wieczorem do portu przybył kupiec Schylder w towarzystwie kilku ludzi.
- Co się stało panie Schylder? - zapytał zdziwiony Doniecki - Zaliczka wpłacona
przecież już dawno, a na resztę umówieni jesteśmy na jutro.
- Tak wiem, nie o to chodzi...
- Więc o co? Mów...
- Stało się wielkie nieszczęście! Macudowski przejął skład!
- Nie rozumiem. Mów jaśniej! Kim jest ten Macudowski do licha?
- Mój główny konkurent...
- Jak to się stało? Przecież nie mógł przejąć takiego interesu ot tak!
- To wszystko przez mojego wspólnika Stanisława Jochymowskiego! Przegrał
wszystko w kości! Macudowski wynajął szulerów, wykorzystał to, że Stanisław
lubi sobie namiętnie pograć i stało się!
- Ale żeby aż skład przegrać?
- On jeszcze więcej przegrał! Dlatego jestem zgubiony! Właśnie licytują moją
kamienicę!
- Ja wszystko rozumiem panie Schylder, ale co to ma ze mną wspólnego? Pozostałe
pieniądze przekażę panu jutro osobiście by nie przejął tego ten Macudowski, ale
więcej nic nie mogę zrobić...
- Zabierz nas ze sobą, proszę! Tutaj jesteśmy zgubieni!
- Mam co prawda już komplet, ale jestem zadowolony z naszej współpracy i
pomogę. Ilu was jest?
- Ja, ten nieszczęsny Jochymowski, Rafał Kafałkowski i Piątkowski... Adam...
Zginą beze mnie!
- A ten co wygląda jak kobieta?
- To właśnie Piątkowski. Młodzieniec jeszcze, zmężnieje z czasem.
- Wezmę całą waszą czwórkę, ale od razu mówię, że wszystkie kajuty zajęte już
są...
- My gdziekolwiek sobie przycupniemy, bylebyśmy tylko mogli popłynąć...
Nazajutrz rano do kajuty Donieckiego zapukał Mateusz Budzanowski...
- Co się stało? Wcześnie jeszcze...
- Straż portowa chce wejść na pokład. Jest z nimi niejaki Macudowski.
- Aha, każ im czekać, ubiorę się i zaraz tam przyjdę.
Kwadrans później Doniecki wyszedł z kajuty, czekał już na niego dowódca straży
i Macudowski.
- Z rozkazu króla domagam się - wrzeszczał Macudowski - wydania Niemca Martina
Schyldera, jego wspólnika Stanisława Jochymowskiego i pomocnika Rafała
Kafałkowskiego. Są mi winni pieniądze! Wiem, że ukryli się na tym statku!
- Jak śmiesz ochlaptusie jeden! - ryknął Doniecki - podstępnie powoływać się na
króla?! Kpiny sobie z królewskiego majestatu urządzasz?!
- Żądam wydania...
- Precz! Ja tutaj jestem z rozkazu króla! Wynoś się, bo oćwiczyć jak chłopa
każę!
Macudowski spojrzał na dowódcę straży, jakby u niego chciał szukać ratunku, a
następnie mówił dalej, ale już znaczniej pokorniejszym tonem...
- Dochodzę tylko swoich praw...
- Niby z rozkazu króla?
- Schylder jest mi winien wiele pieniędzy...
Nagle rozmowę przerwał wielki ruch w porcie...
- Król jedzie! Król! - wołał na całe gardło Piotr Laszlo Tekieli.
Macudowski zmieszał się i zaczął się powoli oddalać...
- Dokąd to? Może zapytamy króla czy faktycznie wydał rozkaz na który się
powołujesz? - śmiał się Doniecki.
- Zatrzymać go? - zapytał Jacek Światłoniewski.
- Nie trzeba, ubawiłem się przednio przez tego fircyka. Ale dla żartu możecie
udać, że chcecie go pochwycić.
Światłoniewski z synem Maciejem oraz Włochem Roberto Gibbencione ruszyli czym
prędzej w pościg za Macudowskim, który gdy tylko zorientował się, że go ścigają
uciekał aż się za nim kurzyło...
Chwilę później na pokładzie "Neptici" znalazł się król, a za nim
weszli magnaci...
- Życzę ci powodzenia pułkowniku! - rzekł Zygmunt Stary.
- Dziękuję Najjaśniejszy Panie! - odparł Doniecki kłaniając się przy tym
nisko...
Wizyta była bardzo krótka, król śpieszył się bowiem do Krakowa.
- Wypływamy! - rozkazał Doniecki.
- Nareszcie! - skwitowało cicho wielu uczestników wyprawy.
41) II polska wyprawa do Nowego Świata, po wielu
tygodniach oczekiwania, znalazła się wreszcie na pełnym morzu. Nadal nie było
wiadomo co stało się ze statkiem "Władysław Jagiełło" i członkami I
wyprawy pod dowództwem Michała Potylicza. Jego odpowiednik Jerzy Doniecki
często zastanawiał się nad tym co Kozak Presucha widział w kotle... Dowódca
postanowił, że za jakiś czas zleci kolejne widzenie, ale chciał przybliżyć się
trochę do Nowego Świata by Presucha widział o wiele bardziej dokładnie niż
ostatnim razem, bo wedle słów wróżbity widzenie jest wyraźniejsze na bliższą
odległość.
Kozak Presucha dzielił kajutę ze szlachcicem Bartoszem Noworolskim...
- Co masz w tych skrzyniach Bartoszu?
- A takie tam... - odparł wymijająco Noworolski, a następnie dodał z przekąsem
- Podobno jesteś słynnym wróżbitą, a nie wiesz co mam w skrzyniach?
- Wiem...
- Tak? To powiedz!
- Pszczoły. Pszczoły tam masz...
- ?? - zdziwił się szlachcic - Skąd wiesz?
- Po co ci pszczoły na statku?
- Jak to po co? To moje przyjaciółki, miałem je zostawić na pastwę losu?
- Zdechną w tych skrzyniach...
- Parę dni wytrzymają.
- Parę dni?
- A ile?
Presucha miał już odpowiedzieć, ale w ostatniej chwili ugryzł się w język,
przypominając sobie rozkaz dowódcy, żeby nikomu nie zdradzać celu wyprawy.
Doniecki miał to już zresztą sam oznajmić lada dzień.
- Myślę, że może dłużej - rzekł po chwili - Rób co uważasz, ale szkoda pszczół.
- E tam, a do miodu to pierwszy się dorwiesz!
Presucha machnął ręką i wyszedł z kajuty.
Na pokładzie przechadzał się Doniecki, w pewnym momencie natchnął się na
holenderskiego kapitana Dirka Van Krupenhoffa.
- Co słychać kapitanie? - zagadnął dowódca.
- Wszystko w należytym porządku. Pogoda dopisuje, czego więcej można chcieć?
Chwilę tak sobie jeszcze pogwarzyli, następnie Doniecki kontynuował spacer, a
kapitan poszedł do swojej kajuty, największej na statku. Wszedł pośpiesznie do
środka, następnie odchylił wielką kotarę w rogu kajuty i rzekł z uśmiechem.
- Jak się macie gołąbeczki?
Za kotarą siedzieli związani i zakneblowani członkowie firmy
sprzątającej. Holender spojrzał na szefowe Katarzynę Madejską i Annę
Hynowską...
- No, dostanę za was dużo złota od Turka Mustafy...
Następnie zerknął na mężczyzn...
- Za Morawca i Wiechę zapłaci mi lepiej niż za czarnych niewolników... Ale za
Czarnego Malika spodziewam się dostać naprawdę dużo, przynajmniej dwa razy
tyle...
Na koniec spojrzał na Alfredę...
- A z tobą to nie wiem co zrobię. Mustafa raczej nie będzie chciał płacić za
ciebie... No nic, najwyżej będziesz szorować pokład do śmierci... Albo za
burtę!
Statek w ciszy zmierzał na zachód, gdy nagle tę ciszę brutalnie przerwało
głośne wołanie...
- Alarm! Alarm!
- Czego się drzesz Laszlo? - krzyknął Jakubiczenko w kierunku bocianiego
gniazda, które zajmował Piotr Laszlo Tekieli.
- Alarm! Dwa statki nas gonią!
Kilka minut później na pokładzie panował już spory ruch, wszyscy zastanawiali
się do kogo mogą należeć owe statki, które żwawo sunęły w stronę
"Nepticy".
- Ledwo co wypłynęliśmy, a już ktoś nas ściga... - narzekał Czarnienko.
- Laszlo! Jaką banderę mają te statki? - zawołał Doniecki.
- Nie mają żadnej!
Statki zbliżały się coraz bliżej, były mniejsze i nie tak obciążone jak
"Neptica", dlatego mogły rozwinąć znacznie większą prędkość. Po dwóch
kwadransach były już naprawdę blisko, ucieczka nie miała już sensu. Doniecki
rozkazał zatrzymać statek, obie obce jednostki podpłynęły tak blisko, że
zetknęły się niemal burtami z "Nepticą"... Wszyscy w napięciu
wyczekiwali na dalszy rozwój wypadków, każdy bowiem chciał wiedzieć kto
ośmielił się ich ścigać... Wtem, jakby na komendę, na
pokłady tajemniczych statków zaczęły wybiegać masy uzbrojonych ludzi...
- Prusacy! - wołał Tekieli.
Była to zatem pułapka, Polacy dobyli szabel i oczekiwali na wtargnięcie
przeciwników na "Nepticę"... Nagle pojawił się Presucha, Przemysław
Janczurowski i Piotr Górecki. Ku zdziwieniu obu stron na wrogie statki
poleciały skrzynie... Po chwili wszyscy ze zdumieniem obserwowali, że z
rozbitych skrzyń zaczęły wylatywać setki, jeśli nie tysiące, pszczół. W
międzyczasie Van Krupenhoff wykazał się przytomnością umysłu i zarządził
błyskawiczny zwrot statku, a rozwścieczone zniszczeniem skrzynio-uli pszczoły z
wściekłością zaatakowały Prusaków.
- Ognia! - wołał rycerz Krzysztof.
- Nie trzeba. Szkoda kul - wyjaśnił Van Krupenhoff - Pszczoły wystarczą...
- Kto to zrobił?! Kto?! - wołał rozwścieczony Noworolski - Presucha! Niech no
ja cię dopadnę!
Na pruskich statkach sytuacja nie była do pozazdroszczenia. Wściekłe pszczoły,
które już kilka dni siedziały w skrzynio-ulach, rzuciły się na Prusaków...
Wielu z nich, aby się ratować zaczęło skakać do morza... "Neptica"
zaś bezpiecznie płynęła dalej...
Po pewnym czasie statek dotarł w rejon Hamburga, Van Krupenhoff usilnie prosił
Donieckiego o możliwość wpłynięcia do portu...
- Nie ma mowy! - wołał wzburzony Doniecki.
- Ja mam zobowiązania... - wyjaśniał Holender - Jeszcze zanim zgodziłem się was
zawieźć do Nowego Świata byłem umówiony na dostawę do Hamburga...
- Co to za zobowiązania?
- Kilka skrzyń. Raz dwa je zniesiemy i płyniemy dalej.
- Sam nie wiem. Nie powinniśmy tam wpływać...
- Proszę cię pułkowniku tylko o to...
- Zgoda, ale to ma się odbyć szybko. I nikomu ani słowa gdzie płyniemy!
- Wiadomo...
Godzinę później "Neptica" wpłynęła do hamburskiego portu...
Zgodnie z obietnicą Van Krupenhoff nakazał swoim ludziom natychmiastowe
przystąpienie do działania. Z pomieszczenia, które przez cały rejs było
zamknięte, zaczęto wynosić skrzynie...
- Co tak śmierdzi? - zastanawiał się Mateusz Budzanowski.
- To z tych skrzyń co wynoszą... - wyjaśniał Robaczenko.
Niesamowity smród sprawił, że z kajuty wyszedł Doniecki...
- Co to za smród kapitanie? Co macie w tych skrzyniach?
- Świnie!
- Co?
- Świnie.
- Kpisz pan ze mnie?
- Nie. Poważnie mówię...
- Świnie wozisz statkiem? Po co?
- Normalnie. To nie są zwykłe świnie, ale knury kaukaskie, rozpłodowe, na
specjalne zamówienie, bardzo drogie...
- Zabieraj to ze statku! Smród aż oczy wypala!
Van Krupenhoff z kilkoma ludźmi i skrzyniami po pewnym czasie dotarł do sklepu
Turka Mustafy...
- Spóźniłeś się Dirk! - usłyszał na powitanie - Ilu przywiozłeś?
- Tylko dziesięciu... wielu zmarło w drodze...
- Mało. Miało być przynajmniej dwudziestu... młodych i silnych murzynów... a to
co ma być? Ledwo żywe cherlaki!
- Odżywisz ich trochę i będą jak malowani...
- To są koszty i czas Dirk... Nie mogę ci zapłacić tak jak się umówiliśmy...
Dam ci dwie trzecie
- Co? Niech będzie! Ale to tylko dlatego, że czas mnie goni... W Hiszpanii
dostałbym za nich dwa razy tyle!
- A kobiety gdzie są? Obiecałeś mi kilka dorodnych Słowianek...
- Mam je, ale nie zdążyłem ich jeszcze przygotować. Jestem w trakcie kursu,
przywiozę ci je jak będę wracał...
- Rozumiem. Chcesz sobie po prostu poużywać... Tylko, żeby nie wyglądały jak te
cherlaki...
- Muszę już iść. Za jakiś czas zjawię się znowu. Bywaj Mustafo!
- Bywaj Dirk!
42) Kuba...
Admirał Javier Hernandez Belicarez wciąż przedłużał występy grupy cyrkowej Toma
Michaela, który nie miał innego wyjścia i musiał się na to godzić. Anglik
narażał się przez to na wyrzuty ze strony Kate Italian i Malwy Topollani...
- Ostatni raz wystąpimy jutro i opuszczamy Kubę - obiecywał kobietom.
- Trzymam cię za słowo Tom! - odparła Malwa - Mam już dość jego niezbyt
wyszukanych komplementów po występach!
- Na mnie też się patrzy jakby chciał mnie pożreć żywcem - narzekała Kate.
Następnego dnia admirał żegnał w porcie córkę, która wracała do Hiszpanii.
Dolores nie była szczęśliwa z tego faktu, wciąż bowiem myślała o włoskim medyku
Faracinim. Ojciec obiecywał jednak, że za niecałe pół roku znowu będzie mogła
go odwiedzić. Do tego czasu prawdopodobnie wyprawa powróci na Kubę. Marzyła o
ponownym spotkaniu z Włochem.
Belicarez pożegnał córkę i pośpiesznie popędził z powrotem. Gdy dotarł do
gabinetu kazał wezwać dowódcę garnizonu Ramona Carlosa Rodrigueza.
- Uwięzić Anglika! A kobiety nie mogą bez mojej zgody opuścić pokoju!
- A dzisiejszy występ? Może lepiej aresztować ich po nim?
- Nie! Od razu!
- Zrobię jak każesz admirale, ale sugerowałbym jednak, żeby ich pojmać po
występie... Ludzie ich uwielbiają, czekają na pokaz, może dojść do awantur...
- Nie mam zamiaru przejmować się tłuszczą! Ale może masz rację, poczekam tych
kilka godzin.
Tłum zgromadził się na dziedzińcu na długo przed występem cyrkowców. Powoli
zbliżała się godzina rozpoczęcia, ale artyści nie pojawiali się...
- Co jest?! - denerwował się Belicarez - Dlaczego ich jeszcze nie ma?!
- Sprawdzę to - zaoferował się Rodriguez - Ramirez! Weź dwóch ludzi i dowiedz
się co się stało!
Po kwadransie wrócił Ramirez...
- Nigdzie ich nie ma!
- Szukajcie ich! - zawołał wściekły Belicarez - Muszą gdzieś być!
Tłum zgromadzony na dziedzińcu wydał pomruk niezadowolenia, a po chwili pierwsi
rozczarowani widzowie zaczęli rozchodzić się do swoich domostw.
Belicarez kierowany przeczuciami popędził do swojego gabinetu, a gdy tylko
znalazł się w środku ryknął:
- Złodzieje! Zabrali moje klejnoty i złoto!
Natychmiast rozpoczęto poszukiwania cyrkowców, ale nie przyniosły one żadnych
rezultatów. We wszystkich kierunkach ruszyły patrole żołnierzy, aby ich pojmać.
- Obawiam się admirale - rzekł Rodriguez - że oni już mogli opuścić wyspę...
- To przez ciebie! - grzmiał Belicarez - mówiłem, żeby ich pojmać, ale nie...
ty mi radziłeś, żeby występ się odbył! Masz ich odnaleźć albo stracisz głowę!
Godzinę później Rodriguez z małym oddziałem wypłynął na morze, podejrzewał
bowiem, że cyrkowcy uciekli z Kuby. Wciąż też trwały poszukiwania na wyspie...
43) Ekspedycja hiszpańska...
Jeszcze przed świtem odkryto ucieczkę więźnia, kapitana Wilhelma Rokosza...
- No i co Pablo? Jak pilnujesz jeńca? - zagadnął złośliwie Jose Manuel
Bakuleros.
Pablo Madeiros był wściekły, jeszcze nigdy bowiem nie zdarzyło się, żeby uciekł
mu więzień.
- Ktoś musiał mu pomóc! - zawołał - Konia! Daleko nie mógł uciec! Schwytam go!
Kwadrans później strażnik żwawo wyjechał z obozu.
- My też się zbierajmy - zarządził Jose Fortezes - Najwyższy czas przekonać się
jak jest w głębi lądu!
Niedługo potem Hiszpanie wyruszyli na północ. We wszystkich kierunkach krążyli
zwiadowcy by w porę ostrzec główną kolumnę przed ewentualnym
niebezpieczeństwem. Bakuleros dbał o najmniejszy nawet szczegół.
- Przezorny zawsze ubezpieczony - mawiał - niby jest nas wielu i jesteśmy dobrze
uzbrojeni, ale niespodziewany atak zawsze przynosi duże straty.
- Dobrze prawisz Jose - pochwalił towarzysza Pablo Vincento Magieros -
ostrożności nigdy za wiele. Myślisz, że Madeiros dogoni Polaka?
- Nie interesuje mnie to. Ale śmiech mnie ogarnia, jak sobie pomyślę co by
powiedział na to admirał Belicarez... Jego najlepszy, niezawodny strażnik, a
więzień mu zwiał, ha ha ha.
- Lepiej jakby go dopadł!
- Dlaczego?
- Może przecież dotrzeć do pozostałych Polaków i ich ostrzec przed nami, wtedy
nie zaskoczymy ich, ale oni nas.
- Nie obawiam się ich. W końcu jest nas więcej.
- Skąd ta pewność?
- No przecież na tym ich stateczku nie mogło ich przybyć więcej niż
kilkudziesięciu... Myślę, że 50-60 maksymalnie.
- A skąd wiesz, że był tylko jeden statek?
- ? W sumie racja! Wszystko przez tego Madeirosa! Jakby nie on to wyciągnąłbym
z tego Polaka wszystkie informacje! Ba! On by mi nawet powiedział to czego by
nie wiedział!
- Musimy być ostrożni!
- Cały czas jesteśmy!
Pochód posuwał się wolno, skrupulatnie bowiem badano okolicę, chcąc wytropić
ślady miejscowej ludności. Spodziewano się, że ktoś musiał zamieszkiwać te
tereny, ale widok zbrojnych konnych mógł skutecznie odstraszać.
- Jak myślisz Gianluca - spytał Camille Steckozini Faraciniego - ten Polak
uszedł?
- Wszystko zależy od tego czy Madeiros zdoła go dopaść, bo jak widzisz
pozostali w ogóle nie interesują się tym tematem.
- Bakuleros nie boi się, że on może zawiadomić pozostałych Polaków?
- On jest zbyt pewny siebie, założył zapewne, że sam widok hiszpańskich
żołnierzy sprawi, że Polacy sami się poddadzą, ha ha ha.
- Jak w ogóle walczą ci Polacy?
- A skąd mam wiedzieć? Podobno dobrze władają szablą, to taka wschodnia broń,
ale nie wiem dokładnie. Może niedługo się o tym sami przekonamy? Ty nie musisz
się obawiać, w razie czego ten kapitan cię obroni, ha ha ha.
- Tak myślisz? Pokonają nas?
- A mnie skąd to wiedzieć? Nie wiem ilu jest tych Polaków. Nie myśl już o tym,
bardziej pilnuj się, żeby cię jakiś dziki z łuku nie ustrzelił, ha ha ha.
- Nie jest mi wcale do śmiechu. Nie to, żebym się bał, ale lubię jasne
sytuacje, a nie takie, że nic nie wiadomo.
- Spokojnie, niedługo wszystko się wyjaśni. Daj już spokój z tym. Dolores mi
się dzisiaj śniła...
- Tak?
- Była na jakimś statku...
- Wierzysz w sny?
- Czasami. Ale w ten akurat nie. Bo co niby ona miałaby robić na statku, jak
przecież jest na Kubie, ha ha ha.
- Jak wrócimy z wyprawy to oświadczysz się jej?
- Zwariowałeś?
- Ja? Dlaczego?
- Chcesz, żeby mnie jej ojciec za uszy na dziedzińcu powiesił?
- No nie... Mnie też chciał skrócić o głowę!
- Ciebie? Za co niby?
- Za to, że śpiewałem...
- No to sam widzisz co to za jeden!
- Straszny ten Belicarez...
Wieczorem Hiszpanie rozbili obóz. Zwiadowcy nie natknęli się na żaden,
najmniejszy chociaż, ślad wskazujący, że ktoś przebywałby w okolicy...
- Dziwne - rzekł Fortezes - bardzo dziwne. Te tereny aż kuszą, żeby tu
zamieszkać, a tymczasem nie ma tu żywej duszy poza nami...
- Już niedługo - odpowiedział Bakuleros - sprowadzimy hiszpańskich osadników.
Minie trochę czasu i nie poznasz już tych stron.
44) Kontynent północnoamerykański...
Wojownicy Arapaho rozbili obóz w Żabim Wąwozie. Wódz Przyczajony Lis
natychmiast udał się na spoczynek, pozostawiając wszystko na głowie swojego
najlepszego wojownika Czarnego Borsuka. Ten nie był zadowolony z decyzji
zwierzchnika dotyczącej wyboru noclegu, przeczuwał bowiem pułapkę, ale będąc
bezsilny wobec wodza musiał to zaakceptować. Postanowił jednak przynajmniej
podwoić straże by zwiększyć poczucie bezpieczeństwa.
Komancze, osobiście dowodzeni przez Samotnego Wilka, byli w pobliżu, ale
czekali z atakiem. Młody wódz był co prawda bardzo porywczy, ale nie aż tak,
żeby niepotrzebnie ryzykować życie swoich wojowników. Przedwczesny atak mógł
bowiem zakończyć się zbyt dużymi stratami, należało więc poczekać.
- Kiedy zaatakujemy bracie? - zapytał Polomancz Długa Strzała - O świcie?
- Nie. Wcześniej - odparł Samotny Wilk - Te psy, Arapaho będą niedługo
spokojnie spać, są pewni siebie, niczego nie podejrzewają.
- Nie do końca zgadzam się z moim bratem, wystawili przecież liczne straże.
Myślę, że nie można ich tak do końca lekceważyć.
- Bądź spokojny bracie. Arapaho są jak indyki, a my jak orły. Rozgnieciemy ich
na miazgę.
- Chcesz ich zatem wszystkich zabić?
- Na początku miałem taki zamiar, ale potem zmieniłem zdanie. Pojmamy ich, a
potem współplemieńcy będą musieli ich wykupić. Będzie to drogo kosztowało.
- Podjąłeś słuszną decyzję bracie. Nasz ojciec Tłusty Brzuch będzie zadowolony
z tego co otrzymasz za nich od Arapaho.
- Też tak myślę. Chociaż jemu najbardziej zależy na zdobyciu koni. Arapaho ich
nie mają... Blade Twarze mają, ale niech Długa Strzała będzie spokojny.
Rozumiem, że to twoi przyjaciele, więc Komancze nie napadną na nich. Poza tym
wypaliliśmy przecież z nimi fajkę pokoju.
- Hiszpanie mają mnóstwo koni...
- Wiem o tym. Jak rozprawimy się z Apaczami to ruszę na południe.
Godzinę po północy straże Arapaho zostały "ściągnięte", Komancze
powoli i bardzo ostrożnie podkradali się w pobliże śpiących wrogów. Wszystko
przebiegało nadzwyczaj sprawnie i niedługo potem wszyscy Arapaho byli
skrępowani. Pod koniec akcji zginął tylko jeden przeciwnik, który zdołał wyrwać
się dwóm Komanczom, ale chwilę później padł trafiony tomahawkiem.
- Dlaczego nas pojmaliście? - syczał wściekły Przyczajony Lis.
- Milcz psie! - wrzasnął nań Samotny Wilk - Bo zaraz stracisz skalp!
Wódz Arapaho nigdy nie należał do zbyt odważnych, nie odezwał się więc już ani
słowem, nerwowo tylko przyglądał się otaczającym go wrogom. Szybko rozpoznał,
że napadli na nich Komancze. Chwilę później odzyskał jednak humor, przypomniał
sobie bowiem, że w pobliżu znajdują się sprzymierzeni z nim Apacze i Paunisi,
którzy po jakimś czasie powinni zorientować się, że Arapaho długo nie
wracają... Z drugiej strony pomyślał sobie, że Apacze mieli wolno kierować się
na wioskę Polomanczów i co będzie jeśli jednak nie wrócą szukać jego oddziału?
Co z nimi zrobią Komancze? Przyczajony Lis był przerażony... W ogóle przy tym
nie myślał o swoich ludziach...
Czarny Borsuk siedział skrępowany obok wodza i był wściekły na to, że
Przyczajony Lis koniecznie chciał obozować w Żabim Wąwozie. Na prerii Komancze
tak łatwo nie mogliby ich schwytać. Jako doświadczony wojownik szybko ocenił
siły wroga, w przeciwieństwie do wodza nie liczył na szybką pomoc Apaczów, bo
niby skąd mogliby wiedzieć, że Arapaho wpadli w pułapkę. Po jakimś czasie zaczną
coś podejrzewać i wyślą zwiadowców, ale wtedy już Komancze wywiozą ich daleko
na północ. Trzeba było działać natychmiast, on lub któryś z wojowników musiał
się uwolnić i zawiadomić Apaczów.
45) Kuba (powiązane z częścią 42)
Grupa cyrkowa wykorzystała zamieszanie związane z wyjazdem do Hiszpanii córki
admirała Dolores i "wyczyściła" sejf Javiera Hernandeza Belicareza z
wszelkich kosztowności.
- Dobrze, że już opuszczamy Kubę - stwierdziła z zadowoleniem Kate Italian -
Nie mogłam już znieść tego admirała, on nas rozbierał wzrokiem...
- Powiem więcej - dodała Malwa Topollani - On nas wręcz gwałcił oczami!
- Podejrzewam, że odsyła córkę - powiedział Tom Michael - żeby nie była
świadkiem. Mnie pewnie kazałby wtrącić do lochu, a was by zniewolił. Faktycznie
patrzył na was tak jakby zaraz miał was schrupać...
- A mi trochę szkoda teraz wyjeżdżać - smuciła się Malwa.
- Ha ha ha - roześmiała się Kate - Ja chyba nawet wiem dlaczego.
- Tak?! To powiedz!
- Spodobał ci się ten przystojny oficer Ramon Carlos Rodriguez...
- Akurat...
- Ja tam swoje wiem...
- Dość gadania! - przerwał rozmowę kobiet Tom - Musimy natychmiast opuścić
Kubę! Do łodzi mamy spory kawałek, więc ruszajmy, bo niedługo wszystko się wyda
i wpadniemy w szpony Belicareza.
Pół godziny później cała trójka znajdowała się już w łodzi i pośpiesznie
odbijała od brzegu.
- Gdzie płyniemy? - zapytała Malwa.
- Jak najdalej od Kuby - śmiał się Tom - Niedługo ruszą za nami.
- Ale dokąd płyniemy? - nie dawała za wygraną Malwa - Nie można przecież tak
działać bez planu!
- Na północ, tam jest stały ląd. Przeczekamy jakiś czas aż sprawa ucichnie, a
potem ruszymy dalej.
- Ale gdzie dalej? - pytała zdenerwowana Malwa - Przecież tutaj są wszędzie
albo Hiszpanie albo dzicy!
- To pójdziemy między dzikich...
- Dziękuję bardzo! To po co nam te skarby?- Spokojnie, przeczekamy trochę, a
potem zabierzemy się do Europy. Tam będziemy żyć jak królowie!
- Hiszpanie na pewno będą nas szukać! - zawołała Kate - Jak będziemy chcieli
popłynąć do Europy to tylko hiszpańskim statkiem, a wtedy zamiast do
Hiszpanii czy innego kraju trafimy na Kubę, a tam to już wiadomo co nas
czeka...
- Coś się wymyśli...
46) II polska wyprawa. Na morzu.
Dowódca wyprawy pułkownik Jerzy Doniecki
postanowił w końcu poinformować załogę o celu podróży.
- Gdzie? Do Nowego Świata?! – złościł
się Kozak Maksym Pastuszenko.
- Po co? Nas tam jeszcze brakowało! -
wtórował mu Mijagibej, dowódca Tatarów - Zawracajmy! Ani myślę tam płynąć!
Doniecki zaskoczony takim obrotem sprawy
w pierwszej chwili zaniemówił, ale szybko doszedł do siebie i ryknął
wściekle...
- Kto jeszcze nie chce płynąć?!!!
Zapanowała cisza, nikt już nie odważył
się zabrać głosu. Pułkownik odczekał chwilę, po czym już znacznie spokojniej
oświadczył...
- Podpisaliście umowy i teraz już nie ma
odwrotu. Ewentualnie, jak ktoś się uprze to może skoczyć do wody i wracać wpław
albo zostanie wysadzony na pierwszym napotkanym brzegu, ale o to będzie już
znacznie trudniej, zwłaszcza w tej chwili.
Ponownie zapadła cisza, a chwilę później
Doniecki zakończył zebranie.
Pastuszenko z Mijagibejem odeszli na
bok…
- Co robimy? – zapytał Tatar.
- Na razie nic. Porozmawiam z ludźmi,
wybadam nastroje i zobaczymy. Ty jesteś pewien swoich ludzi?
- Ba! W ogień za mną pójdą!
- Doskonale. Wrócimy do tematu jutro.
- Zatem bunt?
- A, bunt!
Doniecki w drodze do swojej kajuty
przywołał starszego Światłoniewskiego i Mateusza Budzanowskiego.
- Pilnujcie tych dwóch! Nie wiadomo co
im może przyjść do głowy!
Życie na „Neptice” kwitło nie tylko na
pokładzie i w kajutach, ale także pod pokładem. Nikt nie chciał zająć
pomieszczenia, z którego w Hamburgu wyniesiono rzekome knury kaukaskie.
Śmierdziało stamtąd niesamowicie, nikt tam nawet nie chciał wchodzić, a co
dopiero przebywać…
Nieco dalej, ale już w „bezpiecznym”
miejscu, w kącie ulokowała się grupa niemieckiego kupca Martina Schyldera…
- Szkoda, że nie ma tej firmy
sprzątającej – narzekał Rafał Kafałkowski – Raz dwa by tam posprzątali, a tak
mimo, że wolne jest przestronne pomieszczenie to musimy tkwić na tym korytarzu.
- Zostali w Gdańsku – odparł Schylder –
tak jak i cały mój majątek. Przeklęty Macudowski!
- Wszystko przez Staszka! – złościł się
Kafałkowski – jak można było to wszystko przegrać?!
- Dajcie już spokój – bronił się
Stanisław Jochymowski – Oszukiwali. Z szulerami nie ma żartów!
- Mogło być gorzej – podsumował Schylder
– Gdyby nie Doniecki Macudowski wtrąciłby nas do lochu…
Rozmowę przerwało nagłe pojawienie się
Romana Więcławskiego…
- Chodźcie szybko!
- Co się stało?
- Zaczęło przeciekać pod rufą, trzeba
wodę wylewać. Prędzej! Każda para rąk się przyda! Nowacki z Seremackim sami tam
walczą!
- Zalewa nas? Jak to? - zdziwił się
Schylder – Pewnie któryś z was coś tam kombinował. Idziemy!
Wszyscy ochoczo zerwali się do pomocy,
poza Adamem Piątkowskim (dla przypomnienia była to szlachcianka Agata
Piątkowska w męskim przebraniu).
- A ty młody co? – zawołał zły
Więcławski – Nie pomożesz? Takiś jest?
- Zostaw go – wstawił się za Agatą
Jochymowski – Źle znosi podróż, dopiero co wymiotował.
- Aha. Ta dzisiejsza młodzież… W ogóle
nie przyzwyczajona do roboty!
Piątkowska została sama. Po chwili ciszy
usłyszała szmer za ścianą… Pewnie szczury pomyślała… Minutę później szmer
powtórzył się… Nagle ze ściany zaczęło coś odstawać, Agata wyraźnie ujrzała
czyjąś rękę… Chciała już krzyknąć, ale w porę zachowała zimną krew, głównie z
tego powodu, że jej krzyk mógł usłyszeć ktoś z załogi i rozpoznać w niej
kobietę. Chwilę później ze ściany wyszła jakaś postać. Był to młody, bardzo
szczupły mężczyzna o wychudzonej i przestraszonej twarzy.
- Coś za jeden?! – warknęła Agata.
Tajemnicza postać wystraszyła się
jeszcze bardziej…
- Gadaj! Szybko!
- Michał…
- Tylko Michał?
- Tylko.
- Co tutaj robisz? Gadaj, bo zawołam
resztę!
- Nie! Nie, proszę!
- No to gadaj!
- Nie zdradź nas. Musieliśmy uciekać.
- Przed kim niby? Że co ty powiedziałeś?
To ilu was niby jest?
- Ja i jeszcze sześciu. Daj nam jeść i
pić, proszę. Padniemy jak muchy niedługo… Proszę, proszę…
- Dobrze, ale zaraz potem opowiesz
wszystko, tak?
- Tak.
- Uwaga! Szybko właź do ściany, moi
towarzysze wracają, lepiej żeby cię tutaj nie znaleźli!
Chwilę później faktycznie wrócili
wspomniani wyżej…
- Jeszcze nam tam trochę zejdzie –
oznajmił Schylder – Agata! Przyniesiesz nam obiad z kuchni? Zjemy jak wrócimy…
- Dobrze Martinie.
Kwadrans później Agata wróciła z
obiadami i od razu zapukała w ścianę.
- Tylko Michał! Chodźcie!
Ze ściany w tym samym momencie
wyskoczyło po kolei sześciu mężczyzn, którzy z miejsca rzucili się na jedzenie
i wodę. Agata patrzyła z przerażeniem jak pałaszują i mruczała pod nosem…
- Ciekawe co ja teraz chłopakom powiem…
Gdy tajemnicza siódemka zmiotła już
wszystko Agata od razu zasypała ich gradem pytań.
- Mów teraz Tylko skąd się tutaj
wzięliście! No i przedstaw najpierw towarzyszy.
- Zacznę od prawej – odparł Tylko –
Dawid Łęckowski, Bartłomiej Głuchowski, Jaromir z Cebulewa, Marian Łuszczyński,
Szmicior i Włoch Prostaccio.
- Cicho! – przerwała mu nagle Agata –
Ktoś się zbliża, schowajcie się szybko!
- Ale jestem głodny – mówił zbliżający
się Kafałkowski – Co mamy dzisiaj na obiad?
Agata nie odpowiedziała, postanowiła
udawać, że śpi…
Wielkie było zdziwienie Schyldera i
reszty na widok stosu pustych garnków i naczyń.
- Niemożliwe, żeby ona to wszystko
zjadła… - złościł się Kafałkowski.
- Może przejęła się docinkami
Donieckiego – zastanawiał się Jochymowski – że wygląda bardzo szczupło?
- Chodźcie lepiej do kuchni –
zaproponował Schylder – może jeszcze coś zostało…
- Tylko już nic tutaj nie przynośmy –
powiedział z przekąsem Kafałkowski – bo jak się obudzi to znowu będzie chciała
jeść…
Chwilę później byli już w kuchni…
- Laszlo! – zawołał Schylder – zostało
ci jeszcze coś jeszcze?
- Coś tam zostało – odparł Piotr Laszlo
Tekieli – Ale przecież ten wasz Adam Piątkowski brał już wasze porcje.
- No niby tak, ale jakoś mało było…
- Jak to mało? Prosił by dołożyć trochę
do każdej porcji… Chudzinka taka, więc się zlitowałem i solidnie nałożyłem…
- Jeszcze moją porcję wziął – wtrącił
się Piotr Górecki – Nie miałem zbytnio ochoty na jedzenie to mu dałem.
Schylder spojrzał na Kafałkowskiego,
który już miał coś powiedzieć, ale w ostatniej chwili zdołał się powstrzymać
widząc znaki Martina.
Tekieli dał im to co zostało z obiadu,
nie było tego zbyt dużo, ale zawsze.
- Co ta Agata wyprawia?! – darł się po
drodze Kafałkowski – Może ona jest w ciąży? Staszek nic nie wiesz na ten temat?
- Zwariowałeś?! – oburzył się
Jochymowski – to porządna dziewczyna.
W czasie, gdy przebywali w kuchni, Agata
zapukała w ścianę z której wyszedł Tylko Michał.
- Masz coś jeszcze do jedzenia?
- Oszalałeś? Oni i tak pomyśleli, że to
wszystko ja zjadłam! Chyba wzięli mnie za jakąś świnię… Gadaj szybko skąd się
tutaj wzięliście!
- Uciekliśmy przed Macudowskim!
- Wy też?
- ?
- Opowiadaj!!
- Pracowaliśmy dla niego. Na początku płacił
bardzo dobrze, ale później nagle przestał i co chwilę odwlekał terminy zapłaty
aż nazbierało się pół roku zaległości. Upominaliśmy się coraz częściej, ale on
zawsze wymyślał jakieś powody by nie płacić. W końcu zgłosiliśmy to w sądzie,
on natychmiast dowiedział się o tym fakcie i zaczął nas ścigać. Dwóch naszych
zginęło z rąk jego zbirów, my uciekliśmy na statek, bo dowiedzieliśmy się, że
niedługo odpływa.
Kapitan statku Dirk Van Krupenhoff
wracał lekko podchmielony do własnej kajuty. Po obiedzie bowiem dowódca wyprawy
zaprosił go do siebie i trochę wypili.
- Kurczę! Dawno nie miałem kobiety! –
rzekł do siebie – Mam przecież za kotarą dorodne dzierlatki!
Trzeba je wypróbować zanim je sprzedam
Mustafie…
Podszedł, odchylił kotarę. Siedzieli tam
związani członkowie firmy sprzątającej. Najpierw spojrzał na Alfredę…
- Nie, nie!
Następnie jego wzrok powędrował w
kierunku Katarzyny Madejskiej i Anny Hynowskiej…
- Którą z was wybrać? – zastanawiał się,
kobiety patrzyły na niego z przerażeniem, nie wiedziały co prawda o co chodzi,
ale przeczuwały najgorsze.
- No dobra, Madejska! Bliżej jesteś!
Hynowska będzie na jutro…
Holender wziął Madejską na ręce, zaniósł
na łóżko i gdy tylko zaczął się do niej dobierać został zdzielony czymś ciężkim
przez kogoś z tyłu, po czym padł na podłogę jak kłoda.
Van Krupenhoff ocknął się dopiero po
dwóch kwadransach. Głowa bolała go potwornie. Dopiero po dłuższej chwili
przypomniał sobie co się stało.
- Kto to mógł być? – zastanawiał się –
Ale dlaczego nie uwolnił więźniów? Chyba, że pobiegł po resztę?
Kapitan ze zdziwieniem zobaczył, że
Madejska znowu siedzi związana za kotarą…
- Nic z tego nie rozumiem… Przecież
pamiętam, że ją niosłem na łóżko… Dziwne, przecież sobie tego nie wymyśliłem!
Mijały godziny , a nikt się nie zjawiał.
Holendrowi przeszła już kompletnie ochota na amory i po prostu poszedł spać.
Przed samym zaśnięciem zaglądnął jeszcze raz za kotarę, wszystko było w
porządku. Nie był pewny, ale zasłaniając kotarę Alfreda prawdopodobnie puściła
mu oko… Nie, nie chciał tego nawet sprawdzać…
Z innej kajuty wyszło dwóch mężczyzn…
- Tomasz! Tak dłużej być nie może! –
narzekał Mariusz Roch Kowalski – Głodny jestem! Trzeba iść do Donieckiego i
powiedzieć mu o szlachciankach! Dobrze, że Tekieli mi zawsze coś dołoży na talerz…
- Doniecki wpadnie w szał… - odparł
przygnębiony Szlachtowski – Zdenerwuje się na nas okrutnie.
- Chyba na ciebie. Powrzeszczy i mu
przejdzie, w końcu Koszyńska to jego kuzynka. Szybko go udobrucha…
- No, nie wiem. Poczekajmy jeszcze…
- Aż z głodu umrę? Już mi kiszki grają
marsza, a dopiero co był obiad...
- Dobrze. Porozmawiam niedługo z
Andżeliką.
- Budzanowski! – zawołał Doniecki.
- Tak?
- Zawołaj mi tu Tekielego, a potem idź do Kozaka Presuchy i powiedz mu, żeby
się przygotował do zaglądania do kotła. Jutro.
Niebawem Tekieli zjawił się w kajucie
dowódcy.
- No, muszę cię pochwalić Laszlo –
zaczął Doniecki – Zapomnieliśmy wziąć na wyprawę kucharza, ale ty gotujesz
naprawdę dobrze.
- Dziękuję, staram się.
- Ale za duże porcje dajesz, od jutra zmniejsz
je znacznie, bo nie starczy zapasów do końca rejsu.
- A ile dni będziemy jeszcze płynąć?
- Trudno powiedzieć, ale łącznie myślę,
że do 80…
- Aha…
- Żebyś się w tym wszystkim nie pogubił
przyślę ci jutro Martina Swayzego, on zinwentaryzuje zapasy i wtedy będzie
wiadomo jak to wszystko rozdzielić by starczyło do końca.
Tekieli wyszedł z kajuty zatroskany,
zdawał sobie bowiem sprawę z tego, że są na morzu dopiero kilkanaście dni, a
zapasy były już znacznie nadwątlone…
- Koniec z dokładkami!
47) Kuba
Admirał Javier Hernandez Belicarez w dalszym ciągu był przygnębiony stratą
kosztowności zrabowanych przez grupę cyrkowców Toma Michaela. Aby nieco się
uspokoić często wybierał się w ustronne miejsce i stamtąd w ciszy obserwował
morze żywiąc skrytą nadzieję, że wypatrzy zbliżający się statek Ramona Carlosa
Rodrigueza wiozący na Kubę i cyrkowców i kosztowności.
Mijały jednak kolejne dni, a nic takiego nie miało miejsca, Hiszpan powoli
tracił cierpliwość. Nie działały już na niego uspokajająco ani ptasi śpiew ani
szum morza, czuł że niedługo sam wyruszy na poszukiwania, bo w przeciwnym
wypadku zwariuje na Kubie. Wyczekiwanie było bowiem okropne. Nagle admirał
usłyszał jakiś podejrzany dźwięk dochodzący z pobliskich zarośli.
- Kto tam?! Wyłaź!
Chwilę później, jakby spod ziemi, wyłoniła się przed nim tajemnicza postać...
- Coś za jeden?
Nie było żadnej odpowiedzi, tajemniczy mężczyzna przypatrywał mu się za to
bardzo uważnie...
- Gadaj! Coś za jeden? Bo straże zawołam!
- Nie lękaj się admirale. Jestem ci bardziej przyjacielem niż wrogiem...
- Coś za jeden? Mów!
- Moje nazwisko niewiele ci powie...
- Gadaj!
- Nazywam się Miron Nicolae Bachulescu. Pochodzę z Siedmiogrodu.
Niektórzy zwą mnie też Bachulą. Moim wujem był słynny hospodar wołoski Wład
Palownik Drakula z dynastii Basarabów.
- Faktycznie nic mi to nie mówi. Czego chcesz?
- Czego chcę? Mogę ci pomóc...
- Mi pomóc? Ty? Niby w czym?
- Pomogę ci odzyskać to co niedawno utraciłeś...
- Ha ha ha. A co ja takiego utraciłem?
- Nie udawaj admirale. Chodzi o kosztowności...
- Co? Skąd o tym wiesz?
- Ja wiele wiem...
- Jak chcesz je odzyskać? A poza tym skąd mam wiedzieć czy nie jesteś w zmowie
z tymi cyrkowcami-złodziejami?
- Gdybym był z nimi w zmowie to po co bym ci to proponował?
- No niby tak, ale nigdy nic nie wiadomo. Jak chcesz odzyskać moje skarby?
- Mam pewne zdolności, które mi w tym pomogą...
- Jakie zdolności?
- Nie mogę o tym mówić. Powinieneś niedługo docenić tylko skuteczność...
- Co chcesz w zamian?
- Dogadamy się admirale...
- Mów jaśniej, lubię konkretne układy. Czego chcesz w zamian?
- Po odzyskaniu twoich kosztowności dasz mi skrawek ziemi w posiadanie...
- Pewny siebie jesteś. Mówisz tak, jakbyś już tego dokonał. Po co ci ta ziemia?
- Chcę na niej wybudować zamek i tam się osiedlić.
- A do tego Siedmiogrodu nie wracasz?
- Tam Turcy. Poza tym tutaj mi się podoba. Jeszcze jedno admirale...
- ?
- Chcę jeszcze dwie dziewice...
- Dziewice? Po co?
- Są mi potrzebne. Więc jak, zgadzasz się na moje warunki?
- Działaj. Jeżeli odzyskam swoje kosztowności dam ci i ziemię i dziewice.
Hiszpanki czy Indianki?
- To już nie ma znaczenia. Byle tylko nigdy nie były z żadnym mężczyzną.
Belicarez pośpiesznie wrócił do swojej rezydencji, ciągle pozostając pod
wrażeniem tajemniczego Bachuli. Czuł się bardzo dziwnie w jego towarzystwie,
podczas całego spotkania miał "gęsią skórkę". W pobliżu nie było
żadnych straży, admirał blefował oznajmiając to Bachuli. Gdy tylko dotarł na
miejsce kazał zawołać do siebie portugalskiego Jezuitę Alfonso Glovanteza.
- Alfonso! Jesteś człowiekiem światłym. Czy słyszałeś coś o Bachuli i Drakuli?
- Nie.
- No cóż, widocznie nie jesteś aż tak światły za jakiego się uważasz...
Glovantez udał, że nie usłyszał tej złośliwości Belicareza...
- Ale o co chodzi?
- Już o nic. Skoro nie słyszałeś o nich to możesz odejść. Nie jesteś mi
potrzebny.
- Zajrzę do swoich mądrych ksiąg, może w nich odnajdę informacje na
interesujący cię temat.
- Zajrzyj, zajrzyj. A teraz idź już sobie. Albo nie, czekaj!
- Tak?
- Doniesiono mi, że majstrujesz coś przy oświetleniu zamkowym...
- Ja?
- Nie, Święty Piotr! Tak ty! Po co gasisz pochodnie w zachodniej części zamku?
- Z oszczędności admirale, z oszczędności...
- Czy ktoś prosił cię o to?
- Nie. To była moja własna inicjatywa...
- Dziwnym trafem później te pochodnie odnajdują się w twojej bazylice...
Zapalone! Gdzie ta twoja oszczędność zatem?! Od teraz żadnych własnych
inicjatyw, słyszysz?! Skoncentruj się lepiej na znalezieniu informacji o tych
dwóch co pytałem! Do tego przez te ciemności zaginął żołnierz...
Portugalczyk wrócił do siebie i od razu usłyszał...
- Gdzie byłeś?
- U Belicareza.
- Co chciał?
- Pytał o ciebie, poza tym dowiedział się, że usuwam pochodnie na zachodnim
skrzydle. Zabronił mi więcej to robić. Mówił też, że zaginął żołnierz...
- Dzisiaj w nocy też usuniesz pochodnie!
- Przecież Belicarez zabronił...
- Kto lepiej płaci?
- No ty...
- To usuniesz!
- Ale Belicarez...
- Ten ostatni raz usuniesz.
- Ale...
- Milcz! Wziąłeś za to złoto?! To rób co należy!
- Admirał wpadnie w szał...
- Załatwisz sobie porządne alibi i nic ci nie zrobi.
- A co się stało z tym żołnierzem?
- A skąd ja mam wiedzieć? Pewnie zdezerterował... Takie rzeczy się zdarzają...
Co z obiecaną dziewicą?
- Z jaką dziewicą?
- Nie graj ze mną Alfonso! Za tą dziewicę za którą ci zapłaciłem i to słono!
- Załatwię ci ją. Niedługo, obiecuję...
Wieczorem, w odległości kilku kilometrów od zamku, odnaleziono zwłoki
żołnierza. Był pozbawiony krwi, ze śladami ugryzień na szyi. Wyglądał
makabrycznie. Wiadomość o tym wstrząsnęła całą Kubą. Zaczęto opowiadać o
diabłach, wilkołakach i wampirach. Na wyspie zapanował blady strach, nikt nie
chciał być sam bojąc się, że powieli los nieszczęśnika. Belicarez był wściekły,
rozkazał podwoić straże, chciał też ufundować wysoką nagrodę za zabicie lub
pojmanie potwora bądź wampira, ale przypomniał sobie, że przez cyrkowców kasę
miał niemal pustą...
48) Bezludna wyspa (powiązane z częścią 34)
- Widzę cię! Natychmiast wyłaź z tych krzaków! - darł się kucharz Janusz Ryś -
bo łeb rozwalę! Pieszczochem poszczuję!
Z krzaków powoli wynurzyła się dziwna postać. Był to niewysoki mężczyzna o
wystraszonej twarzy, ale za to z szelmowskim uśmiechem... Przez dłuższą chwilę
obaj przyglądali się sobie nawzajem, po czym Ryś rzekł:
- Co z ciebie za dziwoląg jakiś? Jak cię zwą?
Zamiast odpowiedzi nastała cisza...
- Gadaj coś! - kontynuował kucharz - Ktoś ty? Sam jesteś czy więcej was?
Nadal panowała cisza zamiast odpowiedzi...
- Niemowa jakaś czy co? - denerwował się Ryś - Mów coś lebrze jeden, bo w łeb
zdzielę!
- Ble ble ble... - wycedziła tajemnicza postać.
- Nic z tego nie rozumiem. Po jakiemu to niby?
- Bla bla bla...
- A zamknij się już ze swoim bla bla bla! Skoro tylko tak mówisz to lepiej się
nie odzywaj! Trzeba będzie polskiego cię nauczyć...
Kucharz postanowił, na wszelki wypadek, sam sprawdzić czy na wyspie nie ma
więcej niespodziewanych gości. Po kilku godzinach wędrówek był już niemal
pewny, że na wyspie jest tylko on, nowy i Pieszczoch. Ale skąd się wziął ten
Nowy? Czyżby był tu już wcześniej? Nie sposób było się, póki co, dowiedzieć od
Nowego, bo mówił tylko coś w stylu: bla bla bla lub ble ble ble...
- Zrobimy tak - oznajmił Ryś przy ognisku - Nauczę cię polskiego, a ty mi wtedy
wszystko opowiesz. Rozumiesz?
Tajemnicza postać kiwnęła głową, ale raczej nie rozumiała o co chodzi. Bardziej
zresztą zainteresowana była rybą, którą kucharz piekł nad ogniskiem.
- Nazwę cię Pinio! Zaczynamy naukę! Ja - pokazał na siebie - Janek! Ty -
pokazał na Nowego - Pinio. Powtórz!
Nowy najwyraźniej zrozumiał o co mniej więcej chodzi i pokazując na Rysia
powiedział:
- Jajanek.
Następnie pokazał na siebie i rzekł:
- Typinio.
A chwilę później jeszcze dodał, już nie pokazując na nikogo:
- Powtórz.
Ryś spojrzał na niego i wrzasnął:
- Nie! Nie! Jeszcze raz!
Za drugim razem kucharz już nie używał słów: ja, ty i powtórz. Pinio szybko
załapał już o co chodzi i bezbłędnie powtórzył. Nauka trwała jeszcze kilka
godzin, Ryś stwierdził z zadowoleniem:
- Nawet ci to idzie Pinio... Niegłupiś, choć nie wyglądasz... No może za jakiś
tydzień się wreszcie dogadamy. Pora już spać. Dobranoc!
- Dobranoc...
- Nie wiesz jeszcze co to znaczy - śmiał się Ryś - ale dowiesz się w swoim
czasie.
Po tygodniu Pinio powtarzał już wiele polskich słów, ale nie umiał za bardzo
składać jeszcze zdań. Wyglądało to mniej więcej tak...
- Janek, Pinio, Pieszczoch, głodny, ryba, ogień...
- Głodny? Rybę chcesz?- odparł kucharz - To idź i złap!
- Nie. Janek, ryba, ogień...
- Leniu jeden francowaty! Marsz stąd, bez ryby mi nie wracaj!
Pinio chciał coś jeszcze powiedzieć, ale gdy zobaczył, że Ryś chwycił za drąg i
już biegł w jego kierunku, zrezygnował z mówienia i pędem popędził nad
strumień...
- Bez ryby nie wracaj! Ty lebrze jeden! - wołał za nim kucharz.
49) Kontynent północnoamerykański...
- Brawo! - zawołał na powitanie Jan Pratelicki - Widzę, że moim braciom
Komanczom powiodło się...
- Wszystko poszło składnie - odparł Samotny Wilk wódz Komanczów - Te psy
Arapaho dały się podejść niczym baby, spali słodko, nie ponieśliśmy żadnych
strat.
- A ilu Arapaho odeszło do Krainy Wiecznych Łowów? - dopytywał się Helmuth.
- Jeden - odpowiedział Polomancz Długa Strzała - Mój brat Posah Tseena
postanowił pojmać wszystkich, w przyszłości weźmie za nich spory okup.
- Mądrze - skwitował Jurko.
- Apacze poszli dalej? - zapytał Samotny Wilk.
- Nie. Czekają na Arapaho - wyjaśnił Pratelicki - Co zrobisz teraz z jeńcami?
- Zostawię ich pod nadzorem 15 wojowników w bezpiecznym miejscu.
- Wkrótce Apacze zaczną szukać Arapaho... - domniemywał Helmuth.
- Nie znajdą ich - odparł krótko Komancz.
Minęło kilka dni...
Obóz Apaczów.
- Przyczajony Lis wciąż nie wraca - irytował się Cichy Bawół wódz Apaczów
Lipan.
- Czyżby Kiowowie mu uciekli? - rzucił Śmiały Lis wódz Apaczów Mescalero.
- A może... - rozpoczął nieśmiało Bizoni Róg wódz Apaczów Lipan.
- Kiowowie ich pokonali? - dokończył Ciężki Kamień wódz Apaczów Mescalero.
- Przecież było ich dwukrotnie więcej... - dziwił się Wielki Łoś wódz Apaczów
Jicarilla.
- A jeśli Kiowów było jednak więcej w okolicy? - wysunął przypuszczenie
Czerwony Ogień wódz Paunisów.
- To wszystko jest jakieś dziwne - wypalił nagle Śmiały Lis - Niepokoi mnie, że
nasi zwiadowcy nie wracają z wioski Polomanczów... Teraz nie wracają
Arapaho...
- Co proponujesz bracie? - zapytał Bizoni Róg.
- Nie możemy się rozdzielać, bo kto odłącza się od głównych sił przepada bez
wieści...
- Mój ojciec ma rację - wtrącił się Ciężki Kamień - Mam propozycję....
- Mów Ciężki Kamieniu- zachęcał go Cichy Bawół.
- Wydaje mi się, że jesteśmy obserwowani. Wróg widzi, jak wyruszają nasi
zwiadowcy i ich przejmuje! Inaczej nie się tego wytłumaczyć, bo do tej pory nie
wróciła żadna grupa! Trzeba wysyłać pojedynczo najlepszych zwiadowców i nawet
jeśli część z nich zostanie pochwycona to w końcu jeden, dwóch, może trzech
dowie się o co w tym wszystkim chodzi i wróci nas o tym powiadomić...
- Ale gdzie mają iść? - zapytał Czerwony Ogień - Do wioski Polomanczów czy
szukać Arapaho?
Długo jeszcze trwała narada, ostatecznie przyjęto pomysł młodego wodza
Mescalero i wytypowano najlepszych zwiadowców, a następnie w największej
tajemnicy zaczęli oni w różnych odstępach czasowych opuszczać obóz...
Minęło kolejnych kilka dni...
- Apacze wciąż obozują - dziwił się Jan Pratelicki.
- Nie wiedzą co się dzieje - wyjaśniał Michał Potylicz - Nie wracają zwiadowcy,
Arapaho...
- No, ale nie będą przecież tutaj tak wiecznie siedzieć...
- Też tak myślę...
- Ojcze! - zawołał zbliżający się Mieszko I.
- Co się stało Mieszko?
- Wieści z wioski! Przybył Władysław Łokietek...
- Niech przyjdzie! Niech przyjdzie jak najszybciej!
Chwilę później Łokietek siedział już przy ojcu i Potyliczu...
- Mów!
- W odległości pół dnia jazdy konno od wioski widziano Hiszpanów!
- Tych jeszcze tutaj brakowało! - zawołał siedzący nieopodal Helmuth.
- Idą na wioskę? - dopytywał się Potylicz.
- Nie. Wygląda na to, że ją ominą...
- Ilu ich jest?
- 200, ale wszyscy konno, w lśniących zbrojach i doskonale uzbrojeni.
- Co będzie jeśli jednak natrafią na wioskę? - niepokoił się Helmuth - Mamy tam
zaledwie garstkę wojowników, reszta to kobiety, dzieci i starcy...
- Ujęliśmy dwóch Apaczów - dodał nagle Łokietek - Zwiadowcy. Wyglądało na to,
że działali w pojedynkę.
- Apacze wciąż wysyłają zwiadowców - zastanawiał się Potylicz - wygląda na to,
że teraz pojedynczo, żeby łatwiej im było się przebić... Trzeba zwiększyć
czujność i spróbować ująć powracających zwiadowców. Nie wiadomo ilu ich
wysłano...
- Robi się gorąco panie Michale - roześmiał się nagle Pratelicki - Z jednej
strony Apacze, z drugiej Hiszpanie...
- Przynajmniej coś się dzieje - odparł, także ze śmiechem, Potylicz
- Mi nie jest do śmiechu! - zawołał zdenerwowany Helmuth - Martwię się wioskę.
Jeśli Hiszpanie ją odnajdą to będzie rzeź bezbronnych kobiet i dzieci!
- Cały czas ich obserwujemy - uspokajał Łokietek - w razie niebezpieczeństwa
przeniesiemy mieszkańców na Niedźwiedzią Górę. Tam Hiszpanie nigdy ich nie
znajdą...
- Czułbym się lepiej, gdyby oni już tam byli... - skwitował Niemiec.
- Posłuchaj! Helmuth! - powiedział Pratelicki - Weź kilku ludzi i jedź tam!
- Jadę!
50) Kontynent północnoamerykański...
Wioska Polomanczów...
Dwaj synowie Helmutha - Biegnący Wilk Magdeburg i Zielony Liść Ratyzbona (dla
przypomnienia Niemiec nazywając swoje dzieci łączył imiona indiańskie z nazwami
niemieckich miast) pełnili wartę wokół wioski. W pewnym momencie ich uwagę
zwróciły spłoszone ptaki...
- Schowajmy się, ktoś się zbliża...
Kwadrans później ujrzeli wynurzających się z zarośli Hiszpanów. Byli konno.
Młodzi Germanopacze trwali w napięciu, nie bali się o siebie, ale o wioskę...
- To chyba tylko zwiadowcy - powiedział cicho Biegnący Wilk Magdeburg.
- Zostań tutaj - odparł brat - ja rozejrzę się po okolicy...
Niedługo sytuacja wyjaśniła się. Byli to zwiadowcy hiszpańscy...
- Szybko! Wracamy do wioski! - oznajmił bratu Zielony Liść Ratyzbona - Wszystko
widzieli. Niedługo pewnie wrócą w znacznie większej sile...
- Co robimy?
- Musimy uciekać na Niedźwiedzią Górę. Tam będziemy bezpieczni.
Niespełna godzinę później mieszkańcy wioski opuszczali ją w największym
pośpiechu. Nie mieliby bowiem szans w starciu z Hiszpanami. W wiosce nie było
zbyt wielu wojowników, oprócz wspomnianych dwóch synów Helmutha, byli jeszcze
trzej synowie Jana Pratelickiego i szlachcic Michał Józef Majewski, pozostali
to kobiety, dzieci i starcy.
- Spieszcie czym prędzej na Niedźwiedzią Górę, ja będę zacierał ślady -
zaoferował się Kazimierz Wielki (dla przypomnienia Jan Pratelicki nazywał
swoich synów imionami królów polskich).
Jeszcze tego samego dnia Hiszpanie na czele konkwistadorów Jose Manuela
Bakulerosa i Pablo Vincento Magierosa wjechali do wioski.
- Tu nikogo nie ma! - grzmiał Bakuleros.
- Musieli uciec - podejrzewał Magieros - zwiadowcy wyraźnie widzieli
mieszkańców.
- Szukać śladów! - darł się Bakuleros - Daleko nie uciekli! Przecież nie mają
koni!
Hiszpanie wysłali zwiadowców, ale zbliżał się wieczór, więc poszukiwanie Indian
odłożono na następny dzień. Postanowiono przenocować w wiosce Polomanczów...
- Miałem kazać spalić tę wioskę - oznajmił Bakuleros - ale dobrze, że tego nie
uczyniłem... Mamy przez to gdzie spać, ha ha ha.
- Dziwna ta wioska - rzekł nagle Jose Fortezes.
- Co znowu? - spytał Bakuleros.
- Widzisz ten dworek?
Fortezes pokazał ręką w kierunku domu Jana Pratelickiego...
- Widzę...
- Przecież to nie indiańska chata...
- Znów ci przeklęci Polacy!
Hiszpanie nie zaniedbali żadnych środków bezpieczeństwa, wystawili liczne
straże. Nie było w końcu wiadomo ilu tubylców znajduje się w okolicy...
- Gdyby nie ten paskudny Belicarez... - narzekał włoski medyk Gianluca Faracini
- nie tłukłbym się teraz po indiańskich wioskach...
- A co byś robił? - spytał Camille Steckozini.
- No jak to co? Siedziałbym teraz na Kubie, pił wino, a Dolores patrzyłaby mi
prosto w oczy i wyczytywałaby z nich wszystkie moje życzenia...
- Ha ha ha, akurat...
- No, żartuję. Fakt jednak, że to przez admirała uciekłem z Kuby i dołączyłem
do wyprawy...
- A Bakuleros cię nie namówił?
- Trochę też, ale głównie przez Belicareza. Nie mogłem go dłużej znieść. Córkę
ma taką piękną, mądrą i dobrą, a z niego to taki drań, despota i wszystko co
najgorsze!
- Wiem, wiem. Mnie przecież chciał o głowę skrócić za to, że śpiewałem...
- No sam widzisz, sam widzisz... Gość nie nadaje się na teścia w żaden
sposób...